2011-01-30

Z dialogów rodzinnych odc.17 - rozmowy (nie) kontrolowane


Niedzielne popołudnie. Leniwe, kaszlące, wypełnione zapachem rosołu, kurczaka i kompotu z ostatnich mrożonych śliwek. W telewizji biega Lola, pulchna, krótkowłosa, niespełna dwuletnia. W malinowej sukience po kostki, pcha mały wózeczek i woła tasiek wskazując na drzewa. Jak to możliwe, że już ma włosy do połowy pleców, pełną buzię zębów i własne zdanie? Każdy etap rozwoju dziecka mieni się wachlarzem różnobarwnych uniesień, nie sposób zapomnieć wtulenia w pierś, pierwszych kroczków, pierwszych poważnych rozmów, nowych słów, rozumienia świata... nie sposób też wiedzieć co przyniesie kolejny rok. Teraz nie ma już butelek w domu, szczebelek w łóżeczku, i czasem tęsknota mnie dopada za minionymi latami, za prowadzeniem dziecka za rączkę, dbaniem o jego wygodę. Dziś mogę tylko obserwować ich zachowania, słuchać, doradzać i wypatrywać w nich siebie. Piękne i to.

- Lola, zagramy w literki? - zapytał Charlie, kiedy piana w wannie opadła i ze szpary pod drzwiami łazienki przywiało nudę. Psy na dywaniku pilnowały każdej nadlatującej kropli wody, by językiem wyczuć choć namiastkę zabawy dzieci.
- No dobra - odpowiedziała grzeczna siostra brata.
- No to ja wybieram pierwszy, niech będzie na F...
- Ummmmmm... nie wiem, jak to było, co mam zrobić? - dopytuje się Lola przelewając wodę z kubka do kubka.
- Masz wymyślić słowo na F, na przykład Frak... - tłumaczy siostrze Charlie.
- To się nie liczy.
- Dlaczego?
- Bo nie wiem co to Frak!
- Eee tam, liczy się, ja też nie wiem co to Frak, ale gdzieś już to słyszałem, więc mogłoby być.
- Wiem... Franklin! - krzyczy po chwili zastanowienia radośnie Lola.
- Powinienem nie uznać, bo to na Ż... jak żółw - droczy się Charlie, wiedząc że siostra nie zostanie mu dłużna.
- Jak będziesz taki żałośnik*, to zaraz cię opuszczę, a samemu w wannie nudno - odpowiada Lola z lekkim podenerwowaniem, krzyżuje ręce i jednocześnie marszczy powieki, co wprawia brata w niepohamowany atak śmiech.

* w rozumieniu Loli chodziło o żartownisia


2011-01-27

Nie zostawiaj mnie

   Kto powiedział, że wyjście do pracy jest łatwe...  

                                   

Meir Shalev - "bardzo rozrzutny pisarz"


Meir Shalev, izraelski pisarz, w wieku czterdziestu lat zadebiutował książką „Rosyjski romans”, która opowiada dzieje pionierskiej osady rolniczej z początków państwa Izrael. Ukazała się ona w Polsce piętnaście lat temu i była wówczas jedną z pierwszych wydanych izraelskich powieści na rynku polskim. Pod koniec zeszłego roku, Wydawnictwo Muza wznowiło tę książkę i równocześnie pojawiła się w sprzedaży kolejna powieść pisarza „Chłopiec i gołąb”. Ta druga, to historia przedstawiająca dwa wątki miłosne - jeden rozgrywa się w 1948 r., w czasie Wojny o Niepodległość Izraela, drugi wątek toczy się w czasach obecnych.
Pamiętam, że przeglądając nowości pod koniec roku, nie kojarzę już na jakiej stronie, trafiłam na te książki i utkwił mi w pamięci w locie uchwycony ptak na czarnej okładce, ale nie zainteresowałam się głębiej tą powieścią, bo nazwisko pisarza było mi zupełnie obce. Dziś, zarywając kolejną noc, przesłuchałam zaległe odcinki programu „Hurtownia książek” i zajrzałam na stronę Polskiego Radia, gdzie na Dwójce trafiłam na wywiad właśnie z Meirem Shalevem, którego początkowo w ogóle nie skojarzyłam z tamtą w pamięci odłożoną na "kiedyś" książką. Zaintrygowała mnie jego osoba, na wstępie sposób w jaki dokonuje procesu pisania, w następnej zaś kolejności fabuły wspomnianych wyżej powieści i wzmianka o tajemniczym odkurzaczu.
O pisaniu Meir Shalev opowiada Joannie Szwedowskiej niezwykle obrazowo, dokładnie i z przyjemnością. Cała rozmowa warta jest wysłuchania, ale zamieszczam jedynie mały fragment o ciekawej praktyce powstawania książek Shaleva na małych karteczkach:

Tak naprawdę nie zaczynam pisania od początku. Ten początek powstaje później. Każdą powieść piszę w formie scen, czy obrazów i dopiero później te obrazy układam w pewnym porządku i wciąż mogą zachodzić pewne zmiany. O tym, jakie będzie pierwsze zdanie decyduję później (...)
Ja po prostu znam swoją siłę i swoją słabość. Wiem, w czym jestem dobrym, w czym nie. Jestem dobry w wymyślaniu historii, w tworzeniu opowieści, a konstruowanie, budowanie w całość tych historii, które wymyśliłem, to moja słaba strona. Piszę powieść w formie iluś obrazów, iluś scen i w pewnym momencie wymyślam tytuły tych scen. Zapisuję te tytuły na malutkich karteczkach, czasami jest ich dwieście, czasami ponad trzysta. Potem rozkładam te karteczki na podłodze w moim pokoju, zdejmuję buty i chodzę po pokoju przyglądając się tym karteczkom. Muszę spojrzeć z góry na wszystkie te tytuły; chodzę po pokoju z takim kijem, którym przesuwam te karteczki na właściwe moim zdaniem miejsca. Czasami to trwa kilka dni, czasami tydzień... w pewnym momencie, gdy czuję, że wszystkie karteczki są już na swoich miejscach, zbieram je i według takiej kolejności układam historyjki w całość (...)

Ciekawa jestem jego książek. Szczególnie powieści „Chłopiec i gołąb”. Czytaliście?


2011-01-25

"Muszę czytać po książce dziennie - taka jest dola pisarza komercyjnego" - 10.04.1919r.


Moje urodziny - niech no wyliczę wszystko, co dziś dostałam. L. (przyp.Leonard) przysiągł, że nic mi nie ofiaruje, a ja, jako dobra żona, uwierzyłam mu bez zastrzeżeń. Tymczasem podkradł się do mojego łóżka z niewielką paczuszką, w której była prześliczna zielona portmonetka. I przyniósł mi śniadanie i gazetę z wiadomością o zwycięstwie na morzu ( zatopiliśmy niemiecki okręt podwodny), i prostokątną paczkę owiniętą w szary papier, w której znajdował się Opat - śliczne pierwsze wydanie. Miałam więc bardzo wesoły i przyjemny poranek - który jednakże nie dorównał przyjemnościom popołudnia. Zabrano mnie do miasta, zupełnie za darmo, i zafundowano mi najpierw kinematograf, a następnie podwieczorek w herbaciarni u Buszarda. Chyba od dziesięciu lat nikt nie świętował moich urodzin. A to naprawdę był urodzinowy dzień - ładny, mroźny, wszystko świeże i wesołe, tak jak powinno być, a nigdy nie bywa. Zdążyliśmy idealnie na bezpośredni pociąg, a ja byłam bardzo szczęśliwa i czytałam szkic ojca o Popie - rzecz dowcipną i błyskotliwą, w której nie ma ani jednego martwego zdania. Naprawdę nie wiem, kiedy miałam tak cudowne urodziny - na pewno nigdy od czasów dzieciństwa. Siedząc nad herbatą podjęliśmy trzy postanowienia: po pierwsze,żeby wziąć, jeśli to tylko możliwe Hogarth House; po drugie, kupić prasę drukarską; po trzecie kupić buldoga, który będzie się prawdopodobnie nazywał John. Jestem bardzo przejęta wszystkimi trzema projektami - a szczególnie prasą drukarską. Dostałam też paczuszkę słodyczy na drogę do domu.

                                                              Virginia Woolf, 25 stycznia 1915r. - 33 urodziny

Happy Birthday Dear V. 

                                                                  

2011-01-24

"Słodkie rodzynki, gorzkie migdały"


Mam dwie dusze, jedną, która płacze, i drugą, która się śmieje.
Ta szamotanina nastrojów to jestem ja. 
( Agnieszka Osiecka)

