2009-09-15

Sezon na misia rozpoczęty

Zaczęło się wczoraj od bólu głowy... myślałam sobie, nie panikuj, to niemożliwe, żeby trzeba było tak szybko ładować się do jaskini, przecież jeszcze trwa kalendarzowe lato. Nie zgadzam się. Nie chcę...
Ale dziś już zalała mnie fala gorąca, zimna i drgawek, gardło pęcznieje niczym nawadniana fasola, a głowa wybucha fajerwerkami jakby nowy rok świętowała. Nadszedł czas połamania z poplątaniem i potykam się o własne nogi. Sezon na misia rozpoczęty. Niedługo zapadnę w stan zimowej hibernacji.

Za oknem widzę tylko niebo. Biała zasłona mgły przykryła mój świat. Zaparzam herbatę, za herbatą, Loli pozwoliłam na tv szał, a sama wyleguję się póki mogę pod kocami i przeglądam strony o Literaturze Staropolskiej... tak, tak, to już nadszedł ten czas... w piątek mam pierwsze zajęcia na uczelni i cieszę się, co nie znaczy, że nie jestem przerażona. Jestem. Co prawda tylko odrobinę, ale jestem, bo od dwunastu lat, nie uczyłam się niczego na pamięć i nie spędziłam całego weekendu poza domem. I chyba bardziej męczą mnie wyrzuty sumienia związane z tym, kto zrobi niedzielny rosół, kto zgodnie z obowiązującymi zasadami opanieruje kotleta i skoczy po gruszki na kompot, niż strach przed nauką. No cóż, wygląda na to, że nie tylko ja się będę uczyć. Egzaminy przed całą rodziną...
Zawsze na pierwszym miejscu były dzieci. W naszym domu nie było nigdy niań, nie było babć, sąsiadek, ani innych Mary Poppins. Cierpię na syndrom zosi-samosi, Matki Polki i kokoszki w jednym, ale tak samo jak bezsenność, wcale mi to nie przeszkadza. Może to kuriozalne w dzisiejszych czasach, kiedy to kariera stanowi priorytet, a dzieci są dodatkiem na deser i jestem anachroniczna, ale taka już jestem. Lubię prowadzić życie za rękę. Nie chcę, żeby ktoś mnie przez to życie prowadził, a tym bardziej moje dzieci... i skoro do tej pory dawałam sobie radę, to mam nadzieję, że i tym razem wszystko pójdzie zgodnie z planem. Tym bardziej, że Druga Połowa wspiera, rozumie i pomaga.
I nie żebym tu jakieś fanfaronady odstawiała, ale cholerna szczęściara ze mnie... zaczynam studia na wymarzonym kierunku, a moje jedyne zmartwienie dnia dzisiejszego, to myśl, czy w domu okażę się niezastąpiona :)

Nie wiem, być może zmartwień mi przybędzie, kiedy dostanę do rąk plan zajęć, kiedy zobaczę ile czeka mnie egzaminów, kiedy pierwszy obleję, kiedy zobaczę na głowie pierwsze siwe włoski i poczuję wrzody na żołądku wyhodowane ze wzmożonej intensywności stresu. I w końcu, kiedy jako rodowity dinozaur nie odnajdę się na uczelni pełnej młodych, prężnych, obdarzonych talentem do łaciny i semantyki studentów...
Czeka mnie... zupełnie nie wiem co mnie czeka.
Jakie to dziwne uczucie...

W związku z tym wielkim dla mnie wydarzeniem ogłaszam Konkurs :) Każdy kto pod tym wpisem wróci wspomnieniami do swoich studiów, bądź do swoich marzeń o studiach, weźmie udział w losowaniu książki "7 kolorów tęczy" Moniki Sawickiej, w której znajduje się moje konkursowe opowiadanie "Noc Aniołów".
Zdradzę, że oprócz mojej dedykacji znajdzie się w niej też dedykacja i autograf Moniki Sawickiej :)
Pula nicków wyląduje w magicznej kryształowej kuli, a niczego nieświadoma Lola wyciągnie jeden z nich.
Czekam na Wasze anegdoty i studenckie wspominki :)

p.s strasznie mi smutno z powodu śmierci Patricka Swayze. Wychowałam się na Dirty Dancing ...

Wasza przystrojona dziś w cebulkę, otulona "She's like the wind" 


2009-09-10

(...)

"Człowiek, napotkawszy przeszkodę, której nie może zniszczyć – zaczyna niszczyć sam siebie ... "

Ryszard Kapuściński

2009-09-08

Żeby wygrać, trzeba grać

Ostatnią noc spędziłam samotnie. Niby z dziećmi, psami, ale bez Drugiej Połowy i nawet po trzynastu wspólnie spędzonych latach, w takich momentach tęsknię, owijam się jego kołdrą, wpycham pod głowę jego jasiek, pod powiekami skrywam jego twarz. Zastanawiam się skąd w nas ta siła, skąd we krwi ciągłe kryształki miłości, a na dłoniach potrzeba dotyku? Skąd, kiedy wokół wszystko się rozwala, rozwody, separacje, trzaskanie drzwiami. Albo cisza, tak głęboka, że małżeństwa w niej zakopywane są żywcem.

Zostawiam zapalone światło. Czytam "Bambino" prawie do drugiej. W przerwach przykrywam dzieciaki, popijam wodę, znowu czytam. Każdy szmer mnie przeraża, bo mimo rolet antywłamaniowych nie czuję się bezpiecznie w środku pola, na końcu świata, otulona czarną od nocy peleryną. Straszy mnie lodówka, chrapanie berneńskiego, woda w rurach. Czekam kiedy wystraszę się samej siebie...
Zasypiam w końcu z yorkiem wtulonym w brzuch.

O trzeciej pobudka. Kolejny Sms - zaczynają się schodzić kochanie. Koczowanie od 22.00 pod Urzędem Pracy się opłaciło i o 8.00 rano Druga Połowa dzielnie wywalczyła czwarte miejsce na liście. Bo tak to u nas w Polsce bywa, że żeby wygrać, trzeba grać. Czasem głupka.
Wyobraźcie sobie, że zwyczajny Kowalski, składający wniosek na dofinansowanie nowej działalności, z szanownej unii europejskiej, wstał sobie, zrobił jajeczko, wykrochmalił koszulę i o 7.00 stanął pod Urzędem Pracy. Przecież są trzy dni, powinni rozpatrzyć mój wniosek, starałem się, mam szansę, biznes plan perfectum. A no w błędzie panie Kowalski pan jest, bo nawet jakby pan toaletę publiczną chciał postawić,to by panu dali kasę i owszem, ale pan by musiał być w pierwszej czterdziestce. A rano panie Kowalski to już pozamiatane. Jest pan 243. A tylko dla 40 firm kasa jest. Wiem, wiem, obiecali panu, ale w Polsce panie Kowalski dużo obiecują. Następnym razem, za pół roku, jak już panie Kowalski kasa z szybkościówek się skończy, niech pan jeszcze raz spróbuje stanąć do kolejki. Może wtedy się uda. Ale to już niech pan wie, że dzień wcześniej trzeba z namiotem przyjechać, bo inaczej panie Kowalski to pan nigdy tej dotacji nie zobaczy. Proszę pamiętać, że "żeby wygrać, trzeba grać" ... czasem głupka. Bo to głupota jest, żeby trzeba było stać całą niedzielną noc pod drzwiami UP i pilnować, czy ktoś przypadkiem Kowalskiego z listy nie zmizikuje.

p.s tekst ten powstał ku przestrodze tych, którzy sobie myślą, że w Polsce łatwo jest... amen.
Dziś w Jysku widziałam namioty czteroosobowe w przecenie z 245zł na 75zł. Może warto się złożyć. Razem zawsze raźniej pod takim miejskim Urzędem Pracy.

O 7 rano wdepnęłam na schodach w kupkę mojego kulturalnego pieska kanapowego, rzekomo wychowanego i idealnego dla dzieci. Yorki górą. Ale gdyby nie od nie zasnęłabym, więc gówienko wybaczam. Poza tym uśmiechnęłam się ... przecież to nic innego nie może wywróżyć jak to, że dotację Druga Połowa otrzyma :)
 
p.s dopisek po czasie. Mąż dotacji nie uzyskał. Chrzanić tę Polskę.

2009-09-06

Z dialogów rodzinnych odc.4 - rozmowy (nie) kontrolowane

- Mamuś, ja cem luzowe ufolinki? - poinformowała mnie Lola na środku ulicy.
- Co chcesz? - zapytałam grzecznie, a przez sito mózgowe oprócz książki do religii, wędliny na weekend, trzydziestu kopert do wysłania, kupienia bloczku faktur i innych spraw przeleciały też "luzowe ufolinki".
- No luzowe ufolinki, tam były, w sklepie - wskazuje Lola małym paluszkiem na sklep, od którego oddaliłyśmy się już na tyle daleko, że wracać mi nie było na rękę.
- Mamusia nie wie co to luzowe ufolinki, może kupimy coś innego? - próbuję znanej dobrze matkom metody szantażu.
- Nie, ja cem luzowe ufolinki... takie malutkie one były - postanawia przejść do szczegółów Lola. Teraz cem, tam cem, pose - ciągnie mnie w przeciwnym kierunku do planowanego przeze mnie.
Postanawiam więc wejść do pierwszego spożywczego i proszę zasmuconą Lolę o znalezienie luzowych ufolinek... nie ma. Wychodzimy. Dalej też nie ma. Zaczyna się szloch, który z czasem przerodzi się w gniew związany z niezrozumieniem jej słów.
- Ja cem luzowe ufolinki, cem, cem, pose - powtarza namiętnie, po czym jej małe usta zmieniają się w rulonik rozczulający.

Całe dalsze zakupy szlag trafił. Poczta ze szlochem. Papierniczy z chlipaniem Księgarnia w biegu slalomem między regałami. Wózkiem strącony Kołakowski. Przeprosiłam ładnie i wyszłam. Kołakowskiego oczywiście.

Za rogiem księgarni minęłam pierwszy stragan. Drugi stragan. Lola ciągle chlipała i nic nie było w stanie poprawić jej humoru. Aż nagle:

- Mamuś, tam, patrz... luzowe ufolinki - wskazała z uśmiechem na stragan wypełniony warzywami i owocami.
Wyskoczyła z wózka i pobiegła.
- Mam, w końcu mam luzowe ufolinki - głośno poinformowała wszystkich stojących w kolejce, po czym sięgnęła po pudełko z malinami.

p.s wczoraj wieczorem zaczęłam czytać Wyborczą i trafiłam na pierwsze zdanie jednego z artykułu "dziś premiera "Enena", no i w kilka minut zrobiłam rezerwację i ruszyłam do Kinoplexu.
Do teraz mam w głowie tytułowego Non notus, czyli Pawła Płockiego, pacjenta ze szpitala psychiatrycznego... polecam, mimo iż w kinie znowu było 7 osób, prawie tyle co na "33 sceny z życia". Takie kino trzeba lubić. Ja lubię. I nie tylko dlatego, że mogę rozwalić się na trzech fotelach.
A w sali obok pełno. Puszczali "Miłość na wybiegu"... patrząc na tłumy, bez oglądania stwierdzam, że produkcja udana. Zarobi na siebie. Ale pozostanie po niej tylko popcorn rozsypany po salach kinowych.

