2008-07-30

Dzieci dodają mi skrzydeł... a może to RedBull?

Mam takie dni, że budzę się rano i patrząc na uśmiechnięte buzie moich dzieci, postanawiam dać im całą siebie tego dnia. Na dalszy plan spycham obowiązki domowe, pracę, obmyślam plan szybkiego obiadu, nie podczytuję tu i tam, nic nie podlewam, nie przestawiam, nie gonię ze szmatką, tylko z duszą na ramieniu spędzam z nimi każdą bezcenną minutę.

Dziś właśnie tak miło obłożyłam się ich towarzystwem. Jak mięciutkimi poduchami na przytulnym fotelu. Były momenty, że śmiałam się sama do siebie, bo nie do końca przytulnie czasem było, czasem nawet coś mnie z tego fotela zrzucało, ale warto było za te radosne spojrzenia.

Rano spokojnie się ubraliśmy. Przygotowałam ich ulubione smażone na patelni małe bułeczki, wspólnie zasiedliśmy do stołu i wracając z Charlim wspomnieniami do przedszkola popijaliśmy kakao. Po śniadaniu wyniosłam na ogród mnóstwo zabawek, koce, krzesła, ręczniki.
Próbowałam też wbić parasol, dający cień jednej osobie, ale ociekająca potem zrezygnowałam z jego wbicia w rolną zbitą glebę. W stolik włożyć go nie mogłam, bo przy naszych wiejskich wiatrach uwielbia niczym balon odrywać się od ziemi razem ze stołem.
Przytaszczyłam więc ciężką masywną kosiarkę kilka dobrych metrów, żeby wykosić miejsce pod basen, ale niestety na miejscu okazało się, że benzyny brak, zarówno w kosiarce, jak i w całym garażu.
No więc udeptałam z dziećmi trawę, co dało im niezłą frajdę, wygrzebaliśmy kamienie i ulokowaliśmy basen... no dobra basenik 2,5 na 2,5.
Potem posłałam ich na spacer po ogrodzie w celu namierzenia piłki i ślepego jak kret naszego yorka, który zaginął w trawie w celu poszukiwania tejże zabawki i szczekał od  jakiś trzydziestu minut okazując tym swoje niezadowolenie z owych poszukiwań. Gdyby go tak zostawić szczekałby do rana. Nigdy nie zrozumiem do końca tej rasy :)

Ja w tym czasie oddałam się przyjemnemu jak nigdy dotąd pompowaniu basenu. Słońce dopieszczało moją włoską, do połowy zdartą od gąbki opaleniznę, a moje nogi na przemian pompowały nie taki zupełnie mały basenik. Przyjemne z pożytecznym. Poćwiczyłam trochę. I kolki dostałam.
Wodę puściłam z węża ogrodowego, co wywołało masę pisków, okrzyków i wyskakiwań z basenu, bo zimno. Więc jako kochana mamusia, biegałam sto razy z wiadrem pełnym wrzątku, żeby ujarzmić niegrzecznego węża.

Potem jeszcze biegałam kolejne sto razy, po picie... deserek... chrupki... maskę do nurkowania... jeszcze trochę wrzątku... pieluchę... chustki na głowy... kremy, bo gorąc straszny...  jeszcze jakieś zabawki... znowu picie... sitko, bo koniki polne się chciały ochłodzić... postawić ziemniaki... po worek, bo mysz polną bez głowy znalazłam... po wafelki... po masło, bo kleszcza na udzie miałam... po pincetę, bo zapomniałam... po obiad, bo miło zjeść na dworze... po Przyjaciółkę z córeczką, bo nas postanowiły odwiedzić... po piłkę na koniec ogrodu, bo psiak ciągle szczekał... odwieźć dziewczyny, bo już musiały jechać... po suche majtki, bo stare były za mokre, a jeszcze do basenu trzeba było wskoczyć...po kolejne zabawki, bo przedpołudniowe się znudziły ... i tak cały dzień, aż do 19, kiedy to moja zapracowana Druga Połowa wróciła z pracy, a ja wypoczęta po całodniowym leżakowaniu podałam z uśmiechem obiad na stół.
Miły to był dzień. Nadal nie jestem zmęczona.

