2008-08-30

Virginia gotuje, czyli moja kuchnia od kuchni

Historia mojej niechęci do jedzenia rozpoczęła się kiedy tylko pojawiłam się na świecie i obiegła całą rodzinę w natychmiastowym tempie.
Zasypiałam zanim jeszcze cała pierś znalazła się w mojej buzi. Zupełnie mnie ona nie interesowała. Tym bardziej butelka. Żadne szturchanie, szczypanie, łaskotanie, nie dawały efektu. Byłam jak niewzruszona słodko śpiąca lalka. Mama tylko sprawdzała, czy oddycham.
Już wówczas umiałam skutecznie omijać pory karmienia.

Kiedy tylko zaczęłam poruszać się o własnych siłach, kuchnia była ostatnim miejscem do którego próbowałam się dostać. To stamtąd dobiegały mnie te niemiłe zapachy, to tam trzaskały garnki, to tam stał potwór zwany lodówką.
Od pierwszych stałych pokarmów, niczym chomik faszerowałam sobie policzki śniadaniem, obiadem, kolacją i nie zwracałam zupełnie uwagi na błagającą od godziny mamę i babcię, żebym połknęła w końcu trzecią wepchaną na siłę łyżkę. To był koszmar. Sztućce śniły mi po nocach i grały mi na nerwach.
Nienawidziłam jeść, jeszcze bardziej zaś nie mogłam pojąć, czemu kochające mnie bliskie osoby, biegają ciągle za mną z jedzeniem. Skoro mówiłam, że nie jestem głodna, to czemu mi nie wierzyli?

Dopiero po dwudziestu latach dostałam odpowiedź i syna niejadka w darze od losu.

Wówczas jednak byłam bezradna wobec ściśle określonych reguł posiłków w moim domu. Przeklinałam w duszy ile wlezie. Nie ośmieliłam się tego robić głośno. Obecnie dziękuję, że nie jestem jedną z tych kościstych wieszaków, z piętnem anoreksji odciśniętym na historii młodości.
Choć było mi ciężko, to teraz z perspektywy czasu, znika mi już z przed oczu obraz babci pchającej mi obiad w południe i mamy krążącej z budyniem już o piętnastej. Uśmiecham się także na widok wiaderka wypchanego podwieczorkiem, spuszczanego z pierwszego piętra na sznurze do prania.
Miałam najbardziej oryginalną windę na osiedlu. Zjeżdżały kanapki, herbata i ściereczka do wytarcia buzi i rąk :)

Potem nadszedł czas przedszkola i historia o prześladującym mnie kisielu.
Byłam w stanie zmusić się do przełknięcia wielu rzeczy, ale kisiel był ponad moje siły. Naciągało mnie na sam jego zapach dobiegający zza drzwi. Kilka razy udało mi się go podrzucić na stolik koleżanek, ale kiedy zostałam zdemaskowana musiałam znaleźć inny sposób.
Tym oto sposobem nauczyłam się wyczołgiwać niezauważalna z sali i podrzucać obity ceramiczny kubeczek z zastygniętą mazią do kuchni pod pierwszą szafkę pod oknem. Do teraz nie pamiętam czy ktoś mnie kiedyś nakrył, czy do tej pory nie rozwiązano zagadki tajemniczego kisielu lądującego co jakiś czas pod szafką kuchenną.
To byłam ja.

Tak więc dzieciństwo spędziłam na chomikowaniu, bądź w optymistycznej wersji na podrzucaniu tu i ówdzie posiłków atakujących mnie zewsząd. I jak się pewnie domyślacie... tak zostało do dziś.
Moja niechęć do jedzenia nie przerodziła się nigdy w wielką miłość i niestety w kuchni jestem tylko kiedy muszę. Czyli pół dnia :)
Prowadząc dom i czteroosobową rodzinę, to nieuniknione.

Nigdy jednak nie będę eminentną kucharką, serwującą dania pięćdziesięciu różnych krajów, bo ku mojej radości jedno dziecko jest niejadkiem, drugie chce jeść to co pierwsze, a Druga Połowa od lat właśnie danego dnia rozpoczyna dietę.
Jeżeli zaś chodzi o mnie, to do szczęścia wystarczą mi naleśniki z nutellą.

Na świecie żyją mężczyźni, których widok kierownicy przeraża i zrobią wszystko, żeby ktoś bezpiecznie dowiózł ich na miejsce, byleby tylko nie musieli tego robić sami.
Mam nadzieję, że są też kobiety, które kuchnię i spożywanie posiłków nie wielbią pod niebiosa i nie do końca sprawia im to taką radość jaką sprawiać powinno.

Przyjęło się, że męski jest samochód, a damska kuchnia, ale czyż od reguły nie ma wyjątków?
Ja znacznie bardziej kocham samochód.
I tak już chyba pozostanie na wieki.


Wasza Nieperfekcyjna Pani Domu
Virginia

P.S Jestem jednak niezmiernie uradowana z wynalezionego ostatnio przepisu na naleśniki. W końcu po latach prób i błędów... nerwów... płaczu... placka na ziemi... placka spalonego... placka niemogącego się odkleić od patelni... placka z mleka w kartonie... z mleka z woreczka... z takiej mąki... z siakiej mąki... z masłem... z olejem... bez masła... na suchej patelni... na mokrej... na naoliwionej ... udało się. MAM IDEALNY PRZEPIS. Skoro mi wychodzą, wyjdą wszystkim. Kto lubi polecam:
 - 150 g mąki pszennej
 - 240 ml mleka z kartonu
 - 2 jajka
 - 1 łyżeczka cukru pudru
 - szczypta soli
 - 3 łyżki roztopionego masła
(wszystkie składniki bez jakiejś kolejności wrzucam do garnka, miksuję i odstawiam ciasto przykryte ściereczką na 30 minut)
Smacznego.


2008-08-27

Nowe życie... szkoła już za 6 dni

Od poniedziałku czeka mnie nowe życie, nieznane dotąd. Narodzę się powtórnie, z tym, że znacznie silniejsza i jeszcze bardziej zorganizowana.
Taki założyłam sobie cel.
Wyrzucę z głowy zatruwający mi słoneczne dni paradoks...
Nie będę już starała się rozumieć wszystkich ludzi i okoliczności, bo i tak nie mam na pewne sprawy wpływu. A im bardziej próbuję zrozumieć życie, tym bardziej ono wymyka mi się spod kontroli. Czasem się zatracam w tym, czyim życiem aktualnie żyję. Chciałabym być wszędzie i dla wszystkich.