Wasza znająca już "luzowe ufolinki" :)
Virginia




2009-09-03

Sianokosy

 


 

Usiadłam właśnie na kilka minut na kawę i maliny zalane symbolicznie czekoladą. Na stole przede mną kwitną ostatnie pączki cytrynowej chryzantemy, zza której widzę czubek głowy Loli tworzącej kolejne z licznych już dzieł techniką im więcej farby na pędzlu, tym lepiej. Czubek nosa ma pomalowany na niebiesko i wygląda jak myszka mickey opętana wizją artystyczną.
Za oknem wiatr goni wiatr. Kot kota. Myszołów wróbla. W sadzie obok jabłoń od ciężaru owoców uklękła przed gruszą, która ma chyba jakąś wadę genetyczną, bo jej owoce nigdy nie kończą sezonu w wiklinowym koszyku. Zamarzają nim dojrzeją. Tak co roku od kilkunastu lat.
Lubię obserwować zmiany pór roku. Tyle się dzieje... wszystko się zamyka w sobie, drzewo od drzewa zaczyna się oddzielać powoli tracąc liście. Już nie zachodzi jedno na drugie jak latem. Rozbiera się z liści, tworząc na ziemi łagodne, początkowo lekko żółte dywany.

Pole wokół przeorane, a ja zamykam oczy i włączam slajdy sprzed tygodnia:

  



 


Wasza lekko stęskniona za wakacjami
Virginia

2009-09-02

Wrześniowo

Wczoraj Charlie dumnie i z radością powrócił do szkoły. Odpowiednio wybielony, wyprasowany i wyprostowany, wkroczył w szkolne mury z czapką policyjną na głowie i perfekcyjnie odegrał jednozdaniową rolę policjanta witającego pierwszoklasistów. Jakże był z siebie dumny, że ma tak ważną rolę. Ja też byłam dumna. Był najprzystojniejszym recytującym rolę policjantem jakiego w życiu dane mi było spotkać...

Dziś nasze życie przechodzi metamorfozę i ponownie przemienia się z seraficzno-ogrodowego w pragmatyczno-terenowy. Znowu trzeba pokochać wskazówki zegara i kartki kalendarza, który wakacje spędzał w samotności, zapomniany w otchłani torebkowej dżungli. Spraw ważnych było tyle, że bez czosnku na szyi byłam w stanie je zapamiętać. Obecnie spraw ważnych wrześniowych jest tyle, że brakuje mi już miejsca na notatki.

Podobno podstawa to się dobrze zaplanować.
Potem wystarczy już tylko strzec kalendarza przed nieodpowiednimi zdarzeniami losowymi.


2009-08-31

Dzień Bloga

Dziś- 31 sierpnia - obchodzony jest Międzynarodowy Dzień Bloga. Dla większości ludzi jest to dzień jak co dzień; dla miłośników wynajdywania okazji do świętowania jest to kolejne z tych szalonych świąt typu Dzień Pluszowych Misi, Dzień Śliwki, Musztardy czy Naleśnika, ale dla wielu prowadzących blogi jest to okazja do zastanowienia się nad sensem pisania dziennika, w kartki którego zaglądnąć może każdy, nawet ten nieproszony gość. Przed ekranem komputera może zasiąść nasza była miłość, pani z polskiego, sąsiadka zza firanki po drugiej stronie ulicy, czy zboczeniec szukający ofiary, ale ... może też zasiąść ktoś kto w niewiarygodny sposób jest podobny do nas samych pod kątem zainteresowań, miłości do sera, czekolady, Woody Allena, czy suszonych kwiatów, a kogo w świecie realnych nie mieliśmy okazji spotkać. Bo czasem wstyd nam na przykład, że płaczemy przy zachodzie słońca; że czytając uczymy się na pamięć wybranych fragmentów, czy śpimy z głową w nogach sami nie wiedząc czemu. Jest nam dobrze w świecie realnym, ale brakuje czasem kogoś z kim możemy porozmawiać o tym zapamiętanym fragmencie z książki, naszej wrażliwości, nadpobudliwości, depresji, marzeniach czy problemie karmienia piersią... (można by wymieniać i wymieniać, ile blogów, tyle różnych tematów do rozmów)
Taką historię poczęcia ma chyba większość blogów. Szukamy ujścia dla myśli, które nie znalazły zrozumienia. Dzielimy się codziennością, radością, smutkiem i poglądami na ważne i mniej ważne sprawy. I cieszy fakt, kiedy okazuje się, że nasz sposób na życie, czy pewne dziwactwa dotychczas niezrozumiałe, okazują się być zupełnie normalne i gdzieś tam, na końcu świata jest ktoś kto też śpi z głową w nogach i kocha na przykład Virginię Woolf :)

Dzień Bloga obchodzę już po raz drugi. Tym razem zostałam wytypowana przez Szanowną Redakcję Onetu (niezmiernie mi miło i dziękuję ) do piątki blogów mających zaszczyt przeciąć wstęgę tegorocznej gali Dzień Bloga i tym samym rozpocząć coroczną zabawę. Jako, że zostałam nominowana, sama też będę nominować, więc drżyjcie Ci, którzy nie lubicie łańcuszków :)
Wcześniej odpowiem jednak na kilka pytań, które są częścią tej zabawy, a mianowicie:

Dlaczego piszę bloga?
Piszę dlatego, że kocham pisać (tak samo jak czytać). To podstawa. Te czarne literki to meritum mojego codziennego życia, mają moc dalekowschodnich ziół uspokajających i jogi w jednym. Ale nie wszystko co napiszę znajduje się na blogu. Strzegę swojej prywatności i mam pewną granicę, której nie przekraczam. "Trole blogowe" zapytają teraz "czemu zatem nie piszę tylko do szuflady tak jak kiedyś"? ... a no temu, że (wracając do wstępu tego postu), też dysponuję całą gamą dziwactw, chociażby takowym, iż spadłam gdzieś między Wenus, a Marsem i gdyby nie ten blog, żyłabym w nieświadomości, iż takich jednostek jest znacznie więcej :)

Co daje mi blog?
Przez te 1,5 roku dał mi naprawdę wiele. Poznałam mnóstwo wspaniałych ludzi. Wszyscy oni byli ze mną podczas Konkursu na Blog Roku i jestem im niezmiernie wdzięczna, bo nie spodziewałam siętego, że aż tak dużo głosów zostanie na mnie oddanych. Dziękowałam już nie raz, ale dziękować nie grzech, więc robię to ponownie. :)
Poza tym Blog ten został wyróżniony wśród tysięcy innych i jego fragmenty opublikowano w piśmie "Bluszcz" (jednym z moich ulubionych, które zaprenumerowałam jak tylko wyszedł pierwszy numer) i można by zatem rzec z lekkością , iż pomógł mi spełnić marzenie o publikacji w prasie, i to nie byle jakiej. Dziękuję osobie, która mnie wyszperała i poleciła :)
Z bardziej przyziemnych dobrodziejstw, daje mi radość z pisania i czytania. Jest miejscem startowym, z którego wyruszam w podróż po linkach i odwiedzam różne dusze ludzkie. Dusze, które stały się częścią mnie i tego internetowego pokoju, bez których poranna kawa, czy wieczorne kakao nie smakowałyby tak dobrze.

Czy blog zmienił moje życie?
Nie wywrócił go do góry nogami, ani też nim nie zawładnął na tyle, żebym miała się czego obawiać. Dzięki niemu nie stałam się nieśmiertelna, ani też nie zapadłam jeszcze na żadną chorobę. Nie jestem od niego uzależniona, ani też on ode mnie.
Zatem stwierdzam, iż nie zmienił mojego życia na tyle, żeby było o czym w tym punkcie pisać.

p.s powyższy tekst pochodzi z czasów, kiedy prowadziłam blog na portalu Onet www.virginia79.blog.onet.pl


2009-08-28

Moje artystki

Ja to jednak szczęściara jestem, bo otaczam się ludźmi, którzy lubią mi sprawiać radość i piszą listy, kartki (np. z bajecznej Genewy, z nad Bałtyku, z dalekiego Maroka :), kupują książki, robią specjalnie dla mnie decoupage, czy scrapują... brakuje mi słów uznania dla moich przyjaciółek, które wzruszają mnie nie tyle swoim talentem, co umiejętnością perfekcyjnego prześwietlenia mojej duszy.

 

(notes wykonany techniką scrapbooking od Asi)


 

(butelka wykonana techniką decoupage przez Olę)

Dziękuję dziewczyny !!!

p.s. w domu szpital, Charlie obolały po rwaniu zęba; Lola napadnięta nie wiadomo gdzie przez wirus skrajnie ją wykończający ... ja myślami na studiach, w pracy, w centrum ogniska domowego, w przeczytanych ostatnio książkach i  oglądniętych filmach ("Slumdog", "Lektor", "Dedykacja", "Mała Moskwa") ... chciałabym kilka słów skrobnąć, wyczyścić nośnik myśli moich, ale coś się zacięło.
Ktoś mi życie przewija do przodu. Za szybko.
 
 

2009-08-25

Tarzan

Obudziłam się rano z uśmiechem na ustach i stwierdziłam, że chyba jednak powinnam chodzić wcześniej spać. Śniło mi się, że idę ulicami Paryża, z aparatem zawieszonych na szyi i nowoczesnym sprzętem do palenia kawy. Uderzałam ciągle aparatem o szklany młyneczek, a przez pręgowaną rurkę zaciągałam się waniliowym smakiem francuskiej kawy.
Nagle usłyszałam za sobą sygnał radiowozu policyjnego. Zatrzymali się tuż za mną i pół miasta zwróciło się w moją stronę. Czułam się jak dealer kawowy, któremu udowodniono uzależnienie. Efekt ... aresztowana.
W samochodzie jednak dowiedziałam się, że zostałam zgarnięta przez policję za posiadanie ręcznika z wizerunkiem nagiego Tarzana. Zakupiłam go na jakimś bazarze i miałam przerzucony przez plecy.
A tak nie wolno paradować ulicami miasta. Efekt... zamknięta na miesiąc.
W żadnym senniku nie znalazłam nic o nagim Tarzanie.
Ale przypomniało mi się, że oglądając Sopot Festival padło głośno słowo "Tarzan". Jeden z członków szwedzkiego zespołu E.M.D.. niejaki Danny, skojarzył mi się z Tarzanem i może to on był na tym ręczniku, a nie Tarzan? Sama nie wiem. Wracając jednak do sopockiej imprezy, mam wrażenie, że z roku na rok jest coraz gorzej w muzyce i większą furorę robiła Doda z Nergalem pokazywana po każdej wykonanej piosence, niż sami wykonawcy. Mieliśmy okazję widzieć Dodę mlaskającą, Dodę zezującą, Dodę wciskającą się w ramiona nowej miłości, Dodę wkładającą palec w usta w odruchu wymiotnym... Dodę. Dodę. Dodę. A w przerwach między Dodą nogi wokalistek, bądź głowy ludzi z pierwszych dwudziestu rzędów, na których muzyka nie robiła żadnego wrażenia i siedzieli niczym wypchane kukły. Brawa dla panów montażystów. Brawa dla Feela i Oceany, którzy wybudzili kukły z letargu sopockiego.
Czemu Polacy nie potrafią się bawić? Czemu w Sopocie panuje senna atmosfera od lat i tylko ostatnie rzędy, które pewnie mają dostęp do alkoholu potrafią w perukach na głowie pokręcić tyłkami? A co z publicznością pod sceną? Nawet nie chcę myśleć, jak czuła się taka czeska Verona, która występowała jako pierwsza w finale i czas trwania jej piosenki nie był w stanie zmotywować sennej publiczności nawet za bardzo do braw... oj Sopot, Sopot. Nieładnie tak. Tylko Tarzan mi w snach po Was pozostał i ewentualnie ta młoda latorośl kopiująca Amy Winehouse.
Miłego dnia kochani

Wasza już w skarpetach na stopach :)
Virginia

Bezsenność

Chciałam jeszcze coś napisać, ale się skupić nie mogę.
Cztery muchy chodzą mi po monitorze laptopa.
Jedna próbuje usiąść na mojej twarzy.
Dwie kopulują na klawiaturze ...
Że też w jednym domu tyle istot na bezsenność musi cierpieć?