Zastanawiam się, czy ja przypadkiem nie mam w nocy jakiegoś stałego łącza z beczkowozem Red Bulla? :)

Wasza niepokojąco pobudzona Virginia


2008-07-26

Historia naszej miłości

Mój siedmioletni syn zapytał mnie dziś co to jest małżeństwo. Zastanawiałam się chwilę jak pięknie, a jednocześnie zrozumiale wyrazić mu ten stan słowami.
Nie zdążyłam. Chyba miał już swoją formułkę małżeństwa ułożoną w głowie, chciał się tylko upewnić, czy ma rację.
Powiedział : wiem, małżeństwo to jest coś takiego, że ty i tata będziecie się kolegować do końca życia. Zaraz potem padło rutynowe pytanie o śmierć a kiedy umrzecie?
Pominęłam temat śmierci, skupiliśmy się na małżeństwie. Usłyszałam od mojego syna, że on będzie z nami mieszkał na zawsze, że nie chce żony, bo ja jestem jego żoną, przecież ze mną też się koleguje. Odpowiedziałam, że nie mogę być jego żoną, bo jestem jego mamą, od zawsze i na zawsze.
A on na to błyskotliwie, że w takim razie Julia, zwana Lolą, zostanie jego żoną, bo to ją kocha najmocniej zaraz po mnie.
I nie dopuszcza do siebie w obecnej chwili żadnej innej myśli zdecyduj mamo, albo Ty, albo moja siostra, będzie moją żoną. Bo tata nią chyba być nie może, nie?
Uwielbiam takie rozmowy z moim synem. Cenię w nim bardzo tę cechę myśliciela. Nie sądziłam, że tak szybko będę z nim poruszać ciekawe, poważne, życiowe tematy. Śmierć i więzy rodzinne są głęboko zakorzenione w jego głowie. Gdy o tym mówi, o miłości, przyszłości, łącząc mądrość z dziecinnością (trzeba będzie w niebie uważać, bo dinozaury też tam przecież są) wydaje mi się najbardziej wrażliwym chłopcem jakiego znam.
Kocham Go strasznie. Pełnią macierzyńskiej miłości. Nawet może bardziej.

I kocham też jego tatę. Męża mojego. Drugą Połowę, która odnalazła mnie dwanaście lat temu. Podkulała się niepewnie. I już została.
Ja, wówczas zwariowana szesnastolatka, dopiero poznająca świat mężczyzn, z jednym chłopakiem na koncie miłosnym. Pierwszą miłością.
Zbyt krótką, żeby przetrwała kolejne zauroczenie. Zraniłam Ją, miłość bardziej chyba przyjacielską, bo zabrakło w niej walki o mnie. Opuściłam Ją. Nie mam wyrzutów, bo on oddał Ją bez lwiego pojedynku.
On, dwudziestojednoletni początkujący muzyk, wokalista i gitarzysta zespołu o nieciekawie brzmiącej nazwie "Five Stuped Dogs". Cztery lata związany z kobietą, którą kochał, ale bez wzajemności. Przyzwyczajenie, od którego ciężko mu było się uwolnić.

Między nami coś zaiskrzyło, magia spojrzenia, przypadkowego dotyku, odpowiednia muzyka.
Pierwsze tygodnie były dziwną próbą badania siebie nawzajem.
Nie wpuściliśmy do siebie tak od razu tej Nowej Miłości, choć ona pukała w nasze serca, delikatnie, niepewnie, zazwyczaj nocami w snach.
Tkwiąc w swoich związkach, spotykaliśmy się na próbach, koncertach, poznawaliśmy się, szukaliśmy wzrokiem idąc przez miasto, marzyliśmy, walczyliśmy z myślami i strachem, jaki towarzyszy zmianom.
Uczucie się zbierało, rodziło, ale bardzo niepewnie kiełkowało.
Tkwiły w nas Stare Miłości, brakowało miejsca, potrzebny był czas.
Trzy miesiące przemyśleń, oczekiwań, rozmów, listów.