Na lodówce w poniedziałek pojawi się stado magnesów przytrzymujących owo nowe życie. Charlie rusza do szkoły. Czy to prawda, że pierwsza klasa wyryje w jego głowie miłość, bądź nienawiść do edukacji? Czas pokaże.
Gdyby można było iść już dziś, ruszyłby natychmiast z przygotowanym od dwóch tygodni plecakiem. Jak będzie za tydzień, miesiąc, pół roku... tego nie jestem w stanie przewidzieć.
Ale jestem dobrej myśli.
W końcu to mój syn... wierzę w niego i jego prospektywny rozwój, ale nie mam chorych ambicji. Nie zamierzam codziennie ustalać mu gry na pianinie, angielskiego, niemieckiego, francuskiego, gry w tenisa, na skrzypcach, kursu tańca, ceramiki, basenu, ping-ponga, kursu szybkiego czytania, malowania i gotowania... niech korzysta jeszcze z ostatnich lat dzieciństwa, niech pozostanie w jego harmonogramie czas na zabawę.
Sam wyraził chęć na basen i kółko plastyczne. Spełnimy prośbę. Kolejne trzydzieści zajęć nie zrobi z niego omnibusa. Raczej dziecko przemęczone i wyprane z dzieciństwa. Wiedzę i umiejętności należy dawkować.

Wspólnie więc wkraczamy w jego nowy świat. Nie mogę się już doczekać kiedy poznam jego mocne strony i wyłapię słabsze... Kiedy będzie pasowany na ucznia... Kiedy przyniesie pierwszą ocenę w postaci uśmiechu.
Ciekawa jestem czy wyrośnie na humanistę, czy bardziej pokocha nauki ścisłe? Pilot, ekonomista, lekarz... a może strażak, policjant, zawodowy żołnierz... a może fotograf, dziennikarz, artysta...
Kimkolwiek będzie, zawsze będę go wspierać.

Jak na razie wydaje mi się to takie odległe... przecież czuję jakby to wczoraj przyszedł na świat i podał mi swoje serce na malutkich rączkach.


2008-08-25

Czy warto?

" Zaczęłam czytać pierwszy tom swojego dziennika; widzę właśnie, że obchodzi już drugie urodziny. Zdaje mi się, że tego pierwszego tomu nie czyta się tak dobrze jak ostatni; oto dowód, że wszelkie pisanie, nawet takie nie przemyślane notatki, ma swoją formę, której człowiek się uczy. Czy warto pisać dalej? Problem polega na tym, że jeśli się będzie pisało jeszcze przez jakiś rok, dwa, to stworzy się sobie w ten sposób poczucie zobowiązania do dalszego ciągu. Zastanawiam się, dlaczego to robię? Częściowo pewnie z powodu dawnego odczucia upływu czasu: 'Skrzydlaty rydwan czasu wciąż się zbliża'. Czy to pisanie go zatrzymuje? "

                                               wtorek, 7 października 1919r., Virginia Woolf

Ten blog istnieje od marca tego roku i dziś, a właściwie wczoraj, zaczęłam się zastanawiać, czy warto go dalej pisać?
Czy ma to jakikolwiek sens?
Czy nie działam tylko i wyłącznie na swoją niekorzyść wyrażając publicznie swoje myśli, opinie na różne tematy, czasem sprzeczne z tymi, które większość uznaje za stosowne?
Nie toleruję hipokryzji i nie stworzyłam tego bloga, po to, żeby wyrażać w nim kogoś innego niż jestem naprawdę. Chcę być szczera w tym co robię.
Ale czy faktycznie warto to robić?
Nie wiem...jestem na etapie głębokich przemyśleń.

I nie jest to wina czytanego właśnie Dziennika Virginii Woolf i umieszczonego powyżej jego fragmentu.
To konsekwencja mojej rozmowy z Urzekającą, której blog zniknął z dnia na dzień. Nagle. Bez zapowiedzi zbliżającego się kresu.
Blog lubiany, szanowany, często odwiedzany, mający wielu stałych czytelników. Ale będący też magnesem dla darmozjadów.
Urzekająca postanowiła zakończyć tą paradę zawistnych odwiedzających, likwidując bloga i adres mailowy, na który spływały niemiłe maile.
Przykro mi. Bardzo będzie mi go brakowało.

Stąd wzięły się moje przemyślenia.
Czy chcę doczekać momentu takich maili?
Czy wszyscy ludzie zasługują na to, żeby zapraszać ich do swojego życia?
Jestem pewna, że NIE.
Ale jak do cholery mam dokonać selekcji?
Jak zamknąć drzwi przed nosem tym, którym nie mam nic do powiedzenia?

Poznałam tu wiele cudownych duszyczek, związałam się emocjonalnie z tym miejscem i nawet jeżeli będę musiała się z nim rozstać, to będzie mi bardzo ciężko.
Mam jednak świadomość tego, że codziennie kilkadziesiąt wejść jest tylko po to, żeby ktoś zaspokoił swoją własną ciekawość i podkręcił poziom zawiści we krwi.

Marzę o tym, żeby liczniki takie wejścia osobno zaznaczały.


2008-08-20

Mam suwak na brzuchu i co z tego

Aż mi kawa stanęła w przełyku i samoistnie zgorzkniała jak przeczytałam poranne wiadomości.
Szanowna Pani Kopacz i inne dziwne odmiany ludzkości znowu pchają się buciorami w moje życie. I nie tylko moje, w życie wielu kobiet i ich nienarodzonych jeszcze dzieci.
Sprawa tyczy się cięcia cesarskiego. Spór trwa od lat. Są zwolennicy i przeciwnicy. Chwała im i cześć... niech są... ale bez odbierania praw innym.
Na Boga... w jakich my czasach żyjemy?
To jakiś absurd!