Idę się położyć, co nie oznacza spać ... na górze czekają komary.

Dobranoc.

2009-08-24

Nominacje do Nike 2009

Nagroda literacka Nike to prestiżowe wyróżnienie dla najlepszej polskiej książki roku. Patrząc wstecz ...
- 1997r. - "Widnokrąg" Wiesław Myśliwski
- 1998r. - "Piesek przydrożny" Czesław Miłosz
- 1999r. - "Chirurgiczna precyzja" Stanisław Barańczak
- 2000r. - "Matka odchodzi" Tadeusz Różewicz
- 2001r. - "Pod mocnym aniołem" Jerzy Pilch
- 2002r. - "W ogrodzie pamięci" Joanna Olczak - Ronikier
- 2003r. - "Zachód słońca w Milanówku" Jarosław Marek Rymkiewicz
- 2004r. - "Gnój" Wojciech Kuczok
- 2005r. - "Jadąc do Babadag" Andrzej Stasiuk
- 2006r. - "Paw królowej" Dorota Masłowska
- 2007r. - "Traktat o łuskaniu fasoli" Wiesław Myśliwski
- 2008r. - "Bieguni" Olga Tokarczuk

Jeszcze nigdy wybór nie padł na mojego faworyta. Jednak nie poddaję się i próbuję dalej smakować polskich pisarzy, bo ostatnio jakoś wyjątkowo sezon na polską prozę u mnie panuje i nie ma to nic wspólnego z sezonem ogórkowym, aczkolwiek kto wie, może odrobinę.

W tym roku nominowani są:

"Antypody" - Sławomir Elsner (poezja)
"Balzakiana" - Jacek Dehnel (proza)
"Bambino" - Inga Iwasiów (proza)
"Baw się" - Roman Honet (poezja)
"Capcarap" - Artur Daniel Liskowacki (opowiadanie)
"Czarna matka" - Wojciech Stamm (proza)
"Fabryka muchomałpek" - Andrzej Bart (proza)
"Gesty" - Ignacy Karpowicz (proza)
"Gulasz z turula" - Krzysztof Varga (esej)
"Inne tempo" - Jacek Gutorow (poezja)
"Kieszonkowy atlas kobiet" - Sylwia Chutnik (proza)
"Król festynów" - Paweł Konjo Konnak (poezja)
"Królowa tiramisu" - Bohdan Sławiński (proza)
"Księga ocalonych snów" - Krystyna Sakowicz (esej)
"Marsz Polonia" - Jerzy Pilch (proza)
"Między nami dobrze jest" - Dorota Masłowska (dramat)
"Pałac Ostrogskich" - Tomasz Piątek (proza)
"Piosenka o zależnościach i uzależnieniach" - Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki (poezja)
"Podwójny krajobraz" - Irit Amiel (opowiadanie)
"Utwór o matce i ojczyźnie" - Bożena Keff (poezja)

W nominacjach brakuje mi książki "Senność" Kuczoka i "Dziewczyny z zapałkami" Janko.
Z powyższych czytałam tylko "Kieszonkowy atlas kobiet" i nie powiem, słowa Chutnik we mnie zostały.
Teraz wzięłam pod lupę "Bambino" Ingi Iwasiów i zamierzam jeszcze zdążyć z "Fabryką muchomałpek" Barta i "Księgą ocalonych snów" Sakowicz... przez resztę chyba nie przebrnę, bo czeka na mnie milion lepszych pozycji.
Ale galę będę oglądać, bo ciekawa jestem finału "The Winner is ... ".

Czytał ktoś coś z powyższej listy?
Jakieś typy?


2009-08-20

List

Wręcz wydaje się nieprawdopodobne, że wczoraj wspominałam o tym, że marzy mi się tradycyjny list ... a dziś proszę, jak na zamówienie list takowy znalazł się w mojej skrzynce pocztowej.
Czytałam go popołudniem kilka razy. Czerpałam radość z trzymania w dłoniach dwóch niewielkich kartek, ozdobionych kwiecistym ornamentem i uśmiechałam się do tradycji, jaka zakopana została wraz z pojawieniem się internetu.
Ludzie już zapomnieli jak to jest otwierać kopertę z niecierpliwością, patrzeć na pochyły styl pisma, na litery, które nieraz zdradzają rąbek duszy piszącego.

List od Moniki przebył długą drogę, a mimo tego nadal pachnie Londynem, jeżynowym plackiem do którego wracała po naniesieniu ostatniej kropki i nią samą. Oczyma wyobraźni widzę jak siedzi w kuchni, od czasu do czasu podnosi wzrok znad listu i wpatruje się w swój doniczkowy ogród pełen pomidorów, tymianku i nowych pąków róż...

Dziękuję Moja Droga M.
Od dziś, część Ciebie nie będzie zagrzebana w milionach plików znajdujących się w moim komputerze. Od dziś masz swoje miejsce w pudełku na listy w naszej sypialni :)

Obiecuję zaopatrzyć się w odpowiednią papeterię i wyjechać niebawem do Ciebie do Londynu.

A odbiegając od listu jaki sprawił mi ogromną radość, chciałam poinformować, że nastał czas na świnkę morską... tak, tak, takowej pani jeszcze nasz dom nie gościł.
A skąd ten pomysł? Ano już mówię.
Byłam wczoraj z Charlim w kinie na filmie "Załoga G" i ledwo pojawiło się pierwsze futrzane stworzonko na ekranie, mój miłośnik wszelakich stworzeń żyjących zaczął szarpać mnie za rękaw i z ust odczytałam mamooo, proszę, ale mamooo ... . I wysypałam w panice galaretki w czekoladzie.
Dziś od rana Załoga G wtargnęła do naszego domu. Skrzynie z maskotkami zostały przetrzepane, odpowiednie osobniki wynalezione, opancerzone, w kamizelki kuloodporne, pistolety, specjalnie z kartonów wycięte odznaki, pasy, telefony komórkowe... i taka banda czterech świnek i kreta (kreta zastępował borsuk) dowodzona przez Charliego i Lolę, skakała mi dziś nad głową, po plecach, z szafki na lampę, ze stołu na kwiaty i szczerze mówiąc całkiem polubiłam Darwina, Juarez,Walczaka, Kędziora i Brylusa :)

Jutro chyba odwiedzimy sklep zoologiczny... ktoś musi w końcu zastąpić puste akwarium po chomiku, który według oficjalnej wersji przekazanej dzieciom wyjechał do sanatorium na rehabilitację. Wdycha jod i ćwiczy mięśnie zwichniętej łapki... ale ze mnie matka, tak kłamać !!!..wiem jednak, że nie przeżyli by prawdy. Jeszcze nie teraz.

Wasza czekająca na listonosza
Virginia


Może da się jeszcze uratować duszę listów od zapomnienia? Zamiast sms czy e-maila, napiszmy czasem do kogoś bliskiego list... w obecnych czasach list urasta to rangi upominku. Tak rzadko chce nam się podarować komuś swój czas. A to jest przecież takie miłe, przynajmniej dla mnie... ale , że ja inna jestem to wiem :)

2009-08-18

Uzależnienie, czy tylko ułatwienie życia?

Od piątku popołudniu ikonka internetowa wyświetlała napis brak połączenia. Atmosfera w domu z minuty na minutę robiła się coraz bardziej nerwowa, kiedy to nie można było dowiedzieć się:
- czy dotarła odpowiedź na ważny e-mail
- co leci w tv (od dawna nie kupujemy gazet)
- czy wpłynęła reklamacja, którą zgłaszałam w pracy
- co leci w kinie
- gdzie znajduje się dokładnie basen, do którego zamierzaliśmy się wybrać
- jak wyglądają cyferki w moich raportach
- czy wpłynęła kasa na kartę debetową
- czy wysłano mi już przesyłkę, na którą czekam tydzień
- czy termin rachunków jest taki jak mi się wydaje, czy inny
- .... itd.
Tak doszłam do wniosku, że zarówno ja, jak i Druga Połowa mamy prace, które wymagają praktycznie ciągłego dostępu do tego ustrojstwa, bez którego kiedyś ludzie się obchodzili i byli o jakieś dziesięć lat zdrowsi.

W obecnych czasach, czy chcemy czy nie, uzależniamy się, bo internet stał się "ułatwiaczem" życia, a dla niektórych nawet całym życiem. W ten sposób można się ubrać, wyposażyć dom,biblioteczkę, zagracić piwnicę, a także wysprzedać piwnicę. To przez te magiczne złącza można poznać żonę, kochankę, a nawet partnera do biznesu. Można pomnożyć, albo stracić cały majątek. Można podglądnąć starych i nowych znajomych; poznać kolegę z wojska, czy pasażera z tramwaju.
Niedługo pewnie będzie można wybrać "dostatecznie miłą teściową" (oczywiście jeszcze przed żoną), albo sąsiada zanim kupimy dom w danej okolicy. Jakieś szaleństwo !!!

Ale sami napędzamy to szaleństwo... Internet zastępuje kawiarnię, pocztę, bank, listonosza i przestaje on być kołem ratunkowych, a staje się filarem podtrzymującym codzienność. Jest jak pomoc domowa ... jak sekretarka. Jak doradca życiowy.
Te trzy dni bez internetu dały mi do zrozumienia, że ten mały komputerek z żółtym kablem, przez który ciągle się potykam jest moją pracą,t elewizją, radiem, latarnią morską, prywatną nawigacją i ciężko bez niego, jak bez auta czy telefonu.
Sam się wprosił w moje życie i teraz rozpycha się coraz bardziej i bardziej, i wiele spraw bez internetu już nawet nie da się załatwić.