Aż nadszedł ten dzień. Pierwszy czerwca 1996 roku. Kolejny koncert w osiedlowym, niewielkim klubie. Mało ludzi.  Grono najbliższym znajomych i znajomych tamtych znajomych.
Ja w pierwszym rzędzie, pod sceną, ubrana w zwykłe jeansy i bawełnianą bluzkę.
A na niej mężczyzna, którego kochałam i mężczyzna, którego zaczynałam kochać. Tuż obok siebie, grający na tych samych instrumentach, jeden na basowej gitarze, drugi na akustycznej. Ale tylko jeden z nich patrzył na mnie oczami pełnymi wiary i zaufania. Patrzył cały czas.
I nagle piosenka, której słowa uniosły mnie ponad ziemię, dla mnie, o mnie "Dałaś mi to, czego nie dał mi nikt...".
Śpiewana przez tego, którego kochać zaczynałam.
Drugi nawet nie walczył. Bolało. Byłam rozdarta w pół. Więc na pocieszenie wzięłam Miłość, którą mi dawano tego dnia. Miłość, która tego wieczoru postanowiła dla mnie zrezygnować z poprzedniego czteroletniego związku. Miłość, która warta była mojej, skoro o moją nikt nie walczył.
Zaryzykowałam, przyjęłam Ją, zaufałam Jej.

Początki Nowej Miłości były trudne. Pełne obaw, niepewności, świeżych wspomnień i oczekiwania, że jednak Pierwsza Stara Miłość nie umiera.
Ale umarła. Przynajmniej  takie sprawiała wrażenie.
Zostaliśmy sami z naszą Nową Miłością i gronem życzliwych znajomych, którzy w nią nie wierzyli.
Małolata w drugiej klasie liceum i student prawa ze śmieszną karierą wokalną, która nagle upadła, bo założyciele zespołu kochali tą samą kobietę. Romantyczne, ale też wzbudzające sensację. Docierały do nas różne słowa.
Różnica wieku pięć lat. Nie macie szans przetrwania. Nie zawracajcie sobie tym głowy. Nie komplikujcie sobie życia. Po co się zawieść. Lepiej trwać w tym co jest, niż ryzykować nowym związkiem...Na przekór wszystkim spróbowaliśmy.


Od tamtych chwil minęło dwanaście lat.
Miłość wytrwała, osiem lat temu została zalegalizowana w małym kościółku pełnym herbacianych róż i najbliższych osób.
Przez ten czas ta Miłość wiele przeszła, przyzwyczajenie, czteromiesięczny kryzys, zwątpienie.
Na szczęście nauczona początkowymi doświadczeniami, miała nagromadzone na dnie serca resztki wiary, którą wykorzystała w odpowiednim momencie. 
I narodziła się ponownie ze zdwojoną siłą.
Wydała na świat dwa swe cudne owoce. Teraz przepełnia ją szczęście.
Czasem nie wierzy, czuje się winna, zastanawia się jak długo to szczęście może trwać?
Czy znowu podda ją próbie? Czy kiedyś jeszcze zawaha się ją naruszyć?
Nie chce tego.
Chce być taką Miłością , jaką jest teraz.
Stabilna, silniejsza, dojrzalsza, spełniona.

Jest Nasza.
Będziemy Ją chronić, bo jest tego warta.
Nasza dwunastoletnia odważna Miłość.

W przypływie wspomnień pogrzebałam troszkę w pudle z pamiątkami.
Znalazłam wiersz, który mój mąż napisał dla mnie 14.02.1996r.
Ujrzałam go dopiero po latach, kiedy dokładnie przejrzałam zeszyt z tekstami piosenek ich zespołu.
Pokazał mi on, jak niepewny był wówczas tej Miłości, ale uwierzył w nią i za to mu dziś dziękuję.

" Niewiasty głos woła mnie z daleka,
zagubiony w odmętach nocy otwieram moje oczy,
by ujrzeć Twoją twarz,
poczuć Twe włosy,
dotknąć Twych roześmianych ust
i znów odpłynąć w sen głęboki...
...na chwilę, by za jakiś czas
obudzić się i ujrzeć po raz kolejny Anioła twarz"

Kocham Cię moja Druga Połówko. Za Miłość. Naszą wspólną. Dwunastoletnią.
Niech trwa zawsze. Albo i dłużej. Nawet wśród dinozaurów :)


2008-07-21

Arrivederci Italia

Wróciłam :)
Cała. Zdrowa.
Z piaskiem na stopach.
Wiatrem we włosach.
Słońcem na twarzy.
Szumem morza w pamięci.
Było cudnie.