Mam dość słów typu "gdyby Bóg chciał, żeby kobiety rodziły inaczej, to by im na brzuchu zostawił suwak" albo "kobieta to nie jest walizka, którą można sobie dowolnie otwierać i zamykać".
Śmieszy mnie to i jednocześnie przeraża, bo widzę jak bezczelnie ktoś próbuje odebrać mi/nam prawa do sposobu rodzenia moich/naszych dzieci.
Ja się pytam, kto im na to pozwolił?
No tak... głupio pytam... Polska nasza.
Medycyna w koalicji z religią może przecież u nas wszystko.

Tylko coraz częściej widać, że jedna bez drugiej nie daje sobie rady.
Czemu nie podadzą konkretnych powodów dla zniesienia tzw. "cesarki na życzenie" tylko Bogiem się zasłaniają? Co to w ogóle jest za określenie "cesarka na życzenie"? Nic innego jak ironiczne podejście do cudu narodzin. Gdyby to Bóg słyszał....  odebrałby im prawa wykonywania zawodu.

Urodziłam dwoje dzieci. Pierwsze pięknie określone siłami natury, drugie przez cięcie cesarskie.
Czy czuję się w połowie egoistką?
Czy czuję się z tym źle?
Czy czuję się matką niespełnioną, bo nie wyłam z bólu drugi raz?
Nie. Nie. I jeszcze raz nie!!!
Jestem dumna, że moje głęboko zakorzenione macierzyńskie wyczucie zagrożenia okazało się trafione.
Czy była to "cesarka na życzenie"? Z punktu widzenia pewnej części społeczeństwa, TAK.
Według kilku lekarzy miałam rodzić, niczym się nie przejmować, pępowinę z szyi dziecka kiedyś tam w trakcie akcji porodowej by się odplątało. Przecież nie raz tak robili, a dokładnie to położne, bo lekarz ma gdzieś poród siłami natury, przychodzi tylko "posprzątać" krocze.
Nie miałam ochoty czekać na to kiedyś tam.

Podano statystykę, że 8-12 tys. kobiet bez wskazań medycznych wybrało cięcie. Nikt nie bierze pod uwagę faktu, że jeszcze przynajmniej połowa z nich miała powód, ale służba zdrowia go zignorowała, choćby tak jak w moim przypadku. Błahy powód, który mógł się skończyć tragedią.
Nie chcę nawet wymieniać skutków owinięcia dziecka pępowiną. Zaklinowania się w przejściu rodnym dziecka ważącego ponad cztery kilo...

Na cięcie w naszym szpitalu zgody jednak nie dostałam... no chyba, że zapłacę.
Jak widać nasza służba zdrowia sama częściowo stworzyła sobie określenie "cesarka na życzenie".
Ja chciałam tylko urodzić zdrowe dziecko. I na szczęście udało mi się w innym szpitalu.
Córka miała sine miejsca na ciele po odplątaniu z pępowiny.
I żadna Kopacz mi nie powie, że to była "cesarka na życzenie".

Ach, zgrzałam się o poranku.
Ciekawa jestem jak te debaty się zakończą?
Pewnie uchwalą zakaz cięcia.
Czegóż można się spodziewać.
Tragedie społeczeństwa ich nie interesują.
Postęp cywilizacyjny jak widać też nie.

Jedno jest pewne. I taki i taki poród niesie za sobą ryzyko. I po tym siłami natury i po cięciu trzeba dojść do siebie. Nie chce mi się wymieniać wszystkich za i przeciw, bo większość z nas je zna.
Chodzi o sam fakt, decydowania za nas. To nie średniowiecze!!!

Zostawcie nam kobietom, możliwość wyboru.
Mamy do tego prawo.
To nasze życie i życie naszych dzieci.

A gadka o suwakach i walizkach jest co najmniej żenująca.
Tym bardziej wciąganie w ten spór Boga.

Wasza szczęśliwie rodząca siłami natury i błędem w sztuce Virginia


2008-08-18

Metkowe szaleństwo

Dziś w planach miałam umycie okien.
Tak... dokładnie tych, które jak dobrze pamiętacie się nie otwierają, więc z wszystkim muszę maszerować na zewnątrz. Przykład męskiej oszczędności bez konsultacji z kobietą.

Obawiam się, iż będzie to jednak niemożliwe, gdyż Lola zapadła na dziwną przypadłość wielbienia metek. Takich karteczek informujących o metodzie prania, prasowania i firmie produkującej ową metkę. Wszystko jedno jaka metka, z koca, dywanu, ścierki do wycierania naczyń, ręczników, wygrzebanych z kosza brudów, wyrzuconych z szafki ledwo wyprasowanych ubrań ...
Nieważne też czy nowiutka, czy wyblakła. Czy duża, czy mała. Czy kolorowa czy biała.
Cała miłość skupia się bowiem na ściskaniu owego skrawka materiału w małych rączkach, najlepiej w obu, a jak do tego jeszcze właściciel owej metki ciągnie się niczym welon sukni ślubnej za nią, to radość jest podwójna.
Zauroczenie jest na poziomie dość wysokim, nawet metka mojej bluzki przypadkiem znaleziona kiedy się schyliłam jest uwielbiana.
Charlie oczywiście też jest nagminnie "molestowany" i ciągnięty za koszulki, spodnie i inne części garderoby.
Kiedy już nikt Loli nie chce udostępnić metki, a wszystkie inne złośliwie się pochowały, to sama podwija sobie swoje bluzeczki i pokrzywiona niczym cyrkowiec, miętoli całymi dniami swoje osobiste, niezawodne metki.

Zaskoczenie moje jest ogromne, podręczniki Super Niani nie mówią nic o metkach. Dorota Zawadzka nie odbiera telefonu. A przypadłość w miejscach publicznych robi się niezręczna. No bo na poczcie raczej nie jestem w stanie wywinąć swojej bluzki na lewą stronę i dać Loli pomiętolić metusię, o którą ostatnio w owym miejscu się upomniała. Nie muszę chyba dodawać, że zakończyło się to krzykiem i próbą popełnienia skoku samobójczego z wózka.

Teraz już wiem. Noś matko ze sobą podręczną metkę!
Widziałam już różne ulubione zajęcia dzieci... ale przyznam szczerze, że metka na spacer, metka do snu, metka przy obiedzie... to dla mnie zupełna nowość.
A Lola potrafi siedzieć całymi dniami i zawijać te metki nie w sreberka, ale w swoje małe paluszki.
Jak zwykle nieobliczalna w swej dziecięcej wyobraźni.