Z twórczością Agnieszki Osieckiej spotykamy się na co dzień, czasem nawet nie wiedząc, że cytujemy Jej słowa. Pozostawiła nam ich kilka tysięcy, w poezji, piosence, sztukach teatralnych... w naszych sercach. Najbardziej ceniona jest za nieprzemijalność, za umiejętność uchwycenia na pozór zwyczajnych chwil, które przez lata nie tracą na wartości... to poezja skrojona na miarę ludzkiego serca.
Nie pamiętam kiedy po raz pierwszy spotkałam się z Jej słowami, być może było to znacznie wcześniej niż mam tego świadomość. Najdalej sięgam pamięcią do Opola 1997 i niezwykłego wykonania piosenki "Na zakręcie" przez Krystynę Jandę... Dobrze się pan czuje? To świetnie. Właśnie widzę - jasny wzrok, równy krok, jak w marszu. A ja jestem, proszę pana, na zakręcie. Moje prawo to jest pańskie lewo. Pan widzi krzesło, ławkę, stół, a ja - rozdarte drzewo. Bo ja jestem, proszę pana, na zakręcie, ode mnie widać niebo przekrzywione (...). Te słowa Osieckiej jako pierwsze znałam na pamięć.
Wczorajsza sztuka "Słodkie rodzynki, gorzkie migdały", na którą wybrałam się po czeskiej stronie Cieszyna, tak bardzo mnie uwiodła, że dziś jeszcze siedzę na fotelu tego małego, bardzo kameralnego Teatru, i widzę sopockie molo, mgłę, latarnie i małą dziewczynkę huśtającą nogami nad wzburzonym morzem. To najbardziej wzruszający spektakl, na jakim byłam w przeciągu ostatnich kilku lat, nie chciało się otwierać oczu, wychodzić, przestać nucić... co doceniła publiczność owacjami na stojąco, i pewnie po niejednej twarzy, tak jak i mojej, spływały łzy kiedy wspólnie odśpiewaliśmy piosenkę "Niech żyje bal".
Jestem zachwycona grą aktorską, począwszy od kilkuletniej Katarzyny Stonawskiej, która odegrała lata dziewczęcości, poprzez młodą Annę Konieczną, perfekcyjną Joannę Litwin-Widerę, aż do ostatniej odsłony dojrzałej już Agnieszki Osieckiej, którą zagrała wzruszająca w finale, Anna Paprzycka. Zapadła mi też w pamięć Halina Pasekova, która grała matkę poetki oraz czarujący na scenie, zarówno doskonałą grą aktorską, uśmiechem, przenikającym głęboko głosem, jak i grą na trąbce, fenomenalny Tomasz Kłaptocz. Również grupa muzyczna, stworzona przez pianistę, skrzypaczkę, kontrabasistę i perkusistę, zrobiła na mnie niezapomniane wrażenie... gdybym tylko mogła, a nie mogę, bo to był ich ostatni występ, wybrałabym się na tę sztukę z przyjemnością raz jeszcze.

Pani Renata Putzlacher, znakomita poetka, autorka scenicznej wersji "Słodkich rodzynek...", inicjatorka powstania Kawiarni NOIVA, o której już kiedyś pisałam, w pamiątkowej książeczce poświęconej tej sztuce napisała:  
Często czuła się zagubiona i niespełniona; mówiła wtedy, że "cierpi na czarną melancholię". Jej nostalgiczne songi, tak niepodobne do piosenek z pierwszego etapu jej twórczości, pełne są goryczy przemijania. Ostatnie trzy lata swojego życia Osiecka poświęciła małemu sopockiemu Teatrowi Atelier, który jest miejscem niezwykłym, bo z przedstawień wychodzi się tu prosto na plażę. Andre Hubner-Ochodlo, dyrektor teatru, reżyser, aktor i pieśniarz, stał się jedną z bliskich jej osób. Teatr Atelier zajmował się projektami powstałymi na pograniczu kultur, szczególnie polskiej, niemieckiej i żydowskiej. Kolejne projekty teatralne spodobały się Agnieszce Osieckiej i w ten sposób warszawska artystka znalazła w Sopocie ostatnią przystań swojego życia, artystyczną i towarzyską. W tamtym okresie twórczość Osieckiej pogłębiła się i wzbogaciła o tony, które dotychczas pojawiały się w jej tekstach jakby mimochodem. Wtajemniczenie wiedzieli, że boryka się z chorobą nowotworową. Często siadywała na teatralnej ławeczce z widokiem na morze, molo i pustą wieczorem plażę (...)

Piękni ludzie, magiczny teatr na plaży i wszechobecny duch Agnieszki Osieckiej... Byłam tam, siedziałam na Jej ławeczce i słuchałam Jej piosenek, a po spektaklu spotkałam się z dyrektorem sopockiego teatru i zapytałam, czy moglibyśmy przygotować przedstawienie, w którym zabrzmiałyby również niektóre piosenki z płyty "Apetyt na życie". Już wtedy myślałam o kształcie naszego widowiska, oczami wyobraźni widziałam małą dziewczynkę na plaży i dojrzałą kobietę na molo. Czy to jest słodko-gorzka opowieść o życiu Agnieszki O.? Równie dobrze może to być opowieść o moim, twoim, ich życiu. Poetka mówiła jednak: "Wszystko co piszę, jest o mnie". Powiedzmy więc, że jest to bardzo osobiste widowisko muzyczne, zapis zdarzeń i olśnień, które nieżyjąca już poetka codzienności zamknęła w swoich piosenkach. O dziwnych czasach, które m.in. kojarzą nam się właśnie z piosenkami Agnieszki Osieckiej. O życiu, w którym radości przeplatają się ze smutkami, nadzieje z rozczarowaniami. Słodkie rodzynki z gorzkimi migdałami...