Czy odpoczęłam... raczej nie, ale pozytywnie się zmęczyłam :)
Cały urlop podporządkowaliśmy dzieciom, nie marnowaliśmy czasu w apartamencie, ciągle byliśmy w ruchu. Plaża, basen, spacery, wycieczki. Ale wszystko spokojnie, bez biegu, chaosu, wzajemnego poganiania.Czułam, że przepływamy przez ten urlop niczym statek pasażerski, dostojnie, spokojnie, bez ostrych manewrów.

Ja już wczesnym rankiem, między 5 a 6, spacerowałam plażą.
Szum morza, stopy zanurzone delikatnie w wodzie, wstające za hotelami słońce. I ja. Prawie sama, z aparatem fotograficznym zawieszonym na szyi. Niesamowity spokój w duszy, siła myśli, zupełnie oddalonych od spraw codziennych. Ważne i mniej ważne. Takie, na które normalnie brakuje czasu.
Pisałam na piasku, przyglądałam się wyrzuconym przez morze meduzom, krabom, przeróżnym skarbom. Zbierałam muszle i szłam, szłam... zatracając się w czasie, wdychając samotność tak potrzebną mi do zregenerowania się. Cenny to dla mnie był czas. Bardzo cenny.

Czułam zmęczenie, po czasem nawet ponad dziesięciu km dziennie, ale to było przyjemne zmęczenie. Z uśmiechem i ciepłymi bułeczkami wracałam do śpiącej jeszcze ciągle rodzinki.
Jednego dnia tylko źle obliczyłam swoje siły. Doszłam brzegiem morza do latarni oddalonej o osiem km. Zrobiłam piękne zdjęcia. Warto było.
Jakoś wróciłam, ale potem jeszcze normalne wyjście z dziećmi na plażę i aktywne poruszanie się za Lolą sprawiło, że zasnęłam wieczorem szybciej niż dzieci.
Kładąc się do łóżka miałam wrażenie, że nogi zostawiłam zatopione w mokrym piachu.
Nie czułam ich, choć całe ciało tak jakby ciągle szło. Wszędzie mi szumiało, czułam piasek i słońce na sobie. Dziwne uczucie. Ale ważne, że przeżyłam :)

Choć zastanawiam się czasem skąd miałam tyle sił.
Chyba mężowi podebrałam jego zapas, bo on dryfował cały czas między drzemką, a przebudzeniem.
Podróż w nocy nie (musiałam go już w Wiedniu zmienić i jechałam od drugiej do ósmej rano, bo sen go wciągał w swe ramiona).
Spacer o poranku nie (bo to wariactwo w środku nocy robić tyle kilometrów i on nigdzie nie pójdzie).
Usypianie Loli na plaży nie (bo tu go piecze i tam go piecze).
On najlepiej czuł się w cienistym miejscu w rogu basenu :)
Wtedy niczym kameleon zmieniał bladą zmęczoną twarz na purpurowy odcień płetwonurka i niczym dzika orka szalał na głębokości 1,60 w wyłowionej z morza masce.
No cóż... jak widać przeciwieństwa się przyciągają.
Na urlopie obchodziliśmy ósmą rocznicę ślubu :)

To tyle na dziś. Jeszcze pewnie wrócę do wakacji. Stworzę jakiś album.
Wenecja, Caorle, Bibione, plaża... ach te wspomnienia, jak dobrze, że nikt ich nie może nam odbierać.