Zmykam do okien... please, chociaż od wewnątrz... zlituj się dziecko, bo niebawem muchy stworzą nam olbrzymie gówniane witraże i co powie Babcia.

A po południu wracam do "Dziennika" i londyńskiego życia Virginii.  Najchętniej nie wypuszczałabym go z rąk dzień i noc, aż do ostatniej strony.


2008-08-15

Nie ma mnie...

"Czemu życie jest takie tragiczne, tak bardzo przypomina wąski skrawek ścieżki nad przepaścią? Patrzę w dół... rozmyślam, w jaki sposób uda mi się kiedykolwiek dotrzeć do końca? Ale dlaczego ja to czuję?...
Nie jestem w stanie zamykać oczu. To jest poczucie niemożności: poczucie, że jestem osobą nic nie znaczącą... Ta melancholia maleje, w miarę jak ją opisuję. Czemu więc nie robię tego częściej? Cóż, próżność mi na to nie pozwala...
Ale nie dotykam tu sedna sprawy. Rzecz polega na tym, że nie mam dzieci, żyję z dala od przyjaciół, przestaję dobrze pisać, za dużo wydaję na jedzenie, starzeję się... zbyt wiele myślę o sobie... Cóż, zatem praca. Dobrze, ale tak szybko męczę się pracą...

A poza tym wszystkim jakże jestem szczęśliwa - gdyby nie ta myśl, że idę skrawkiem ścieżki nad przepaścią".

Virginia Woolf, "Dziennik", poniedziałek, 25 października 1920r.


Zrobiłam sobie prezent na długi weekend.
"Dziennik Virginii Woolf - Chwile wolności - 1915 - 1941".
Ostatnie dwadzieścia sześć lat życia pisarki zamieszczone na ponad 700 stronach. To arcydzieło.
Czuję się jakbym dostała piękną suknię ślubną. Dotykam, wącham, oglądam z każdej strony z rumieńcem na policzkach i wysokim poziomem ekscytacji.
Nie chcę oddać, NIGDY, chcę ją mieć na zawsze i wracać do niej kiedy moja dusza tego zapragnie.
Biorę nową zakładkę, miękki ołówek.
Już mnie nie ma ...

2008-08-12

Oszukać przeznaczenie... odc. 1979

Chyba pora stanąć na baczność i czekać na tych, co to kaftan bezpieczeństwa zakładają.
Mój dom to istne wariatkowo !!!
Z wariatką na czele, co to ostatnio chciała sobie pofruwać.
A było to tak ...

Kilka dni temu, Bóg jeden wie skąd, tornado wparowało w nasz ogród i gotując pomidorówkę usłyszałam nagle głośne mamoooo, trampolina odfruwa!!!
Myślę sobie, żartowniś z Charliego, mamy sierpień, a nie pierwszy kwiecień, po czym obserwując za oknem zbliżający się rok 2012 postanowiłam sprawdzić co dzieje się w naszym ogrodzie.
Charlie miał rację!!!

Włos mi się zjeżył, źrenice walnęły koziołka, serce przeżyło śmierć kliniczną.

Wielka metalowa konstrukcja zmierzała na nowiuteńki taras sąsiadów z drewna afrykańskiego, czy jakiegoś tam meksykańskiego, chińskiego, czy indyjskiego... w każdym razie drogiego (podejrzewam, że producenci nie udzielają reklamacji na spadające z nieba metalowe konstrukcje).

Niczym Wzorowa Sąsiadka i kobieta szanująca cudze pieniądze (swoje też) rzuciłam się na ratunek, zostawiając krzyczące dzieci przyklejone do szyby okna dużego pokoju. Znając Charliego pewnie krzyczał mamoooo, uważaj odfruniesz, zginiesz, przepadniesz. Lola naśladująca we wszystkim starszego brata, krzyczała też. Nie mam pojęcia co.

Wielki metalowy potwór o średnicy cztery metry, wysokości prawie trzy pchany przez siłę nieczystą, zbliżał się już niebezpiecznie blisko, a ja uczepiona konstrukcji, niczym żagiel na jeziorze mazurskim, próbowałam powstrzymać niszczycielską zabawkę moich dzieci.
Gdybym miała zamiast lamp na domu uwieszone kamery, to powaliłabym oglądalnością wszystkie filmiki na You Tube.
Walczyłam pół godziny z wichurą i włosami, które pięknie ułożone zwinęły się w watę cukrową i ulokowały na mojej twarzy. Nic nie widziałam, dmuchanie w kosmyki nic nie dało. Ręce mi drętwiały od uścisku. Stopy ślizgały się w ubranych w pośpiechu rozlatujących się klapkach ogrodowych.
Byłam mokra na plecach, nie wiem już czy ze strachu, deszczu, czy jakieś wystraszone ptaki mnie oblały, co gorsza obsrały.
Bałam się, że stojący niedaleko drewniany domek, wieża widowiskowa moich dzieci sięgająca czterech metrów, zabawka zbita własnoręcznie przez moją Drugą Połowę też upatrzy sobie taras sąsiadów.
Trząsł się jakby stał na czubku Wezuwiusza. Przestałam ufać Castoramie.
Drugiej Połowie też.

Szybko więc postanowiłam doturlać trampolinę pod drewniany domek, żeby jedno drugie trzymało.
Szybko trwało godzinę, bo odległość była dość spora, a moje siły straciły na sile.
Ale się udało. Do teraz nie wiem jak obróciłam to coś ważące... hmm nie mam pojęcia ile.
Ranna trampolina, bez trzech rąk trzymających siatkę ochronną opierała się o swojego ogrodowego przyjaciela. Jakby się nic nie stało. Po lewej mieli huśtawki, które zginęły śmiercią samobójczą. Powiesiły się na własnych sznurach.
Modliłam się, żeby całą trójką nie zachciało się im wspólnie odlecieć na afrykańskie cudeńko.