Mnie marzy się list na pięknej papeterii i powrót do czasów lamp naftowych...

2009-08-14

"Nieznośna lekkość bytu" Milan Kundera

  

Człowiek nigdy nie może wiedzieć, czego ma chcieć, ponieważ dane mu jest tylko jedno życie i nie może go w żaden sposób porównać ze swymi poprzednimi życiami ani skorygować w następnych (...)
Nie ma żadnej możliwości, by sprawdzić, która decyzja jest lepsza, bo nie istnieje możliwość porównania. Człowiek przeżywa wszystko po raz pierwszy i bez przygotowania. To tak, jakby aktor grał przedstawienie bez żadnej próby. Cóż może być warte życie, jeśli pierwsza próba jest już życiem ostatecznym? Dlatego życie zawsze przypomina szkic. Ale nawet szkic nie jest właściwym określeniem, bo szkic to zawsze zarys czegoś, przygotowanie do obrazu, gdy tymczasem szkic, jakim jest nasze życie, to szkic bez obrazu, szkic do czegoś czego nie będzie (...)
Coś co stało się raz, jak gdyby nie stało się nigdy. Jeśli człowiek ma prawo tylko do jednego życia, to jakby nie żył w ogóle (...)

                
Z twórczością Kundery zetknęłam się przypadkowo. Jedna mama drugiej mamie, na spacerze w parku zachwalała "Dziewczynę z zapałkami" Anny Janko. I ta druga mama, żeby odwdzięczyć się za polecenie dobrej lektury, zaczęła zachwalać "Nieznośną lekkość bytu" Milana Kundery. Tą pierwszą mamą oczywiście byłam ja, bo do Janko zaglądam co drugi dzień, choćby na jedno zdanie. A tą drugą mamą była moja dawna, i obecna chyba też, koleżanka z ławki licealnej, która zmysł artystyczno-literacki zawsze miała dobry i wiedziała na lekcjach polskiego znacznie więcej niż ja wówczas miałam potrzebę wiedzieć.
I tym oto sposobem, moja Lola zajęła się noworodkiem koleżanki  i próbowała wystrzelić go w kosmos intensywnie huśtając wózkiem, a my zamiast rozprawiać o nieprzespanych nocach, ulewaniu, kupkach i o tym, o czym zwykle rozmawia się z przypadkowo spotkaną koleżanką po latach, zajęłyśmy się wzajemnym nakłanianiem do książek, które zrobiły na nas wrażenie.

Milan Kundera urodził się w 1929 roku w Brnie i od najmłodszych lat dbano o jego artystyczną duszę. Początkowo uczył się gry na pianinie, potem studiował filologię (której jednak nie skończył), grał w zespole muzycznym, ale nadszedł też czas, że uzyskał tytuł docenta i prowadził zajęcia z literatury światowej. Jego życie jednak nie należało do sielankowych, bo po sowieckiej inwazji na Czechosłowację w 1968 r. Kundera, jak zresztą większość uczestników Praskiej Wiosny, utracił prawo do wykonywania zawodu wykładowcy akademickiego, a jego książki zostały usunięte z czeskich bibliotek i księgarń i stał się tzw. "pisarzem zakazanym". Wydał jednak bardzo dużo książek, w tym napisaną w 1984 r. "Nieznośną lekkość bytu" - swoje najbardziej znane dzieło.
W 1975 r. wyemigrował do Paryża i do dziś dnia żyje tam ze swoją drugą żoną. Obecnie nie zgadza się na czeskie tłumaczenia swych książek.

"Nieznośna lekkość bytu" to książka przetłumaczona przez Agnieszkę Holland i to już na wstępie dało mi pewność, że trzymam w ręku książkę, która będzie jedyna w swoim rodzaju. Holland bowiem kocha się w kontrowersyjnych związkach międzyludzkich i czuć, że jej tłumaczenie wypływa z serca i płynie przez duszę. Mistrzowskie.
Książka ta nie należy do łatwych i momentami jest ciężko usiedzieć na tyłku, bo ma się ochotę wejść natychmiast w związek Tomasza i Teresy i zrobić w nim porządek. A burdel w nim przestraszny, w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Tomasz to czeski lekarz, nałogowy erotoman. Spotyka się z kobietami dla czystej przyjemności, po czym nie wyobraża sobie spać z kimś w jednym łóżku i myć zębów w czyjejś obecności. Do czasu... do momentu, kiedy w barze poznaje kelnerkę Teresę i zaprasza ją do siebie.
Dwa lata później Teresa jest już jego żoną, jednak Tomasz nie rezygnuje z dotychczasowego życia. Dla niego kochać się, a spać z kimś w jednym łóżku to dwie różne namiętności. Dla Teresy jednak zdrada to zdrada i zapach innej kobiety doprowadza ją skrajnego wyczerpania. Próbuje z chorobą męża walczyć. Stara się postawić na nogi notorycznie bitą miłość jaka ich łączy, bo ani On ani Ona, nie potrafią przejść obok katowanego uczucia. 
Teresa wie, że tak wyglądają chwile, w których rodzi się miłość: kobieta nie może oprzeć się głosowi, który wywołuje na zewnątrz jej zlęknioną duszę, mężczyzna nie może oprzeć się kobiecie, której dusza jest wrażliwa na jego głos. Tomasz nigdzie nie jest bezpieczny wobec przynęty miłości i Teresa musi lękać się o niego w każdej minucie, w każdej godzinie. Co jest jej bronią? Tylko jej wierność. Dała mu ją zaraz na początku, pierwszego dnia, jak gdyby zdawała sobie sprawę, że nie ma niczego innego do ofiarowania. Ich miłość jest budowlą przedziwnie asymetryczną: wspiera się na absolutnej pewności jej wierności jak ogromny pałac na jednym słupie (...)

Uwielbiam książki o miłości .. nawet o miłości tak pokaleczonej, smutnej, zagubionej. A Kundera ma niebywałą umiejętność przedstawienia tematyki związków ludzkich. Zagłębia się w psychikę i precyzyjnie określa różnice pomiędzy postrzeganiem życia przez kobiety i mężczyzn.

Wrócę jeszcze do niego. Kocham książki, w których liczba zakreślonych cytatów jest porażająca.

Pora już powiedzieć dobranoc.
A zatem dobranoc.

Wasza nocą czytająca i pisząca
Virginia


2009-08-13

Harakiri

Oddam siebie w dobre ręce. Natychmiast.
Inaczej popełnię harakiri.
Dwa miesiące non stop z dwójką dzieci, w domu, przed domem, za domem i poza domem to stanowczo za dużo.
Moja głowa to bęben, na którym od rana do wieczora ktoś gra i ubóstwiam swoje dzieci, ale ich witalność i energia przerosła w tym roku moje najśmielsze oczekiwania.
Mam w domu dwa cyborgi. Albo jakiś kosmitów. Albo klony klonów nie moich klonów.

Na pracy nie potrafię się skupić. Liczby z raportów rosną do nieskończoności. Analiza utyka w połowie przemyśleń, bo nie nadążam między śniadaniem, drugim śniadaniem, a obiadem rozwinąć węży mózgowych i zaczynam po obiedzie setny raz to samo. Spisałam osiemdziesiąt adresów mailowych, napisałam maila, którego miałam wysłać do kobiet oczekujących na wieści ode mnie, po czym dałam Usuń, a nie Wyślij. Jupii !!!

W nagrodę poszłam z Przyjaciółką na kawę.
I na nieplanowaną szarlotkę z lodami i bitą śmietaną.
W d...  mam tego całego Dukana.

To tyle skargi na dzisiaj.
Idę po koc, poduchę i idę na taras pooglądać perseidy.
Może łzy św. Wawrzyńca dadzą mi moc na ostatnie 3 tygodnie wakacji.

p.s wiem, że mi minie zmęczenie jak tylko się prześpię i jak na dzień dobry usłyszę od Loli "kocham Cię mamusiu". Ach te dzieci. 
 
 

2009-08-10

Bilans minionego weekendu

Kiedyś już obiecywałam sobie, że nie będę oglądać filmów o katastrofach typu pożar, powódź, koniec świata, bo potem przez następne kilka nocy płonę, tonę albo wchłania mnie ziemia.
Wczoraj jednak dałam się namówić, bo Nicolas Cage ma w sobie to coś co Meg Ryan i tym oto sposobem obejrzeliśmy "Zapowiedź"...

Podczas uroczystości otwarcia pewnej szkoły podstawowej zakopana zostaje kapsuła czasu, do której włożono rysunki dzieci przedstawiające według dziecięcych wyobrażeń przyszłość. Między nimi znalazł się jeden, niezwykle dziwny od małej, nieco zagubionej Lucindy. To dwie strony cyfr, z pozoru nic nie znaczących, jednak jak się później okazuje cyfr prorokujących najważniejsze katastrofy jakie nawiedzą świat w przeciągu najbliższych pięćdziesięciu lat. Skąd kilkuletnia dziewczynka mogła je znać? Kim są ludzie szepczący jej słowa, które doprowadzają ją w dorosłym życiu do samobójstwa?
Rozwiązaniem tej zagadki zajął się Chandler, profesor astrofizyki, ojciec małego Caleba, który ten tajemniczy układ cyfr sporządzony przez Lucindę przynosi ze szkoły w dniu wydobycia kapsuły po 50 latach od jej zakopania.
Analizuje liczby, które jeszcze tej samej nocy układają się w zestawienie dat, liczby ofiar i współrzędnych tragedii jakie już miały miejsce... zostają tylko trzy. Trzy, którym Chandler próbuje zapobiec. Czy się mu uda? Czy jedyne w tym zestawieniu litery EE uda mu się rozszyfrować?

Nie zdradzę tego. Przyznam się jedynie do faktu, iż kilkakrotnie miałam koc na głowie i w nocy... nie powiem co w nocy, bo nie mielibyście przyjemności z oglądania tego filmu.

Tak się tylko dziś zastanawiam jak to będzie z tym rokiem 2012, kiedy to już kolejny z rzędu koniec świata ma nastąpić? Jedni mówią, że nastąpi potop, drudzy, że ziemia spłonie, jeszcze inni, że ludzkość się wymorduje nawzajem... a w międzyczasie pech chodzi po ludziach i na przykład tego weekendu zginęło 46 osób na drogach.