2011-01-23

Czuję już wiosnę


Tydzień ferii za nami. Pokonaliśmy kilkaset kilometrów do Dosi i z powrotem, przez małe miasteczka o niskich kamienicach, przez wioski w których dziadkowie w sterczących czapkach siedzieli mimo mrozu na ławkach przed domami, a listonosz jeździł na rowerze. Mijaliśmy kilometry autostradą, kilometry slalomem między dziurami, przez gwarne centrum, przez oprószony śniegiem las... lubię jeździć samochodem, świat za oknem mimo obecnej szarości ma sporo do przekazania. 
Wróciliśmy przed czasem, świadomie, bo dzieci od Dosi poległy powalone chorobą i będąc matką wiem, że w takich chwilach myśli się tylko o jednym. O zdrowiu własnych dzieci i zapewnieniu im jak najlepszej opieki, byle z dala od szpitala (co Młodszemu groziło). Nie zdążyłyśmy poplotkować, tak jak to w planach miałyśmy, z kubkiem gorącej herbaty wieczorem, w ciszy... ale życie nie jest po to by je planować, ono nas nie pyta, serwuje już gotowe, często kwaśne dania. Nie wiedziałam jak pomóc, stałam bezradna i tylko odkurzacz i naczynia w zlewie byłam w stanie ogarnąć. Resztą musieli zająć się rodzice, owych chorych małych, słodkich istot. 
Już zapomniałam jak to jest... kiedy maluch się dusi, bo nos pełny; kiedy noce są nieprzespane, kiedy w każdej minucie dnia trzeba być gotowym, na baczność, bez możliwości skorzystania z komendy spocznij. A różnica wieku między dziećmi troszkę ponad rok, to dodatkowe nieznane mi oblicze macierzyństwa. Wydawało mi się, że to jest do ogarnięcia, ale momentami obserwując wszystko z boku, czułam się jako gość dodatkową przeszkodą utrudniającą bieg przez tę zagmatwaną codzienność. A kiedy usłyszałam słowo szpital, spanikowałam i zarządziłam ewakuację naszej trójki... nic byśmy nie pomogli, tylko dodatkowo obciążalibyśmy głowy domowników. Wiem, że kiedy dziecko trafia do szpitala, bądź mu on grozi, to wszystko się wali, kawa nie smakuje, słowa przejść nie potrafią przez gardło, myśli plączą się, nogi nie mają sił utrzymać trzęsącego się ciała... spędziłam z Lolą tydzień w szpitalu, to piekło dla matki, wypala się każdego dnia. Dlatego przytuliłam ich na pożegnanie i teraz tylko mogę trzymać kciuki by Młodszy z tego wyszedł, bez szpitala, tylko z dupką siną od zastrzyków. By Dosia dała radę, by przetrwała najbliższy tydzień, najbliższy rok... potem już zobaczysz tęczę kochana, a na jej końcu słońce i przyjadę raz jeszcze, byś wpisała mi obiecaną dedykację do książki.

A co przyniesie następny tydzień? Dziś udaję się na spektakl o Agnieszce Osieckiej "Słodkie rodzynki, gorzkie migdały" w reżyserii Renaty Putzlacher... doczekać się nie mogę. Przy filiżance z kawą leży książka "Czytadła. Gawędy o lekturach" Agnieszki Osieckiej, w której to autorka prowadzi czytelnika przez swój świat pochłoniętych przez lata książek. To krótkie eseje, swobodne teksty, luźne myśli o fascynacjach literackich, które zamieszczane kiedyś były w "Ex Librisie" - dodatku do Życia Warszawy.

Biało pod lasem
Mróz osadza się w kątkach szyb
Jeszcze nie widać wiosny
ale ja już ją czuję
Przesłała mi uśmiech
na śniadanie
I nowe pączki kwiatów storczykom...

Miłej niedzieli, przy lekturze, w kocu, na spacerze, w Teatrze... gdziekolwiek Wam dobrze :)


2011-01-16

"Rwij pąki róż, póki czas"