Ja przeżyłam, w kawałku, z niewielkimi szkodami na swoim ciele. Dzieci też. Kwiaty doniczkowe niestety nie miały tyle szczęścia. Pies też nie. Zapomniałam, że panicznie boi się wiatru. Zakopał się żywcem w piasku. Nogi zawinął w trawę. Włosy też nie. Stały się wielką kulą kołtunów.
Ogoliłam się na łyso.

Żartuję, nie miałam naładowanej golarki, ale więcej nie zamierzam wychodzić na wiatr.
Mam wiatrofobię. Chcę jeszcze żyć.

Charlie trampolinofobię. Boi się, że odfrunie w kosmos razem z nią i nie pomaga tłumaczenie, że gdy świeci słońce to nic go nie porwie.
Jak się okazuje, lepiej dmuchać na wiatr, niż żyć w kosmosie...

Historia powyższa jest jak najbardziej prawdziwa. Zanim weźmiesz przykład przeczytaj wcześniej ulotkę i wyciągnij wnioski, bądź skontaktuj się z lekarzem psychiatrą.


Wasza zdrowo walnięta, prawie fruwająca Virginia
 
 

2008-08-10

Jeszcze troszkę wspomnień wakacyjnych

  
Trzy tygodnie temu wróciłam z urlopu. Tak przynajmniej mi się wydawało i taką oficjalną wersję rozdmuchałam w kręgu zainteresowanych przyjaciół i znajomych.
  
I owszem, częściowo to prawda, fizycznie zmuszona zostałam do powrotu (czytaj wciśnięta w samochód z blokadą drzwi od wewnątrz), ale to tylko ciało... dusza moja jeszcze została we Włoszech.
 Siedzi sobie zamyślona na delikatnym, przesianym przez sitko piasku, spogląda daleko w morze i zaciąga się beztroskim klimatem włoskiego stylu życia.
Dobrze jej tam. Gdyby tylko mogła zostałaby tam na zawsze.
Czuje się tam niesamowicie swobodnie, lekko jak sfruwające z błękitnego nieba pióra gabbianii (mew), które mienią się barwą kremowej bieli.
  


 

A ciało moje, no cóż, wróciło. Niby całe i zdrowe, ale jakieś takie stęsknione już za ukochaną Italią. I dziś postanowiłam mu ulżyć.
Zrobiłam sobie mokrą włoszkę, kupiłam piec do pizzy i zamówiłam bilety do Mediolanu... żartuję oczywiście :)
Zakupiłam kilka dekoracji, ręcznie robione gipsowe obrazki ścienne, z wytłaczanymi słonecznikami, winogronami, cytryną, oliwą z oliwek, w niezapomnianym południowym stylu.
Stworzyłam zatem nowy italiano image dla mojej kuchni, jadalni i przedpokoju, gdzie powiesiłam też powiększone zdjęcia z Wenecji.
I tak siedzę sobie, w moim pseudo włoskim domowym zaciszu, popijam Lambrusco, delektuję się pizzą, mozarellą, oliwkami, włoskimi pomidorkami i wspominam to co zostało osiemset   kilometrów oddalone ode mnie.

Włochy fascynują mnie od dawna. Można powiedzieć, że od wczesnego dzieciństwa. Do dziś pamiętam, jak w sobotnie przedpołudnia dreptałam za mamą ze szmatką do kurzu w małych rączkach i w rytm piosenki "Felicita" Albano & Romina Power ścierałam kurz ze swoich mebelków. Już wtedy zakochałam się w tym języku i kręciłam do rytmu bioderkami. W języku uważanym za najbardziej melodyjny język na świecie. Nawet przekleństwa brzmią w nim niewiarygodnie przyjemnie.

Zapominając chwilowo o języku, który notabene wałkuję od kilku lat, ucząc się, zapominając, znowu się ucząc i znowu zapominając, wspomnę o kolejnym elemencie składającym się na moje wielkie zauroczenie tym krajem. A mianowicie, cenię bardzo miłość Włochów do mangiare czyli jedzenia, który stanowi ważny element ich życia. Bardzo emocjonalnie do niego podchodzą, jedzą całymi rodzinami, a nawet pokoleniami, począwszy od wnuczki, a kończąc na prababci, zarówno śniadania jak i późne kolacje. Uwielbiają wspólnie celebrować posiłki, co uważam za niezwykle miły akcent włoskiej kultury.
Bez problemu potrafią oczywiście rozszyfrować genezę swoich narodowych barw - zielony kolor pochodzi od bazylii, biały od sera mozzarella, natomiast czerwony od pomidorów.

Będąc na urlopie mieszkaliśmy naprzeciw bardzo licznej włoskiej rodziny i byłam szczęśliwa, kiedy siedząc na tarasie wieczorami, mogłam obserwować ich rodzinne kolacje, pełne głośnych rozmów i śmiechów, wzbogaconych o kieliszki czerwonego wina. Zawsze o tej samej porze, przygotowane kolacje podawały kobiety, natomiast po kolacji sprzątali mężczyźni. Nie zaglądałam im do kuchni, czy zmywali za sobą (na to nie liczę, a nie wypadało pytać), ale taras zawsze sprzątał mężczyzna, łącznie z zamiataniem, myciem stołu i składaniem krzeseł.
Co jedli? Nie wiem?
Pierwsza myśl jaka mi się nasuwa to pizza. I to Margherita oczywiście. Najbardziej znana, sięgająca swą historią do 1889r. Tego roku neapolski kucharz Raffaele Esposito przygotował ją w trzech narodowych barwach, specjalnie na cześć odwiedzającej wówczas miasto królowej Włoch Margherity. Do dziś jest to najpopularniejsza i najbardziej podstawowa wersja pizzy, na bazie której serwuje się inne smaki.
Zapach jaki do mnie docierał, sugerował, że to być może coś makaronowego, bo dla Włochów makaron jest częścią niemal codziennego posiłku. Znacznie częstszym niż uwielbiana przez pół kuli ziemskiej pizza.
Albo jakieś ravioli - poduszeczki, tagliatelle - wstążki, farfalle - kokardki, fusilli - świderki, tortellini - uszka, conchiglie - muszelki... Koniecznie polane ciepłym sosem typu bolognese (pomidory, czosnek, bazylia, oregano, tymianek, rozmaryn) lub carbonara (bekon, jajko, parmezan, bazylia, czosnek, białe wino, pieprz).