A nas też pech prześladował. W zwykły sobotni dzień ...
- nasz mały york zeskoczył źle z fotela i sparaliżował go skurcz, który już w naszych głowach przeobraził się w umierającego psiaka i nastąpiła zbiorowa histeria
- wystawiłam wieżę na taras, co by nam dzień miło płynął i słońce ją spaliło (moją kochaną kuchenną przygrywajkę)
- Lola miała zły dzień
- nowy tarasowy stolik prawie spłonął, bo dzbanek z wodą zadziałał jak soczewka i wypalił dziurę
- rozwodząc się nad stolikiem zapomnieliśmy o obiedzie i spłonęło mięso na patelni
- Charli zaczął mieć zły dzień
- chwilkę później wystrzeliły gotujące się jajka i wypłynęło żółtko, które wypłynąć nie miało i trzeba było gotować nowe
- po południu otrzymałam na poprawę humoru kieliszek czerwonego wina i o mały włos nie połknęłam leżakującej sobie w nim osy
- wieczorem niosąc piramidę koców i ręczników przeleciałam przez dmuchany fotel i zdarłam kolana ...

p.s dieta trwa, ale waga stanęła w miejscu. Wszystko przez Dosię, która to przewidziała :) I chyba zaczynam tracić silną wolę, bo pochłonęłam na śniadanie bułkę z nutellą...

Miłego dnia

Wasza poturbowana przez dmuchany fotel
Virginia



2009-08-08

Pustka

Cisza wisi w powietrzu.
Nie słyszę stukających o szczebelki małych stópek. Nie czuję zapachu dziecięcego szamponu. Nie podnoszę z ziemi maskotek. Nikt nie chrapie, nie obija się o ścianę, nie mówi przez sen. Nikt nie płacze z tęsknoty za mamą...

A ja budzę się w środku nocy, nasłuchuję, znowu zasypiam i znowu się budzę. Wstaję, żeby pogłaskać ich po głowach, poprawić kołdry, przykucnąć przy łóżkach, dać mleko... i tęsknię za czymś co już nie powróci.

Charlie i Lola odeszli do swych pokoi. W sypialni na miejscu ich łóżek stoją już nowe meble...
Potrzebuję czasu, żeby przyzwyczaić się do ich zimna.

Wasza dziwnie dziś samotna
Virginia


2009-08-06

Wszystkiemu winny gofr


 
( ktoś się zakochał )

  
( a z miłości tej coś się narodziło :)


  

W związku z tym, że wakacje nad morzem chyba nie dojdą do skutku ( z powodu miliona komplikacji typu co z psami, co z pracami, co ze świńską grypą, która niczym przyczajony tygrys tkwi w brudnych plażowych toaletach, co z Lolą, która w samochodzie jest w stanie usiedzieć maksymalnie godzinę, a potem już powtarza niczym katarynka "nudzi mi się, mam już dość, nudzi mi się, mam już dość" ...  itp.itd. ) postanowiliśmy troszkę pojeździć po okolicy. Byliśmy w obiecanym od dawna Dinoparku, gdzie dopadł nas niemiłosierny upał (33 stopnie) i cudem przeżyliśmy wspinaczkę do wyjścia, po stromym zboczu ułożonym z prehistorycznych kamieni. Ja w japonkach balansowałam na krawędziach podtrzymując Lolę. Na jednym ramieniu dyndał mi aparat, na drugim kamera. Ale to nic w porównaniu z Drugą Połową. Na jego głowie dyndał wózek Loli.
Jednak mimo zmęczenia wyprawę uznajemy za udaną i jak na prawdziwe letnie wakacje przystało ...
Następnego dnia byliśmy w Parku Miniatur, a kolejnego na Tygodniu Kultury Beskidzkiej, co było pomysłem nie najlepszym. Zapach pysznego regionalnego jedzenia podziałał na mnie jak płachta na byka. Z prawej oscypki z grilla, z lewej kaszanka, szaszłyki, golonka, ziemniaczki opiekane, chlebek ze smalcem i ogóreczkiem (jak przeczytałam na głównej dziś, że smalec można robić z psa, to więcej się nim zachwycać nie będę), kołacze z jagodami, serem, makiem... wymiękłam i mam dziś wyrzuty sumienia.
Nie zjadałam nic z powyższych pachnideł, ale nie dałam rady przejść koło smakowitego gofra z bitą śmietaną i polewą czekoladową. Nosz szlagen trafen... tydzień diety zakończyłam mega kaloryczną nagrodą .
Tak, jestem niekonsekwentna.
Tak, są wakacje i wybrałam zły moment na oczyszczanie organizmu, bo zewsząd coś kusi.
Tak, mam dość po tygodniu białego sera, yogurtów, ryb, jajek i sosu czosnkowego... ale nie przerywam. Mimo grzeszków zrzuciłam boczne zderzaki, czyli tłuszczyk z bioderek w ilości 2,3 kg.

Idę zrobić sobie kawę i wyjąć dorsza na obiad. Żal mi go tak jak tych psów na smalec, ale coś trzeba jeść. Dzieci robią z bałaganu jeszcze większy bałagan ( czemu podczas nieobecności w domu, dom i tak się bałagani. Czemu to nie jest tak jak we włoskich toaletach, że zamyka się drzwi, a za nimi odbywa się dezynfekcja i wszystko błyszczy przy kolejnym ich otwarciu).

Pora ruszyć do ataku na dom, i obiad trzeba dla wszystkich ugotować, i pranie wyprać... a na półce leży świeża dostawa książek:

 - "Nieznośna lekkość bytu" - Milan Kundera
 - "Dziennik Anais Nin, tom 3" - Anais Nin
 - "Anna Karenina" - Lew Tołstoj
 - "Droga do szczęścia" - Richard Yates
 - "Synowie i kochankowie" - David Herbert Lawrence
 - "Sen zielonych powiek" - Edyta Szałek
 - "Bambino" - Inga Iwasiów


... już na każdą z nich doczekać się nie mogę.

Miłego dnia (u mnie pada)

Wasza popełniająca grzechy z goframi
Virginia

2009-08-04

Virginia w "Bluszczu" po raz drugi

                      

Jest trzeci sierpnia...
Słońce delikatnie muska nagie partie mojego ciała. Wiatr łączy pojedyncze pasma włosów w pary i uczy ich walca, a z oddali dociera do mnie dźwięk maszyny zaplatającej zboża w warkocze.
Usiadłam na chwilę przy kawie. Od pięciu dni jej nie słodzę i stwierdzam, że dopiero teraz poznaję jej prawdziwy smak. Już nie wrócę do słodzenia.

Przede mną leży sierpniowy Bluszcz. Jeszcze pachnie drukiem. Uwielbiam ten zapach. Mam świadomość tego, że właśnie zaczyna się jego życie i tak się zastanawiam jak będzie wyglądał za 20 lat... czy zżółknie ze starości, czy przesiąknie naszym domem, czy nie zaginie gdzieś w morzu zapomnienia?

Myślę, że nie. Trafi do pudełka z pamiątkami i tam się zestarzeje.
Razem ze mną i wspomnieniami o dniu dzisiejszych, kiedy to niemożliwe stało się możliwe i moje słowa spoczęły między słowami np. pani Marshy Mehran, pani Grocholi, pani Chmielewskiej, pani Kalicińskiej, pani Rybałtowskiej, pana Machulskiego i wielu innych znanych piszących
To dla mnie duże wyróżnienie... dziękuję.

 
(słowa w druku zawsze wydają mi się takie nie moje, ale te trole na obrazkach - wg projektu redakcji - całkiem mi są znajome :)


 

(a tak prezentuje się okładka Bluszcza, który jest częścią historii mojego bloga :)
 

Wasza jak zwykle w takich chwilach uskrzydlona
Virginia



2009-08-03

Black& white

Czasem wydaje mi się, że świat się kręci, a ja stoję w miejscu.
Czasem, że to ja się kręcę, a świat stoi.
W oby dwóch przypadkach kręci mi się w głowie i gubię myśli pomiędzy przystankami "marzenia", a "rzeczywistość".

Denerwuje mnie różnica pomiędzy chciałabym, a powinnam...
Jak między biały i czarny.
Nigdy białe nie będzie czarne.
Tak jak nigdy to co chcę, nie będzie tym co powinnam.

2009-07-30

Dieta Ducana - dzień pierwszy

Od jakiegoś czasu zbierałam się w sobie, żeby w końcu odstawić cukier i tłuszcze, bo lato w pełni, a na moim ciele jakieś dziwne czekoladowe boczki się porobiły i spodnie z zeszłego sezonu się skurczyły. Bezczelne, tak kurczyć się w szafie. Co one sobie myślą?

A zatem zmotywowana opiniami na pewnym forum pogrzebałam za Dietą Dukana. To podobna rewelacyjna dieta francuska, po której chudnie się szybko i po zachowaniu pewnych ograniczeń po jej zakończeniu nie ma efektu jo-jo (opinie sugerowały, że już po 20 dniach można zrzucić od 5-10kg w zależności od nadwagi)

Dieta ta składa się z trzech etapów, tzw. protali, i na każdym jej etapie są wytyczne, których należy ściśle przestrzegać. Przede wszystkim odstawia się cukier i tłuszcze, oraz skupia na białku, który najlepiej naturalnie zabija uczucie głodu. I co najważniejsze, jest to jedna z nielicznych diet, która pozwala jeść bez ograniczeń i o dowolnie wybranych porach ... to ważne dla mojej Drugiej Połowy, która w całym przedsięwzięciu też bierze udział.

Dziś zaczynamy. Pierwszy Protal to ścisła dieta wyłącznie proteinowa, tak zwana faza uderzeniowa. W zależności od stopnia nadwagi trwa od trzech do dziesięciu dni. My postanowiliśmy, że u nas trwać będzie 5 dni (ja docelowo chcę zrzucić 5kg, mąż 10kg). Kolejne 5 dni jeść możemy tylko:

- chude mięso: cielęcina, konina, wołowina z wyjątkiem antrykotu i rozbratla z kością. Wszystko na grillu lub pieczone w piekarniku bez dodatku tłuszczu
- podroby: wątroba, cynadry, ozór cielęcy lub wołowy (czubek)
- wszystkie ryby, chude, tłuste, o białej lub niebieskiej skórze, surowe, pieczone lub gotowane
- owoce morza (skorupiaki i mięczaki)
- drób (oprócz kaczki i oczywiście bez skóry, najlepiej pierś kurczaka bądź indyka)
- chuda szynka, chude wędliny z indyka, kurczaka lub wieprzowe
- jaja
- chude produkty nabiałowe (yogurty 0% tłuszczu, sery twarożkowe lekkie, serki wiejskie, serki homogenizowane)
- 1,5 do 2 litrów wody

Dopuszczalne są środki wspomagające: herbata, kawa, herbatki ziołowe, woda gazowana (nawet cola light). Do przyrządzania ryb i innych potraw można dodawać cytrynę, zioła, przyprawy, ocet, koperek, szczypiorek, czosnek, cebula, korniszony i cebulki marynowane w słoju. Sól i musztarda w małych ilościach.

To wszystko co wolno nam jeść w fazie uderzeniowej.
NIC POZA WYMIENIONYMI PRODUKTAMI. MOŻNA JE NATOMIAST DOWOLNIE ZE SOBĄ MIESZAĆ I JEŚĆ BEZ OGRANICZEŃ O DOWOLNYCH PORACH DNIA !!! :)
Kolejną fazę opiszę za 5 dni jeśli przeżyję bez czekolady, bo już czuję, że odstawienie mnie od cukru skończy się gigantycznym bólem głowy . Po skończeniu fazy uderzeniowej do diety dodaje się warzywa i dalej stosuje naprzemiennie 5 dni z warzywami, 5 dni bez, aż do osiągnięcia wyznaczonego celu wagowego.