Miałam w planach napisać w końcu o wystawie Grupy Bloomsbury; o wywiadzie w "Bluszczu" z Andrzejem Stasiukiem i jego słabości do wszelakiej odmiany słowa "pierdolić", co mnie początkowo drażniło, ale dotrwałam do ostatniej kropki, która ostatecznie zostawiła za sobą pozytywnie drgający ogonek... Miałam o Miłoszu prawić, którego rok obchodzimy i na TVP Kultura ponownie obejrzałam kilka dni temu "Czarodziejską górę" i tak się cieszę, bo mam wielkie zapotrzebowanie na poezję i miłość... Po raz trzeci też, wróciłam do przypomnianego mi ostatnio w komentarzach przez Jolę z Przystani filmu "Stowarzyszenie Umarłych Poetów", z którego już parę lat temu do mojego notesu spisałam słowa: Zamieszkałem w lesie, albowiem chciałem żyć świadomie. Chciałem żyć pełnią życia i wysysać z niego kwintesencję. Wykorzenić wszystko, co nie jest życiem, abym w godzinie śmierci nie odkrył, że nie żyłem... Ostatnio pełna jestem myśli, różnorakich, z kilkoma nie daję sobie rady i odstawiam je na parapet za okno, z nadzieją, że jak przyjdzie słońce, to wrócą do mnie jaskrawsze i lżejsze. Bardziej świadome. Nawarstwiło się sporo, i nie jest to układ tortowy, raczej zakalec. Na szczęście wiem, że u mnie zima przynosi zawsze spadek i pełna jestem w piętach dobrych fluidów, które wybuchną wraz z pierwszym krokusem.

Tymczasem nie mam sił pisać... wiecie o naszej psiej stracie. Wiecie już też o szczeniaku, który nie miał na celu zastąpić, miał tylko wypełnić pustkę i przejąć tę pozostałą w żałobie miłość... Uśmiech pojawił się na krótko. Wczoraj podłamana równie mocno stratą, nasza trzy-czteroletnia sunia Didi zwymiotowała dużą ilością krwi. W kale ta krew jest również. Jest na lekach i głodówce. Jutro rano czeka mnie chwila prawdy, badanie krwi i usg. Boję się diagnozy... W głowie trzy litery. RAK. Nie jesteśmy gotowi na kolejną stratę.

Dopisek wieczorny... Dziękuję Wam dziewczyny za wsparcie, Wasze kciuki pomogły. Nie jest to rak, odetchnęłam z ulgą, choć diagnoza niedoczynność trzustki też nie jest radosna. Ale damy radę, odpowiednimi lekami można jej pomóc.
Tymczasem ogłaszam kilkudniową przerwę, muszę odpocząć.
Wsiadamy jutro z Charlim i Lolą w samochód rano i gnamy 320km do Dośki. A co tam? Czy wszystko trzeba w życiu planować? :)


2011-01-13

Ode to joy



Po kolędach przyszedł czas na Beethovena. Niespodziewanie. Oda do radości i to na dwie ręce, kilka kroków ode mnie, na żywo, w wykonaniu Charliego... tak mu dobrze, na tym drewnianym krzesełku  w kolorze palisander, z korbką i welurowym obiciem. Obrosłam w dumę. On sam nie spodziewał się, że z taką łatwością przyjdzie mu każdy dźwięk, każdy nowy utwór. Chyba nie jest  świadomy nawet tego, że ma talent. Przysłania się wstydem, zamyka oczy, a palce same wyginają się do pozycji, jakich ja nawet nie jestem w stanie z pomocą drugiej ręki sobie ustawić.

No i wrócił na pokład blogosfery, po długiej przerwie, Remigiusz Grzela, tęskniłam za jego pisaniem. Wspominam właśnie "Hotel Europa", to jedna z lepszych książek jakie przeczytałam w zeszłym roku.
Ach Ci mężczyźni... przyprawiają mnie o kołatanie serca, uśmiech i bezsenność, z taką lekkością, że chyba nawet sobie z tego sprawy nie zdają.

Oddalam się do łóżka, gdzie czeka na mnie kolejny mężczyzna. Ma poczochrane włosy, owija się wokół mej szyi jak ciepły szal i do snu podgryza ucho... ma trzy i pół miesiąca. Wabi się Scooby Jr.

Zamknę oczy i zanucę melodię Ody do radości... Zasnę z nadzieją, że jutro obudzi mnie słońce.

O Radości, iskro bogów, kwiecie elizejskich pól
święta, na twym świętym progu staje nasz natchniony chór
Jasność twoja wszystko zaćmi złączy, co rozdzielił los.
Wszyscy ludzie będą braćmi tam, gdzie twój przemówi głos.

Kto przyjaciel, ten niech zaraz stanie tutaj pośród nas,

i kto wielką miłość znalazł ten niech z nami dzieli czas
Z nami ten, kto choćby jedną duszę rozpłomienić mógł.
Ale kto miłości nie zna, niech nie wchodzi tu na próg.


Patrz, patrz: wielkie słońce światem biegnie sypiąc złote skry,
jak zwycięzca, jak bohater - biegnij, bracie, tak i ty.
Radość tryska z piersi ziemi, Radość pije cały świat.
Dziś wchodzimy, wstępujemy na Radości złoty ślad.

Ona w sercu, w zbożu, w śpiewie, ona w splocie ludzkich rąk,
z niej najlichszy robak czerpie, z niej najwyższy niebios krąg.
Bracie, miłość niezmierzona mieszka pod namiotem z gwiazd,
całą ludzkość weź w ramiona i ucałuj jeszcze raz.