Dopełnieniem całodniowego włoskiego menu jest la pasticceria (cukiernia), a w niej niezapomniane dolce vita (słodkie życie). Nie ma we Włoszech takiej kafejki czy restauracji, w której nie serwują silnie schłodzonego Tiramisu do filiżanki kawy espresso, bądź innej caffe latte, latte macchaito, moccha lub cappuccino.
Oryginalne Tiramisu (co w tłumaczeniu oznacza dokładnie ocknij się, przebudź się ) to deser, który składa się z warstwy biszkoptu nasączonej bardzo mocną kawą espresso oraz winem marsala, przypominającym w smaku cherry, na którą nakłada się warstwę kremu z kwaskowego twarożku mascarpone, jajek, cukru i śmietany, a całość posypuje się warstwą grubo zmielonych płatków gorzkiej czekolady.
Pychota. Nie mogę więcej o nim pisać , bo wsiądę w taksówkę i pojadę do najbliższej włoskiej knajpki po Tiramisu na wynos :)

Uwielbiana też jest Panna Cotta, nic innego jak śmiertelna dawka śmietany podgrzewanej razem z żelatyną oraz różnymi dodatkami typu wanilia, mus owocowy, skórka cytrusowa. Po przestudzeniu taka babeczka zamaszyście odkłada się na naszych bioderkach. Ale warto poczuć ten oryginalny smak olbrzymiej dawki kalorii.
No i nie zapominam o miejscu, którego nie sposób ominąć. Włoska Gelateria (czytaj raj na ziemi czyli lodziarnia), to kilkanaście smaków gęstych, śmietanowych lodów, układających się za szybą wystawową niczym najpiękniejsza i najsmaczniejsza tęcza na ziemi. Nocciola, straciatella, ciociolatto, fragola, panna latte , yogurt di frutta...
Niezapomniany smak pomagający przetrwać upały.
Można by tak pisać i pisać o włoskiej kuchni.
 
Nie znam włoskiego odpowiednika polskiego przysłowia "przez żołądek do serca", ale we Włoszech słowa te powinny trafiać na neony świetlne przed restauracjami, bo kuchnia włoska idealnie współgra z klimatem jaki tam panuje i w połączeniu z zimnym Lambrusco roztapia nawet najbardziej stalowe serca.

Muszę też dodać, że nie tylko kuchnia roztapia te serca. Mężczyźni też. Nie żebym się rozglądała... tak przelotnie rzuciło mi się w oczy :)
Włosi zwracają ogromną uwagę na ubiór, w którym dominuje gustowna elegancja. Mijając Włocha ma się wrażenie, że on  ledwo spod żelazka wyszedł. Uprasowany, pachnący, bez śladów czerwonego wina na kołnierzu, pomidorowego sosu na łokciach, dzieci i żony w domu. W butach dopiero co wyjętych z pudełka, z biżuterią błyszczącą nowością z daleka, z fryzurą prosto od najlepszego stylisty w mieście bez oznak przebiegającego właśnie nad głowami innych wiatru.
No i ten zapach. Hektolitry czegoś nadzwyczaj męskiego. Nos sam przechodził mi na tył głowy.
Fakt, faktem, nie każdy młody Włoch umie zachować umiar w podążaniu za modą (niektórzy przesadzają z cekinami, koralikami i tym podobnym dodatkami), ale większość z nich muszę przyznać robi wrażenie wewnętrznie zakorzenioną dbałością o elegancję. Niezwykle to cenię u mężczyzn.

Żeby nie było, że tylko za mężczyznami się oglądałam (Matka Polka z dwójką dzieci :) to powiem, że u kobiet jest bardzo podobnie. Podążanie za modą to ich życie, zwracają ogromną uwagę na dodatki, modne torebki, buty, paski, biżuterię. Mijając Włoszkę na ulicy często się zastanawiałam jak to możliwe, że ona tak wygląda? Tym bardziej, że tuż za nią ciągła się trójka dzieci.
Widocznie się da. Może musi wstać tylko kilka godzin wcześniej, a może dzieci wychowywane są zupełnie inaczej i prześcigają polskie dzieci w lekcjach samodzielności?

Kultura włoska celebruje zatem i kuchnię i modę ( z naciskiem chyba bardziej jednak na kuchnię ), jak dodamy do tego architekturę w najbardziej znanych miastach : Wenecja, Mediolan, Turyn, Rzym, Werona, Florencja, Neapol, Palermo, Siena, Asyż to stworzy nam się Państwo niezwykle urokliwe, ciepłe i pełne wzruszających historii (nie tylko miłosnych).

Mimo, iż obiecałam sobie inny kraj odwiedzić za rok, to jednak już teraz czuję, że dusza moja nie zdąży wrócić w dwanaście miesięcy i będę zmuszona wyruszyć po nią na włoską plażę, tylko być może tym razem bardziej na południe Włoch. Może Sycylia, może Toskania ...
 
A jakie kraje Wam zapadły w pamięć? Jestem bardzo ciekawa, czy komuś uda się mnie przekonać do rezygnacji w włoskiego Lambrusco i Tiramisu :)

2008-08-05

Skrawem dzisiejszych myśli moich

Czasami zastanawiam się, czy wykorzystuję w pełni swoje życie, tak jak tego pragnę?
Czy może jednak wróciłabym na któryś z zakrętów oddalonych o dwa, pięć, dziesięć lat i ruszyła inną drogą?
Czy gdyby udało mi się wsiąść do kapsuły czasu i zmienić coś na szlaku własnego życia, to co by to było i w jak dużym stopniu chciałabym wpłynąć na to co zadziało się przez ostatnie dwadzieścia dziewięć lat?

Nie jestem w stanie przeanalizować wszystkiego, nawet nie miałoby sensu, podejmowanie się takiej próby.
To co dzieje się w naszym dzieciństwie, jest uwarunkowane priorytetami naszych rodziców, ich planami, ambicjami, marzeniami, sposobem na życie.
Tym gdzie mieszkamy, jaki start w dorosłość zapewnia nam nasze miasto, jakich ludzi poznajemy, jak te znajomości wykorzystujemy i doceniamy.
Ale tak naprawdę dopiero w wieku około szesnastu lat, zaczynamy decydować o sprawach, które powoli kształtują naszą dorosłość, które być może będą fundamentem, na którym powstanie w przyszłości rodzina, bądź nasza kariera zawodowa.