Menu - dzień pierwszy (moje własne)

Śniadanie: kilka plastrów chudej szynki + serek wiejski lekki 3% tłuszczu (zupełnie bez tłuszczu nie znalazłam)
Drugie śniadanie: yogurt naturalny
Południe: kawa z mlekiem 0,5% bez cukru
Obiad: pierś z kurczaka z przyprawami zrobiona na grillu elektrycznym + sos czosnkowy (kilka ząbków przeciśniętych i zmieszanych z naturalnym yogurtem) + 3 korniszony
Kolacja: tuńczyk w sosie własnym + 2 jajka pokrojone w plastry

Wszystkie informacje dotyczące tej diety wzięłam z książki "Nie potrafię schudnąć" - Dr Pierre Dukan

Wasza na letniej diecie
Virginia
 
 

2009-07-28

"Białe noce" Fiodor Dostojewski


"Białe noce" Fiodora Dostojewskiego to pierwsza z książek jakie wybrałam do wyzwania Kolorowe Czytanie. Sięgnęłam po nią z wielką ciekawością, bo przyznam szczerze, że wcześniej twórczość Dostojewskiego jakoś przepływała niezauważona w pędzącym wokół mnie nurcie książek, które chciałam przeczytać. Nad czym aktualnie ubolewam, bo Dostojewski (przynajmniej tym opowiadaniem) bardzo mnie mile zaskoczył i niebawem biorę się za "Łagodną"- drugie znajdujące się w tej książce opowiadanie, oraz za przypomnienie "Zbrodni i kary", bo zupełnie nie pamiętam odczuć po przeczytaniu jej jako lektury szkolnej (całkiem możliwe,że trzynaście lat temu typowo psychologiczna proza tego pisarza, była zbyt ciężka na dogłębne jej zrozumienie).
"Białe noce" to jedno z pierwszych dzieł Dostojewskiego (1848r.). Już na pierwszej stronie znajduje się podtytuł Powieść sentymentalna. Ze wspomnień marzyciela, sugerujący czytelnikowi fakt, iż wkraczać on będzie w życie człowieka bardzo wrażliwego i nie do końca odnajdującego się w realiach, bo jak czytamy na dalszych stronach Marzyciel, jeśli chodzi o ścisłe określenie, nie jest człowiekiem, lecz jakimś gatunkiem pośrednim.
Takim gatunkiem pośrednim jest bohater tego opowiadania, dwudziestosześciolatek mieszkający od ośmiu lat w Petersburgu. Samotny, zagubiony, nieszczęśliwy. Bez rodziny, przyjaciół i kobiety. Podąża zamyślony ulicami Petersburga, wzdłuż rzeki Newy, przygląda się ludziom i uczy się ich na pamięć.
W ten właśnie sposób, na petersburskim moście, poznaje Nastusię. Siedemnastoletnią dziewczynę wychowywaną po śmierci rodziców przez niewidomą babcię, która w ciągu dnia ma w zwyczaju przypinać wnuczkę agrafką do własnej sukienki. Sama reperuje pończochy, a dziewczynie każe czytać na głos. Tylko wieczorami, kiedy babka śpi Nastusi udaje się wymykać z domu.

Tego wieczoru, który miał ich połączyć, Nastusia stała na moście odwrócona w stronę rzeki i cichutko łkała. Nieśmiały jak zwykle młodzieniec obserwował ją z drugiej strony ulicy, po czym podszedł do niej dopiero w momencie, kiedy widział,że zostaje zaczepiona przez dziwnego jegomościa... Niech mi pani da rękę - powiedziałem do mojej nieznajomej - to on już nie ośmieli się nas zaczepić. Od tego momentu rozpoczynają się ich rytualne spotkania wieczorne. Tytułowe cztery białe noce.
Młodzieniec wiąże z Nastusią przyszłość, zrealizowanie marzeń o wielkiej miłości (...) bo ja już dawno panią znałem, boja już dawno kogoś szukałem, a to znaczy, że szukałem właśnie pani, i że było nam sądzone teraz się spotkać, teraz w mojej głowie otwarło się tysiąc zapór i muszę rozlać się rzeką słów, inaczej się uduszę (...). Ona jednak w znajomości tej widzi tylko przyjaźń, ewentualnie braterską miłość, bo serce jej oddane jest człowiekowi, który wyjechał na rok do Moskwy i obiecywał wrócić i się z nią ożenić. Początkowo ignoruje zatem nowe wyznania miłosne, nie pozwala im zakwitnąć, zabija ledwo zrodzone w drugim człowieku szczęście... niech pan się we mnie nie zakocha" -mówi. Ale jest już za późno. Owy młodzieniec się zakochał.

Mimo, iż z każdą kartką dalej robi się coraz bardziej sentymentalnie i momentami niesprawiedliwie w obliczu miłości, która chce rozkwitnąć, a nie może, to jednak opowieści o miłości, nawet tej niespełnionej, zawsze są piękne. Dostojewski bardzo sprawnie i płynnie przedstawia psychikę głównego bohatera, otwiera go przed nami i pokazuje zranioną, opuszczoną i samotną duszę,która próbuje łapać się miłości , żeby odzyskać wiarę w szczęście i spełnienie. Jednak nie każda dusza, szczególnie ta wrażliwa, krucha i delikatna, jest w stanie przeżyć bez czyjejś pomocy. Czasem umiera ona w powolnym procesie usychania, miota się jak ryba wyrzucona na brzeg, kruszy z każdym zadanym boleśnie słowem i łamie pod naciskiem cierpienia.

Taka właśnie nieszczęśliwa, ale piękna jest dusza pewnego młodzieńca z  Petersburga...

Gorąco zachęcam do lektury tego krótkiego, ale jakże głębokiego w swym przekazie opowiadania. Szczególnie tych, którzy cenią sobie historie o miłości  trudnej i niebanalnej.

Wasza biorąca udział w "Kolorowym czytaniu"
Virginia... też marzycielka

p.s zdjęcie książki pochodzi z bloga  www.poczytnik.wordpress.com



2009-07-25

Dzień z życia leśnika

 


 

Śniło mi się dziś, że przyszłam do pracy w piżamie. W różowo-czerwonej z wizerunkiem bajkowego kota na przodzie. Kroczyłam dumnie po korytarzu biurowca, po czym weszłam na spotkanie, spaliłam się ze wstydu i na szczęście więcej nie musiałam tam pracować.
Została po mnie tylko dziura w podłodze...

Wstałam o 5.45, bo sen był tak realny, że czułam jak płonę. Wszystko mnie bolało, kości kręgosłupa wpadły w panikę i zaczęły przeskakiwać, mięśnie nie pozwalały chodzić, dłonie zamarły w połowie uścisku. No i przypomniałam sobie... sen snem, ale efekt "kobiety trupa" zawdzięczam mojej Drugiej Połowie. Postanowiłam bowiem, że jego działalność leśna zostaje przeze mnie osobiście zamknięta i przejmuję opiekę nad jego biznesem. Ten kto nie pamięta, przypominam, że trzy lata temu mąż mój wpadł na pomysł założenia szkółki z choinkami. Zakupił pięć tysięcy sadzonek, po czym posadził trzy tysiące, a resztę jeszcze tego samego dnia, wyczerpany trzymaniem łopaty, opchnął dalej.

Do dnia wczorajszego jego szkółka wyglądała tak:

Dzisiaj jest to już moja szkółka i wygląda tak :)

 

Jeszcze kilka lat i będziecie mogli zakupić choinkę na Boże Narodzenie od Virginii :)
Bombki będę dodawać gratis.

p.s dziś już leje, straszna burza, więc niedługo pewnie zostanę odcięta od internetu.
Miłego weekendu kochani.

Wasza ogrodniczka
Virginia

2009-07-22

Święto Czekolady

Dzień dobry, nazywam się Virginia, i jestem uzależniona
Uzależniona od Czekolady ...

  

Celebrowanie dzisiejszego Święta Czekolady rozpoczęłam od ciepłego kakao. Sporządziłam sobie je właśnie z odrobinę większej porcji niż zwykle (no dobra, z dużo większej porcji) i rozkoszuję się o poranku moim ulubionym napojem. Od lat nie wyobrażam sobie dnia bez kakao i moje dzieci na szczęście w genach tę miłość do "energii o poranku" przejęły po mnie.

Historia czekolady sięga czasów azteckich bogów, którzy już wówczas traktowali ją jak afrodyzjak, który dodawał sił, witalności i pewności siebie. Ziarna kakaowca mielono z nasionami anyżku, cynamonu i czerwonej papryki robiąc magiczny napój energetyzujący, po którym można było przenosić przysłowiowe góry.
Już w tamtych czasach wiadome było, że Theobroma cacao, czyli powszechnie znany kakaowiec, drzewo wiecznie zielone, to nic innego jak theos-bóg + broma-napój czyli "napój bogów". Zatem mimo kaloryczności zamierzam się tym napojem poić i mam nadzieję, że nigdy żadne bakterie, susze, ani też nielegalne wycinki drzew nie zagrożą kakaowcom, bo bez czekolady przynajmniej połowa ludzkości przestałaby się uśmiechać ...

Gdyby tylko skończył się mój zapas, który zawsze gdzieś tam po domu się ukrywa, a czekolada byłaby niedostępna, chyba wpadałabym w stan żałoby, bo Czekolada daje mi energię jakiej potrzebują do prowadzenia życia, rozjaśnia umysł, poprawia nastrój i chyba wpływa na niskie zapotrzebowanie snu (co sama odkryłam niczym Kolumb Amerykę :)

Zdaję sobie sprawę z tego, że wpadłam w sidła uzależnienia od zapachu, który mnie uspokaja, od smaku, który gdy zamykam oczy sprawia, że zakwitam niczym kwiat lotosu i czuję jak zupełnie spontanicznie na moje usta napływa uśmiech rozkoszy... to bardzo efemeryczny stan, który naukowo rzecz ujmując zawdzięczam teobrominie (głównemu składnikowi, od którego można się uzależnić - śmiertelna dla zwierząt), fenyloetyloaminie (pochodnej amfetaminy, neuroprzekaźnikowi zwanym "hormonem miłości") i kofeinie, która jednak w czekoladzie znajduje się w śladowych ilościach (chcąc zastąpić kubek kawy trzeba by zjeść 12 tabliczek czekolady). Oprócz tych "narkotykowo" brzmiących substancji czekolada zawiera też naturalny magnez, żelazo, potas, selen i cynk, które to likwidują zaczątki napływającego stresu i sprawiają, że rozpoczyna się relaksujący taniec endorfin, które kształtują tzw. odruch zakochania.