Dobranoc Kochani

nadal gorąca od promieni słońca Virginia
 
 

2008-07-04

Pachnie już Italią

Kupki opanowałam.
Torby spakowałam.
Druga Połowa rwie włosy z głowy !!!
Będziemy chyba musieli wymontować jeden fotel z samochodu, żeby załadować moje "a może jeszcze to" :)
Każdy ma osobną walizkę, do tego torby z zabawkami, tymi plażowymi i domowymi, dmuchawce, lodówka, łóżeczko turystyczne dla Loli, wózek, jedzenie, słodkości, kosmetyki... i wiele innych torebeczek.
Najważniejsze, że mamy dobre humory i że dzieci zdrowe.
Reszta jutro przyjdzie sama. Na spokojnie. Tak sobie obiecaliśmy. Nerwy na wodzy. Uśmiech od rana.
Wepchamy wszystko w samochód i niczym rodzina wracająca z wyprzedaży w Ikei, ruszymy na podbój słonecznej Italii.
A od soboty Buon giorno Bibione.
Ciao amici. La spiaggia. Il mare. Il sole...
Plażowanie, tortellini, pizza, caffe latte, najlepsze włoskie lody i wino wieczorami przy muzyce Laury Pausini... nie mogę się doczekać.

Opuszczam Was zatem na dwa tygodnie.
Wracam dwudziestego lipca.
Wypoczęta i skąpana w słońcu.

Arrivederci a presto !!!!
Allegra Virginia


2008-07-02

Próba organizacji...3...2...1

Ja pitolę, przeklinam... jakiś trol zeżarł mi tekst zamiast go zapisać. Wrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr!!!!
Będzie krótko, bo wena twórcza pobiegła rozszarpać trola. Palant.

Wyjazd na wakacje tuż tuż... boszeee... wieeeeeelkie tużżżżż!!!
Już w piątek!!!
A ja mam wrażenie jakby organizacja wymknęła się spod kontroli.
Myśli siedzą gdzieś tam po kątach mojego mózgu, wyjątkowo zdezorientowane i pierdzą w stołki. Czasem jestem jeszcze w Łodzi, czasem już na dmuchanym materacu, czasem pod Skarbówką, bo jakimś dziwnym trafem, mój przelew na cholerne dziewięć złotych wyparował z portfela mojej Drugiej Połowy i został zapłacony grubo po terminie.
Myślę, też o szkole Charliego, bo klasa integracyjna się tworzy i stworzyć się nie może, o babci, która zastanie z naszymi psami i całym domem na głowie, o moim brzuchu, który mi działa na nerwy, bo urósł jak babka drożdżowa i nie widzę go na włoskiej plaży, o pralce, która niedługo zastrajkuje, bo bidula nadgodziny ciągnie ....no i o pakowaniu, które mi wyjątkowo nie wychodzi.
Niby tu coś na kupce, tam coś na kupce, ale to takie kupki, że daleko im do ideału. Charlie i Lola mnie tak absorbują całymi dniami, że tylko wieczorami mogę coś więcej zrobić. Nikt wtedy nie zadaje serii pytań, nikt też nie włazi mi do walizki i co najważniejsze nikt nie komentuje "po co kobito tego tyle bierzesz".
A no biorę!!! Jedziemy na dwa tygodnie z dwójką małych dzieci, z kulejącym językiem włoskim i dlatego apteczka i lodówka muszą być porządnie zaopatrzone. Panadolu truskawkowego na migi pokazać nie umiem :)

Zmykam do łóżka. Niedawno skończyłam trzygodzinny maraton prasowania. Matulu kochana, ja chyba cały dom wyprałam, ciuchy, ręczniki, podusie, kołderki, kocyki...
Rzeczy potrzebne i mniej potrzebne.
I kilka niepotrzebnych też.
Jutro ciąg dalszy pakowania... trzymajcie kciuki.
Chyba muszę odpalić dodatkowe silniki.

Że też zazwyczaj kobiety muszą być same do takich ekstremalnych sportów jak pakowanie się na wakacje... i rozpakowywanie oczywiście też.
Przynajmniej mojej Drugiej Połowy zupełnie nie interesuje fakt, w jakich koszulkach będzie się przemieszczał po włoskiej plaży, ja mam zadecydować nawet o tym. Och, ach... ci mężczyźni.
Chyba się zemszczę na plaży i dostanę udaru słonecznego pierwszego dnia :)

Zawalona kupkami Virginia