Niektóre zdarzenia mojego życia, wraz z pierwszym wspomnieniem o tym, wydają mi się zupełnie absurdalne, nieprzemyślane, tak bardzo niepotrzebne.
Ale jednak, po dłuższym namyśle, dochodzę do wniosku, że nie chciałabym właśnie tam wylądować kapsułą czasu i zmieniać tej chwili. Ta chwila była i być może ukształtowała coś co wydarzyło się dalej. Jeżeli zmieniłabym ją, musiałabym lądować kawałek dalej, bo brakowałoby potrzebnych elementów do spójności i dalsze życie pozbawione byłoby sensu.
Jeżeli zatem chodzi o moje życie osobiste, czuję, że wszystko co się w nim zadziało, labirynty, które zostały stworzone przez historię, były mi potrzebne, żeby dotrzeć do miejsca, w którym teraz stoję.
Żeby doceniać to miejsce i żyć w nim szczęśliwie.

Kierując się wyborem dróg życiowych, zazwyczaj wiemy czego chcemy, którą chcemy podążyć, ale i tak zastanawiamy się, czy kawałek dalej, za kolejnym zakrętem nie znajdziemy na drodze mniejszych kamieni.
Czy nie będzie prościej i bezdeszczowo. Łatwiej i szybciej.
Nie będzie. Wszędzie pada, wszędzie też świeci słońce, trzeba iść przed siebie, ale też umieć zawrócić w odpowiednim momencie.

Bo najważniejsze w życiu jest to, żeby nigdy nie iść wbrew sobie, pod wiatr.


2008-08-02

"Urodziny"

Urodziny
tym, którzy chorują na serce


     Tego dnia ze snu wyrwał ją dźwięk komórki przypominający o czyichś urodzinach. Zaspana zerknęła na telefon. Na wyświetlaczu pojawił się napis „Urodziny taty“.
     Wspomnienia natychmiast wdarły się w jej myśli, błądząc po setkach kartek kalendarza w poszukiwaniu jakiegoś punktu zaczepienia.
Nadaremnie. Poczuła gorzki smak wstydu, bo od kilku lat, dokładnie tego samego dnia, uświadamia sobie, że przez ostatni rok nie zrobiła nic, aby zatrzymać piętrzący się w niej żal.
     Jednak co roku ma nadzieję, że właśnie ten dzień coś zmieni, bo tylko taki dzień może ich do siebie zbliżyć. Każdy inny jest zbyt zwykły, by któryś z nich odłożył dumę na półkę i odważył się odezwać.
Zbyt wiele lat ona żyła bez ojca, a on bez córki i teraz trudno jest im zmienić pogłębiającą się ambiwalencję.
Miłość tkwi w nich tak samo silnie jak nienawiść.
     Ale mimo wszystko właśnie tego dnia, w dniu jego urodzin, ona nadal próbuje coś zmienić. Chce wykorzystać fakt, iż waga jej uczuć przechyla się trochę bardziej na stronę miłości.

     W drodze do pracy odprowadzała wzrokiem wszystkie okna wystawowe mijanych sklepów, szukając natchnienia na prezent dla taty. Kilka osób ją trąciło, ale nie przejęła się tym zbytnio, wydawało się jej, że unosi się kilka centymetrów nad ziemią. Przystanęła na chwilę przy szybie sklepu z ubraniami, za którą stał sztuczny tatuś. Miała wrażenie, że manekin szczerze się do niej uśmiecha, więc zrewanżowała się tym samym przekrzywiając delikatnie głowę w prawą stronę i tkwiąc tak w bezruchu kilka sekund. Ubrany był w modny siwy garnitur, jasnobłękitną koszulę i idealnie dopasowany kolorystycznie krawat. Zaczęła się zastanawiać się nad tym, jak tata by się w nim prezentował? Jakby wyglądał w nim na jej ślubie? Pewnie dobrze, jest tak samo przystojny.
Ale problem tkwi w tym, że nie wie, czy on w ogóle chodzi w garniturach.
Czy przyjąłby taki prezent. Zrezygnowała więc zostawiając uśmiechającego się tatusia innym córkom.
Po chwili zatrzymała się przy księgarni. Była pewna, że coś czyta, skoro i ona lubi książki. Ale co? Sensację, kryminał, poezję?
Zastanawiała ją myśl, czy robi to na siedząco, przy dobrym świetle, z filiżanką herbaty, czy może tak jak ona potrafi czytać w każdym miejscu i o każdej porze. Chciałaby to wiedzieć, ale nie miała jeszcze okazji zapytać. Ostatni raz widzieli się dziesięć lat temu, była jeszcze wtedy dzieckiem i nie pamiętała zbytnio rozmów. A potem to już były tylko łzy i żal, że przestał tak nagle się z nią spotykać, że zapomniał o córce, tej którą niby tak bardzo kochał.
     Może jakąś płytę? Mama zawsze mówiła, że kocha muzykę. Ale czy ta miłość po tylu latach nie została wyparta przez nienawiść do wspomnień? Odłożyła więc płytę na półkę i wyszła trącając w drzwiach czyjegoś ojca.

     Idąc tak sklep za sklepem zaczęła się obwiniać o to, że mimo upływu kolejnego roku nadal prawie nic o nim nie wiedziała. Zabolała ją myśl, że już nigdy się nie dowie, że już nigdy nie pozna go tak, jak powinno znać się ojca. Nie wiedziała czy lubi słodycze, czy chodzi spać wcześnie czy późno, czy się goli codziennie, czy ma jakieś pasje, czy kocha morze czy góry?
Zbyt wiele czasu stracili. Zbyt mało im go zostało.
Spoglądnęła na zegarek. Minęły dwie godziny od momentu jej wyjścia z domu.
     Przyśpieszyła więc kroku, żeby nie spóźnić się do pracy, w której i tak zupełnie była tego dnia wyłączona. Nawet nie prosiła szefa o wolne, nie chciała spędzić całego dnia na wspomnieniach w samotności, w pracy przynajmniej nie mogła płakać.
Skończyła po osiemnastej.Wracała wzdłuż tych samych sklepów, które kilka minut wcześniej pozamykano. Nawet manekin już się nie uśmiechał i wydawał się jej mniej atrakcyjny w blasku sztucznego światła.
Kwiaciarnia na końcu ulicy była jeszcze otwarta. Wiedziała o tym, bo od kilku lat, tego samego dnia, tuż przed jej zamknięciem kupuje tam bukiet czerwonych tulipanów.
Nie wie czy tata takie lubi.
Dla niej tulipany są kwiatami na otarcie łez, wydają się jej takie radosne.