Nasuwa się zatem pytanie, czy czekolada jest zdrowa? Okazuje się, że tak. Według lekarzy to jedno z najzdrowszych uzależnień w jakie można popaść.
Niejaki profesor Louis Grivetti z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davis sporządził listę około 100 najrozmaitszych dolegliwości leczonych przez ostatnie kilkaset lat kakao i czekoladą. Na liście tej znalazły się między innymi: zmęczenie, apatia, wyczerpanie nerwowe, kłopoty z trawieniem, anemia, znaczny spadek wagi i słaby apetyt... no i najważniejsze... czekolada jest bardzo dobra na malkontenctwo.

Przynajmniej na mnie tak działa.
Ale może ja w związku z tym, że jestem spomiędzy Wenus i Marsa, mam jakieś inne czujki na głowie, daleko odbiegające od normy i okaże się, że cukier mnie zabije, ale obecnie uważam, że kilka kostek dziennie czekolady sprawia, że nawet stan depresyjny związany z nadejściem 30 -tki jest mi aktualnie obcy :)

Wszystkiego najlepszego Czekoholicy!!!

Wasza obłożona dziś czekoladkami
Virginia



2009-07-21

Powrót do Dzienników Woolf

Nigdy się tą kobietą nie znudzę. Nigdy też jej w pełni nie pojmę, nie przeniknę, nie ulepię wiarygodnego portretu, bo Virginia była jak wiatr, który w zależności od siły otulał bądź wyrywał myśli z korzeniami.

Skończyłam czytać "Czerwoną sofę" Michele Lesbre, ale śpieszyłam się tak bardzo, że piękno tej książki będę musiała powtórzyć. Koniecznie. Wzrok bowiem uciekał mi na książkę "Morświn w różowym oknie" Virginii Woolf... myślami wracałam do kartek jej "Dziennika" i już nie mogłam się doczekać pierwszej strony z listami Virginii do Vity (przyjaciółki, z którą łączyła ją miłość, jaka dokładnie, tego z Dzienników się nie dowiedziałam).

Listami się delektuję, tak jak "Dziennikiem" do którego ciągle wracam.

(Właśnie moja Druga Połowa pojawiła się niczym zjawa przed lodówką. Mam wrażenie, że nic nie widzi. Otwiera lodówkę, wypija kubek mleka, zjada plaster sera i znika w otchłani toalety. W jego interpretacji to się nazywa lunatykowanie. W mojej to spełnianie marzeń sennych o śniadaniu. Jeszcze 6 godzin kochanie... zdrzemnij się).

Od listów odeszłam chwilowo, otworzyłam za to "Dzienniki" na przypadkowej stronie... w tle słychać Philipa Glassa "The Hours" (kiedy ją czytam uwielbiam go słuchać). Ale nie lubię Virginii z filmu "Godziny", smutnej, rozkojarzonej, pogrążonej tylko i wyłącznie w depresji i obdartej z poczucia humoru, które mimo, iż zazwyczaj ironiczne, to jednak było.
Natknęłam się właśnie na notatki z 18 sierpnia 1921 roku...
Czasami mam wrażenie, że z powodu napięcia nigdy nie napiszę tych wszystkich książek, które noszę w głowie. Pisanie ma w sobie tę diabelską cechę, że utrzymuje każdy nerw w nieustannym napięciu. A tego właśnie nie potrafię osiągnąć - gdyby to chodziło o malowanie albo szkicowanie, albo szycie patchworkowych kołder, albo robienie babek z piasku, nie byłoby sprawy.

Nie mam nic do zapisania, tylko te nieznośne stany niepokoju, których trzeba się pozbyć, pisząc. Oto trwam tu przykuta do skały; zmuszona do bezczynności; skazana na to, że każda troska, każda złośliwość, irytacja czy obsesja drapie i skrobie, i powraca. To znaczy, że nie mogę chodzić i nie wolno mi pracować. Każda książka, którą czytam, pączkuje mi w mózgu w recenzję, którą chciałabym napisać. W całym Sussex nie ma drugiej równie nieszczęśliwej osoby; lub równie jak ja świadomej ogromu przyjemności, które się we mnie gromadzą, a nie wolno mi z nich skorzystać. Słyszę, jak biedny L. (czyt. Leonard - mąż) jeździ tam i z powrotem kosiarką, bo taka żona jak ja powinna mieć wywieszkę na klatce. Uwaga gryzie! (...)

Oj moja Droga Virginio Woolf... nigdy się Tobie nie skończę przyglądać!

Jest druga w nocy. Zjawa z ubikacji wyszła i grzebie w szufladzie z narzędziami. Zepsuła się spłuczka. Winny kubek mleka i to parszywe lunatykowanie... a ja mówię trza było śnić o łące z kwiatami, a nie o lodówce pełnej jedzenia. W szufladzie brak odpowiednich kleszczy. Podobno kapać do rana nie może. Zjawa wyszła z domu i poszła do garażu ... mam nadzieję, że trafi w odpowiednie miejsce i do rana znajdzie to czego szuka.

Dobra, idę pomóc, bo nie wypada o drugiej spłuczkę i męża w samotności zostawiać ...

Wasz nikt inny jak hydraulik tej nocy

2009-07-19

Jestem szalona!

Ostatniego października wkraczam w wiek kobiety po trzydziestce. Jakiś czas temu postanowiłam, że na trzydziestkę albo zrobię coś szalonego, albo spełnię jakieś kolejne ze swych marzeń.
Dziś o godzinie 10 rano dowiedziałam się, że zostałam przyjęta na I rok Filologii Polskiej... uwaga mury uczelni, rozstąpcie się... nadchodzi dinozaur!!!

Spełniłam swoje szalone marzenie.
Matka Polka rusza na studia.
Łomajgod... chyba zwariowałam na dobre.
Czuję się jak dinozaur, który posadził jajo w centrum handlowym i nie wie co z nim zrobić.
Mam nadzieję, że mi minie, bo cieszę się pełną piersią i przełykiem.

Wasza z leksza szalona
 
 

2009-07-16

Kolorowe czytanie

Od jakiegoś czasu w przerwie między czytaniem książek ustawionych w równym rzędzie na oknie, czytam sobie co jeszcze przeczytać warto i dochodzę do wniosku, że nie starczy mi życia na te wszystkie pozycje :(

Niebawem zabraknie mi też miejsca w linkowni, na wprowadzenie tych wszystkich interesujących blogów o książkach, które przeglądam co jakiś czas i tylko notuję, że jeszcze to i to, i jeszcze tamto zakupić trzeba... i łapię się już na tym, że przemycam bokiem, w ukryciu przed Drugą Połową książki spontanicznie zakupione, niczemu winne, a jednak wygrywające walkę z na przykład kilogramem mięsa na obiad :)

No, ale co tu zrobić, jeżeli książka jest mi pisana i chowa się długimi tygodniami przed tłumami szperaczy, żeby tylko doczekać się na mnie.  Tak było dziś. Miałam pół godziny wolnego, bez dzieci i mogłam w podskokach beztrosko przemierzyć księgarnianą łąkę w poszukiwaniu książek na czytelnicze wyzwanie "Kolorowe czytanie" - regulamin tu http://miastoksiazek.blox.pl/2009/06/Kolorowe-czytanie-na-wakacje.html (w skrócie wyzwanie to polega na tym, że maniaczki książek czytają po trzy wybrane z ogólnodostępnej listy tytuły książek, w tytułach których znajduje się jakiś kolor, np."Czerwona sofa", a następnie zamieszcza się recenzję i zarywa noce na przemiłych rozmowach o książkach.

Mój wybór padł na kolory biały, czerwony i różowy:
1) "Białe noce" - Fiodor Dostojewski
2) "Czerwona sofa" - Michele Lesbre
3) "Morświn w różowym oknie" -listy Virginii Woolf do Vity Sackville-West

i był niesamowicie trudny, bo jeszcze kusiło mnie to, i kusi nadal:

4) "Złoty notes" - Doris Lessing (ale jeszcze pozycja jest niedostępna)
5) "Sen zielonych powiek" - Edyta Szałek (przeczytam na pewno, bo mam zamówione, ale z wrażenia dziś zapomniałam w księgarni zapytać czy już przyszła)
6) "Różowe strusie pióra" - Hanna Krall (nie mogłam wybrać, bo róż już przypadł Virginii, ale zajrzę do tej książki)
7) "Czarny ogród" - Małgorzata Szejnert
8) "Jasne błękitne okna" - Edyta Czepiel
9) "Oliwkowy labirynt" -Eduardo Mendoza

Tak, czy tak wyzwanie uznaję za rozpoczęte, bo Trójca już zakupiona i gotowa na wyzwanie. Jednak szczególną troską obejmę książkę "Morświn w różowym oknie", bo coś mi się zdaje, że nikomu więcej nie uda się jej znaleźć... ciężko bardzo, przejrzałam wszystkie internetowe księgarnie, byłam w bibliotece, przegrzebałam antykwariaty i allegro i ... wszędzie pozycja niedostępna. Nawet do Wydawnictwa Twój Styl napisałam i rozłożyli ręce w geście bezradności.
Dziś jednak, zupełnie przypadkiem, aczkolwiek głosem zniechęconym długimi poszukiwaniami, zapytałam w naszej księgarni miejskiej i ... o mały włos zemdlałam jak usłyszałam A wie Pani co, chyba ją mamy. Prawie wskoczyłam Pani na kolana za biurko i pośpiesznie zadałam pytanie Gdzie ją macie?

Ale okazało się, że na to pytanie odpowiedzi brak. Komputer mówił, że jest, ale fizycznie nigdzie jej nie było. Na żadnym z pięciu regałów, które przeglądałam kręcąc łepkiem w lewo i w prawo niczym szalony kanarek nasłuchujący odgłosów pęczniejącego ziarna.
Nie poddałam się. Otarłam pot z czoła (dziś był upał niemiłosierny), zarzuciłam torebkę jeszcze wyżej, byleby mi na łeb więcej nie spadała, i zaparłam się, że nie wyjdę dopóki jej nie znajdę ... i wiecie co?... w końcu Panie z obsługi, widząc moją upartość i brak reakcji na słowa My ją Pani znajdziemy i odłożymy pomogły w poszukiwaniach i okazało się, że jeden egzemplarz tak przeze mnie poszukiwanej od dwóch tygodni książki, czekał na mnie za regałem, leżakując w kurzu niczym wino w beczce. Niczym dzielny żołnierz w okopach.
Prawdopodobnie jedna z ostatnich sztuk Virginii (to książka Wydawnictwa Twój Styl z 2003 roku) ukryła się i czekała, aż druga Virginia przyjdzie i zaprze się jak osioł, że znaleźć ją musi :)
Niesamowite.

Z księgarni wybiegłam dumna, spocona i spóźniona... ale za to mam niezłą zdobycz na "Kolorowe czytanie".