Wstańcie, ludzie, wstańcie wszędzie, ja nowinę niosę wam:
na gwiaździstym firmamencie miłość, miłość mieszka tam.
Wstańcie, ludzie, wstańcie wszędzie, ja nowinę niosę wam:
na gwiaździstym firmamencie miłość, miłość mieszka tam!




(tekst pochodzi ze strony www.tekstowo.pl)


2011-01-11

Przystroję się w przyjemności


Chwilami słońce mnie dziś bawiło, swą niepewnością, czy wypada się wychylać kiedy pod stopami nawet nie szarość, tylko brunatność jałowa bez śladów życia. Wszystko wokół jakby sprane, zupełnie pozbawione konturów, zlane w nijakość, której tak strasznie nie lubię. Nawet drzewa stoją nadal martwe, ptaków nie widać, a obłoki suną po niebie ku zmierzchu, by czym prędzej zakończyć szary dzień. Smak mi zanika w takich dniach... tylko kawę i czekoladę potrafię smakować. Zaparzam więc jedną za drugą, przebieram w zapasach, słowami uzupełniając z kilku rozłożonych na stole książek i gazet.
Zostałam dziś w domu, bo w pracy narastały na mnie warstwy cudzych narzekań, czego nie jestem w stanie przy mojej zimowej kruchości znosić. W ogóle nie zamierzam ich dalej znosić, stopniowo wycofuję się z kamerlika, w którym czułam się jak w konfesjonale, z tym że żadnych, nawet duchowych korzyści z tego nie miałam. Skóra mi płowiała, ręce drżały, za biurkiem targało mną poczucie bezsensowności moich poświęceń. Z ostatnim dniem miesiąca złożyłam więc wypowiedzenie lokalu i tylko rurek z serem, ciągłego zapachu perfum i sąsiadki z biura obok będzie mi brakowało. I jeszcze kilku osób, które z miłą chęcią na kawie gościłam... trochę mi przykro, kolejny powrót się nie udał. To już chyba trzecie podejście w tej branży. Ostatnie. Upewniające. Wraz z nowym rokiem wrócę do starych planów, może nawet marzeń, przystroję się w przyjemności. Tymczasem oddycham słowami, których grudzień mi oszczędzał. Zmieniam skórę...

- Byłaś już gałązką bzu - mówi sen.
- Byłaś już w Paryżach stu - mówi sen.
Byłaś już białą kotką, szarą ćmą
i gwiazdą wędrującą
długą nocą...
- Dokąd idę? - pytam snu, pytam snu.
- Czyje skrzydła mam u nóg, mam u nóg?
Może już
koralikiem pora być
lub rosą w ogrodach dnia...
- Byłaś już gałązką bzu - mówi sen.
- Byłaś już w Paryżach stu - mówi sen...
Czeka mnie 
nowa suknia, skóra, dom
chcę niebem być i wodą
lecz nigdy, nigdy tobą,
tobą - nie! 

Agnieszka Osiecka "Zmieniam skórę" - "Nowa Miłość. Wiersze prawie wszystkie. Tom 1"

2011-01-07

Dzień Dziwaka


Leżałam sobie po południu na górze zwinięta w rulon z koca, z kapturem na głowie, bo od halnego za oknem uszy mi się trzęsły i symulowałam, że składam pranie. Prawda jednak wypełza ze mnie, schodami w dół i wskoczyła mężowi w usta:
- Kochanie, co sobie tam czytasz w ukryciu? - zapytał z dziwnie brzmiącym, szyderczym uśmieszkiem
- Nową Woolf, nie uwierzysz, ale znowu przeciągnęła mnie na swoją stronę...
- Nic nie szkodzi, czytaj sobie... Usłyszałem w telewizji, że jutro jest Dzień Dziwaka i pomyślałem, że może chcesz wiedzieć.

Cóż za uroczy komplement po czternastu latach współżycia :). Swoją drogą nie wiemy sami, czy on zdziwaczał przy mnie, czy ja przy nim... Co będzie z naszymi dziećmi? Jaka jest różnica pomiędzy dziwactwem, a pewnymi przyzwyczajeniami lekko odstającymi od normy? W grudniu pisała o tym u siebie Dosia, temat ten mi umknął, ale jutro chętnie do niego wrócę, tylko tak naprawdę muszę pomyśleć, jakie mam podstawy ku świętowaniu tego dnia, bo aktualnie jestem przy wymienianiu piątego dziwactwa i nie wiem, czy to mnie już klasyfikuje :)
Tymczasem zaciągam podkolanówki i jeszcze na pół godzinki wracam do Woolf. A Wy myślcie o swoich dziwactwach, nietuzinkowych uzależnieniach, rzeczach bez których nie możecie się obejść, nawykach, które wpisały się w Waszą codzienność...