     Wtulona w dość spory bukiet ruszyła pomału w stronę jego domu, nogi jakoś dziwnie nie chciały iść, uginały się pod nią co kilka kroków, pewnie zmęczona była. Kto to widział tyle godzin pracować?
Podchodząc na miejsce odczuła de ja vi, świat wokół zaczął wirować, nie miała sił nacisnąć na dzwonek, choć trwała z wyciągniętym przed siebie palcem kilka minut.
Zaczęło padać. Zawsze pada tego wieczoru, już przywykła do tego.
Cofnęła się kilka kroków, popatrzyła w jego okna czy światło świeci i zawróciła. Po raz kolejny tłumaczyła się przed samą sobą, że nie wypada tak bez prezentu, tylko z samymi kwiatami. Co to za córka? A tak naprawdę zabrakło jej odwagi.

     Cała przemoczona wróciła do domu. Nie rozbierając płaszcza wypiła kieliszek czerwonego wina, które włożyła przed wyjściem z domu do lodówki. Nie, nie wypiła go dla odwagi... Lekarz mówił, że wino jest dobre na serce.
Postanowiła zadzwonić do niego, złożyć mu życzenia telefonicznie i przeprosić, że nie zdążyła wpaść. Tak zwyczajnie, przecież zrozumie.
Mama by zrozumiała. Ona zawsze wszystko rozumie. Musiała nauczyć się rozumieć za dwóch.
     Wzięła do rąk przygotowany koło telefonu notes i zaczęła szukać jego numeru. Chciałaby znać go na pamięć, ale nie sposób zapamiętać numeru używanego raz w roku.
Nogi wydawały się jej takie zmęczone, chwiały się , musiała usiąść.
Zjechała plecami po ścianie, zostawiając na niej ślady deszczu i usiadła na ziemi. Ścisnęła słuchawkę tak mocno, że aż jej ręka zaczęła drętwieć. 
Po kilku sygnałach ktoś podniósł słuchawkę nie odzywając się.

–    Dobry wieczór, jest tata? - wyrzuciła z siebie po chwili zawahania

–    Nie ma, wyszedł. Mówił, że wróci po północy, miał coś ważnego do załatwienia – odpowiedziała kobieta, głosem od lat tak samo obojętnym.

–    Trudno, proszę powiedzieć–    , że córka dzwoniła.

–    Dobrze przekaże na pewno – odrzekła szybko i się rozłączyła.

     Nie miała  sił wstać i odłożyć słuchawki. Wypiła jeszcze kilka łyków Merlota, którego przezornie trzymała w lewej ręce wiedząc, że będzie jej potrzebny. Cały rok nie słuchała lekarza, więc chociaż  tego dnia zawsze porządnie naprawia serce.
On też swoje naprawia, czuła to.
Zastanawiała się tylko, który to rok z rzędu kiedy on wychodzi w swoje urodziny?

     Zrobiło się jej zimno, nadal siedziała na mokrym płaszczu. Z kuchni dochodził do niej zapach tulipanów, ale mimo to po policzkach płynęły łzy.
Czuła jak kolejna porcja żalu zalewa jej ciało.
Niepotrzebnie spędziła cały ranek na szukaniu prezentu.
Niepotrzebnie dzwoniła łudząc się, że to być może właśnie ten dzień, kiedy na nią czeka.
Niepotrzebnie po raz kolejny się zawiodła.
Zrozumiała, że tata nie chce z nią rozmawiać nawet w dniu swoich urodzin. Boi się tej rozmowy. Nic dziwnego. Ona też się boi. No bo o czym po tylu latach mieliby rozmawiać?

     Ale mimo wszystko postanowiła nie kasować z telefonu jego daty urodzin. Może kiedyś nauczy się walczyć z żalem i naciśnie dzwonek przy  jego drzwiach zanim on zdąży wyjść?  
Ma tylko nadzieję, że zdąży nim on odejdzie na zawsze.
Kruche jest bowiem życie ludzi chorych na serce.
 
Opowiadanie "Urodziny" jest mojego autorstwa. Umieściłam go na blogu za zgodą Wydawnictwa "Magia Słów". Kopiowanie całości bądź fragmentów zabronione bez zgody Wydawnictwa.

 

2008-08-01

Panika... kleszcz

Był sobie spokojny wieczór. Zaczytałam się w nowo zakupionej książce "Wszyscy mężczyźni mojego kota" Karoliny Macios, z nóżkami na krześle, kocykiem na ramionach.

W przerwie zrobiłam sobie malinową herbatkę, zerknęłam na pocztę, a potem do kilku blogerek i ... trafiłam do Urzekającej, gdzie tematem głównym dziś borelioza.
I co!!! I wpadłam w panikę. Ogromną, bo zupełnie nie skojarzyłam, że ból głowy jaki mam od dwóch dni, może być spowodowany ukąszeniem kleszcza, który bezczelnie wlazł mi w udo dwa dni temu.
W dodatku nasmarowałam masłem, Bóg jeden wie, skąd mi się to wzięło, a Urzekająca pisze, że masłem NIE !
I pisze też, że może być rumień, ból głowy... co prawda po 14 dniach, ale ja już mam wizję, kleszcza mutanta, który choróbsko mi wstrzyknął ze zwiększoną dawką.

Ach, idę spać.
Przeklnę we śnie kleszcza mutanta.
I masło też.
Skąd mi się masło wzięło do cholery...?

Chciałam wkleić dziś "Urodziny"... opowiadanie, które drukiem ukazało się w "Kruchości Porcelany", ale kleszcz mnie wytrącił z równowagi.
Jutro wkleję.
Jeśli się obudzę.

Wasza pogrążona w panice Virginia