Chciałam gorąco podziękować Padmie za organizację już piątego wyzwania i przy okazji zachęcić tych, którzy o nim jeszcze nie wiedzą.
Zapraszam też na blog Padmy http://miastoksiazek.blox.pl/html oraz na blog stworzony specjalnie na potrzeby wyzwania http://koloroweczytanie.blox.pl/html

A teraz pora się zdrzemnąć
Dobrej nocy

Wasza słońcem przyrumieniona

Virginia

2009-07-14

Wakacyjnie, czyli marzenia o leżakowaniu

Jeszcze nawet połowa wakacji nie minęła, a ja jestem już jak Matka Polka na wyczerpaniu. Moje dzieci zamieniły się w fontanny energii.Tryskają siłą, której ja pojąć nie potrafię. Do tego trysną raz humorem, raz dziecięcym malkontenctwem i nieokiełznane larmo gotowe. Dwu i pół letnia kobieta plus ośmioletni młodzieniec to ja w miniaturze , przekrojona na pół.Virginia na czterech nogach. Tak bardzo są do mnie podobni. A jednak tak różni.
Nie do pomyślenia wręcz, że te wszystkie cechy są moje i ja jeszcze nie zwariowałam. A może jeszcze tylko o tym nie wiem...

Biegają całymi dniami, skaczą, wiercą się, śmieją, marudzą i pieczołowicie pielęgnują zdanie nudzi mi się. Nosz jasna cholera mnie trafia jak słyszę te słowa, bo gdzie się nie odwrócę tam natknę się na jakąś zabawkę, a pokoje dzięki między innymi kochającym babciom pękają w szwach.
Ja wiem, że dom w wakacje nudny się robi, obrasta w słońce, płonie wewnątrz, albo płacze skraplając łzy na szybach. Pamiętam, że jako dziecko też o dziewiątej wybiegałam już na plac zabaw, targając ze sobą rower, paletki do badmingtona, piłkę, gumę do skakania, kredy do gry w podchody i wydeptywałam trawę pod balkonem, z którego babcia spuszczała mi w wiaderku kanapki i picie. Robiliśmy bunkry z koców na drzewach, zwiedzaliśmy piwnice w blokach, graliśmy w chowanego po całym osiedlu i zapuszczaliśmy się do lasu, do którego wchodzić nam nie wolno było. A dla naszych rodziców i dziadków sprawujących opiekę wakacyjną przygotowywaliśmy specjalne występy. Całe dnie spędzaliśmy na szykowaniu zaproszeń, biletów, i na próbach skeczów i piosenek dla dumnie zasiadających tłumów na ławkach wokół placu zabaw... naprawdę mieliśmy sporą widownię.

Moim dzieciakom brakuje towarzystwa. Nie cieszy ich tak jak mnie widok na góry, piękna okolica i fakt, iż taras mamy na stoku południowym, gdzie można się wygrzewać mocząc stopy w basenie i popijać kawę z podwójną pianką. Mało atrakcyjna stała się huśtawka, piaskownica i trampolina na środku patelni... a podstawą jest pytanie o poranku gdzie dziś jedziemy nim jeszcze ową pyszną kawę zdążę łyknąć.
No więc wymyślam różne wycieczkowe eskapady, ładujemy się do auta, zaliczamy baseny, góry, spacery w lesie, kolegów, place zabaw, lody, waty cukrowe, rurki z bitą śmietaną, wystawy psów i inne atrakcje z dala od domu... ale pomału zaczyna mi brakować pomysłów i ogrania mnie przerażenie, że bez Redbulla niedługo nie sprostam ich wymaganiom i polegnę w połowie wakacji.
W dodatku w domu nic samo nie chce się zrobić, dwieście metrów obrasta w wiecznie sfruwający z niebios kurz, na podłodze jest wszystko co tylko można przynieść z ogrodu, kucharek brak, sprzątaczek brak, pocieszycielek też.

Książki czekają w kolejce do przytulenia; okna w kolejce do umycia; praca w kolejce do nadrobienia; dzieci na śniadanie... a ja mam czasem wrażenie, że widzę podwójnie i to nie byle co... nie powiem co :)

Ale jest słońce. To najważniejsze. Bo jestem jak kolektor słoneczny i bez słońca robię się chłodna i bezużyteczna. Czasem też szalona. Z przegrzania. Bardzo szalona.
Ale szczegółów owego szaleństwa na razie nie zdradzę... może za kilka dni.
Postanowiłam spełnić jedno z moich zakurzonych już marzeń. Wybieram się na wakacyjny kurs kamasutry na Jamajkę... żartuję :) :) :)... mówiłam przecież, że szczegóły za kilka dni.




2009-07-08

Biały welon

Zaczyna się ostatnie odliczanie.
Jeszcze jestem panną, wolną, bez zobowiązań, przyrzeczeń i obowiązków.
Płynę białym mercedesem w inny świat, w życie po życiu. Promienia słońca odprowadzają mnie pod sam kościół, wiatr gra cichutko marsz weselny i czeka na chwilę, w której będzie mógł zajrzeć mi pod sukienkę tworząc fale białej niewinności.

Kościół wypełnia się ludźmi, ale widzę tylko ich kontury. Wzrok mój przyciągają kwiaty, to z nich czerpię siłę i na ich widok się uśmiecham. Oddycham po raz ostatni powietrzem w samotności.
Za kilka minut wyjdziemy złączeni węzłem małżeńskim... gotowi do wspólnego życia. Nasze serca zaczną bić jednym rytmem.

Jest 8 lipca 2000r. Godzina 13.00.
Nie boję się. Nie obawiam. Jestem szczęśliwa i pewnym krokiem ruszam w stronę ołtarza, gdzie czeka na mnie mój książę na białym rumaku. Po prawej widzę mamę... oczy wypełnione ma łzami niepewności ona ma tylko dwadzieścia lat, czy nie jest za młoda na bycie żoną - myśli.
Po lewej spogląda na mnie teściowa. Spod ciemnych okularów spływają łzy on ma tylko dwadzieścia pięć lat, czy sprosta obowiązkom utrzymania rodziny? - myśli.

Dziś mija 9 lat.
Obawy naszych Mam były niepotrzebne. Skropieni łzami rodzicielek ciągle idziemy wspólnie przez życie i planujemy jeszcze długą podróż.

Nadal kroczę dumnie w białej sukni...
Kwiaty pachną wokół...
Dzieci podtrzymują mi welon...
Mąż otula mnie swoimi ramionami.

Jesteśmy szczęśliwi.

Kocham Cię.
Twoja Virg :)
 
 
 

2009-07-05

Filmowo

Jestem inna. Zdecydowanie tak. Cierpię na syndrom niemarnowania czasu. Dochodzę już do perfekcji w wykonywaniu kilku czynności na raz i zastanawiam się tylko kiedy się w tym wszystkim pogubię.
Mam nadzieję, że nie prędko, bo... tyle mam jeszcze do zrobienia.

Z racji wakacji ciągle coś piorę, bo uwielbiam zapach prania wysuszonego wiatrem. A z racji ciągłego prania nie jestem w stanie uniknąć prasowania. I tym oto sposobem oglądnęłam ostatnio kilka dobrych filmów, bo jak już wspominałam siedzieć na kanapie bezczynnie nie potrafię i nawet już doszłam do perfekcji w prasowaniu i czytaniu z ekranu telewizora.
Jak znajdę chwilkę to może uda mi się coś więcej o nich napisać, tymczasem tylko wymienię tytułu póki pamiętam... "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona", "Vicky Cristina Barcelona", "Dobry rok", "Siedem dusz", "Oszukana", "Chłopiec w pasiastej piżamie", "Rodzina Savage", "Droga do szczęścia", "Kobiety", "33 sceny z życia" (po raz drugi) i ciągnie mnie do ukochanych "Godzin" (po raz setny).

Jak ktoś ma jakiś fajny film do podrzucenia i pranie do prasowania to chętnie przyjmę.
Tymczasem dobranoc. Biegnę do wanny, bo Doris Lessing już marudzi, że wodę puściła, a ja ciągle na dole. Pierwszy raz czytam pozycję tej noblistki i jestem pewna, że jeszcze w jej duszę nie raz zaglądnę. Kojarzy mi się troszkę z Virginią Woolf, ale jeszcze nie doszłam do tego czemu... może z racji podobnego koka na głowie.
Dobrej nocki
p.s szczególne nocne pozdrowienia dla Klepsydry :)

Wasza słońcem dziś skropiona
Virginia
 
 

2009-07-04

Flip i Flap w poszukiwaniu deszczu


 

Wczoraj obiecałam wycieczkę. Przegrzebałam internet i wybór padł na DinoPark w Ostravie. Charlie oszalał z radości i odtańczył taniec przypominający wysiadywanie jaj. Lola, jako lustrzane odbicie powtórzyła owy wyczyn.
Ja tymczasem pakowałam torby, torebki, torebeczki, paszporty, dowody i korony czeskie.
Prawie w drzwiach coś mnie tknęło, żeby sprawdzić, czy aby na pewno cervenec to po czesku czerwiec (pisało  "Otevirame 10 cervence"). Nie wiem co to mnie tknęło, ale fenkju very muche... cervenec po czesku to lipiec !!!

Języki to prawdziwa magia. Z ciekawostek Wam powiem, że jak jakiś Włoch Was kobitki zaprosi na "colazione" to nie przychodźcie na nią w wystawnych kreacjach tylko w szlafroku, bo colazione po włosku to śniadanie :)

Wycieczka zakończyła się na krytym basenie i na spacerze w workach na głowach... to była atrakcja dnia. Bawili się w poszukiwaczy deszczu :)


Poległam

Jestem zła na siebie, bo nie lubię zaczynać i nie kończyć. Wszystkiego, a książek przede wszystkim. Jednak przy "Biegunach" Olgi Tokarczuk zasnęłam trzy razy w wannie, a to znak, że nie jestem w stanie dalej przez nią przebrnąć, bo grozi to utonięciem. I moim. I książki. A tego bym nie chciała, bo ma ona swoje miejsce na półce i być może kiedyś do niej wrócę.

Tymczasem pożegnałam się z nią w połowie drogi, na 210 stronie. Już dawno mi się to nie zdarzyło. Bardzo dawno.
Wypuściłam z rąk dłonie bohaterów (tych nielicznych jacy tam się narodzili), którzy chcieli pokazać mi swoje historie. Nie wpasowali się we mnie na tyle, żebym miała ochotę za nimi dalej podążać.
Poza tym nie zdążyłam się z nimi zżyć. Zmęczyłam się czekaniem na nich. Gdzieś tam byli, ale z każdą stroną o nich zapominałam, bo szereg chaotycznie rozścielonych po drodze myśli mnie wybijał i czasem miałam wrażenie, że to w jakiejś innej książce czytałam o Kunickim szukającym żony, rybaku Eryku, czy doktorze Blau.

 ... gdyby tak te porozrzucane zlepki myśli posegregować, nadać temu kształt, ubrać w podrozdziały to było by znacznie, nie tyle łatwiej, co przyjemniej z tą książką spędzić czas. Według mnie pani Tokarczuk przekombinowała. A szkoda, bo perełki warte podkreślenia się zdarzały.
Życie ludzkie składa się z sytuacji. Istnieje za to pewne lgnięcie do powtarzalności zachowań. Ta powtarzalność nie przesądza jednak o tym, by nadawać życiu pozór jakiejkolwiek konsekwentnej całości.