Dopisek - 14:30 dnia następnego

Hmmm, zamyślona chodzę od rana w swych hysiach, bo tak dziwactwa nazwała Dosia, z którą mamy te same kubki. Na herbatę w motyw londyński, na kawę w łowicki - jeśli piję rozpuszczalną - bo te z ekspresu pijam w wysokich szklanych i długą łyżeczką zbieram najpierw kilkucentymetrową piankę. Bez cukru oczywiście, kawy i herbaty nie słodzę, ale koniecznie podjadam przy tym coś słodkiego, co jest poniekąd niezrozumiałe. Kilka osób miało okazję już się przekonać, że w mojej torebce, w woreczku, słoiczku, bądź metalowym pudełeczku jest zawsze coś słodkiego, tuż obok aktualnie czytanej książki, notesu, kalendarza, misia od dzieci i zestawu piór, choć na co dzień piszę długopisem. Mam ich w domu pełno, starych kalendarzy nigdy nie wyrzucam, notesów nawet nieprzydatnych, bądź przepisanych też nie. Piętrzą się w kufrze na listy, tuż obok posegregowanej latami i zasznurowanej korespondencji. Wracając jeszcze do okoliczności posiadania tych samych kubków z Dosią... to taka moja potrzeba obdarowywania bliskich mi osób, rzeczami, które i ja posiadam. Sama takowe też lubię dostawać, i kończy się tym, że aktualnie śpię z misiem od Dosi pod poduszką. To chyba nie jest dziwactwo, to tęsknota w najczystszej postaci.

Z dziwactw to ja tu mogę wymienić na przykład niemożność pozbywania się zużytych ołówków. Nie jestem w stanie pozbyć się takiego, którego ślady mam w swych zbiorach książkowych na marginesach, czy w notesach. Z którym spędziłam czas przy kilku książkach, który pływał w wannie i ginął w czeluściach torebki. Autentycznie się z nimi zżywam, pamiętam pojedyncze i przeszukuję dom, kiedy jakiś znika. Trzymam je w  pudełku po kubku z londyńskim motywem, który stoi w sypialni na sekretarzyku, na którym zwykło się pisać, a mój jest tak zawalony moim światem, że brak już wolnego miejsca. 

Wydłubuję rodzynki z ciast, nie jadam końcówek od bananów i każde rano piję kakao. Zaraz za nim pierwszą kawę i wraz z jej ostatnim łykiem powstrzymuję się, by nie zaparzać kolejnej, a i tak dzień kończę na sześciu, ostatnią popijając kiedy dom już śpi. Mam zbiór filiżanek do espresso, choć czarnej kawy nie pijam. Mam też zbiór jeszcze kilku innych niepotrzebnych przedmiotów.
W domu czuję się lepiej niż poza nim, co utrudnia mi swobodę i wyluzowanie na wakacjach, czy w gościnie, dlatego rzadko się na nią godzę. Można by rzec, że jestem aspołeczna, choć chyba nie do końca... lubię po prostu swoje legowisko, nie opuszczam go, a także bronię przed nieproszonymi gośćmi, w sposób dosyć sugestywny, a mianowicie nie mam klamki w furtce, co utrudnia bezpośrednie dostanie się przybysza pod same drzwi, bo dzwonka też nie mam. Trzeba się wcześniej anonsować, sama nikomu też nie zjawiam się nigdy jak grzyb po deszczu pod drzwiami, co w czasach otwartych domów, pewnie niejednego dziwi.

Potrafię wypalić pięć papierosów jednego dnia, a potem miesiąc obejść się bez nikotyny. W zamian czytam ostatnio poezję na uspokojenie. W zimie śpię w szlafroku w pingwiny i w podkolanówkach, a kołdrę podwijam pod siebie jak ciasto pod pasztecik. Czytam zawsze przed snem i podczas kąpieli, zazwyczaj godzinę w wannie i godzinę w łóżku. Nie utonęła mi przez te wszystkie lata jeszcze ani jedna książka, choć zdarza mi się zdrzemnąć na pięć minut w pozycji siedzącej. Swoje istnienie poświęcają jedynie ołówki, dryfując na białej pianie i śniąc o ostatnich podkreślonych słowach.

Zdarza mi się mówić do książek i do kwiatków. Tych drugich mam ponad czterdzieści w domu, mimo iż nie mam do nich ręki. Nie ceruję skarpet, w ogóle igłę chwytam w ręce dwa razy do roku, kiedy już wyjścia nie mam. Nie używam skrobaczki, bo nie umiem. Kiedy moja rodzina wyjeżdża windą, ja biegnę schodami, bo mam wrażenie, że zabraknie w niej dla mnie powietrza. Boję się trumny. Nie śmierci, ale trumny. Kazałam nakryć się książkami, żeby widzieć słowa, jakbym się obudziła. Często też w myślach czytam sobie słowa od tyłu, z potrzeby tworzenia nowych. 

Mam tendencję do natarczywego obserwowania ludzi, ale bez krzywych spojrzeń, nie oceniam, lecz staram się poznać ich po kilku gestach czy słowach. Często zbytnio się w tym przyglądaniu zatracam, zamyślam, dopowiadam sobie swoje kwestie i wyglądam nieciekawie. Do windy nie wsiadam, a w samochodzie przebywać uwielbiam, czasem jeżdżę zupełnie bez celu, aż skończy się ulubiona piosenka. Dzieciom pozwalam na zbyt wiele, dlatego mam wrażenie, że wyrosły mi na głowie i często bez przyczyny czochram się po jej czubku... zazwyczaj kiedy nie mam ich u swego boku, co wygląda jakbym nie pamiętała, w którą stronę miałam pójść lub co zrobić :)
A jak to bywa u Was (jeśli ktoś tu w ogóle jeszcze będzie chciał ze mną rozmawiać :) ?
Kate, proszę, wspomnij o klamerkach :)

Dopisek z 11.01.

To była miła wymiana dziwactw, dziękuję, uśmiałam się i niejednokrotnie przypomniałyście mi o kolejnych moich... i tak na przykład, krążąc wokół fenomenalnych klamerek, ja nie używam ich wcale, tylko na sznurze na dworze, latem, potem na zimę zapominam je chować i wiosną muszę kupować nowe, bo stare wiatr po okolicy roznosi.
Często powtarzał się też temat ulubionych "widelczyków"... ja mam ze sztućcami przeprawę zawsze po imprezie, świętach, rodzinnych spotkaniach. Zawsze, nim śmieci wyniesiemy do dużego kubła, siadam, poleruję i przeliczam, czy w zestawie jest wszystkiego po 12 sztuk. Cierpię na syndrom zdekompletowania ulubionego zestawu :)
Często też uczepiam się jednej piosenki na cały dzień i odtwarzam ją dwudziestokrotnie; kiedy kończy mi się atrament w piórze, to odkładam tekst na czas nim kupię nowy, w tym samym odcieniu; no i zawsze, kiedy idę miastem wstępuję do księgarni, nie potrafię przejść obok, muszę chociaż na jedną półkę zaglądnąć, nawet jeśli się śpieszę... ale to chyba normalne :)

Zdradzę Wam jeszcze nietypowe dziwactwa mojej rodziny... mój mąż, kiedy zasypia, strzela na guzikach od poduszki i nie raz już dostałam w oko, a że nie lubię się z igłą, to wiecznie mamy zdekompletowane jaśki. Charlie, mój syn dziesięcioletni, nie potrafi się obyć bez kremu Nivea i ciągle smaruje dłonie, nawet w szkole. A Lola w wieku czterech lat nadal odwraca stare body z dzieciństwa na lewą stronę i śpi z empi, czyli metką w rączkach :)


2011-01-06

Podsumowanie czytelnicze


Książki to także świat, i to świat, który człowiek sobie wybiera, a nie na który przychodzi napisał kiedyś pięknie Wiesław Myśliwski, i dumna jestem z faktu, że do tego świata przynależę. Nie wyobrażam sobie dnia bez czytania, domu bez książek, niezastruganych ołówków na biurku, spaceru ulicami jakiegokolwiek miasta bez wstąpienia do kilku księgarń, zamknięcia oczu i marzeń o takowej na własność. Marzę o prawdziwym Domu Książki, z dzwoneczkiem wietrznym przy drzwiach, z wygodnymi fotelami, stylowymi lampkami, ręcznie robionymi zakładkami, z drabiną w rogu, która pozwoli sięgnąć po te złożone pod samym sufitem; z kawą podawaną w oryginalnych filiżankach, truflami w czekoladzie, migdałami w cynamonie...  Ze zdjęciami pisarzy na ścianach, cytatami za szklanymi szybkami, biuletynami, gazetami o tematyce literackiej sprzed lat... O witrynie w której każdego roku poświęcałoby się osobne stanowisko jakiemuś pisarzowi, bądź poecie, przeżywając  wspólnie z czytelnikami na przykład "Rok Virginii Woolf" - obecny 2011 - bo przypada aktualnie 70 rocznica jej śmierci, albo "Rok Czesława Miłosza", bo takim został 2011 ogłoszony, z racji setnej rocznicy urodzin Poety.
Tak wiem, to tylko marzenia, nierealne w małym miasteczku, gdzie czytelnictwo z tego co obserwuję, ogranicza się w przewadze do tego co wyłożone na półce z pseudo-bestsellerami...  Stworzyłabym pewnie swoją własną świątynię, własny pokój, który doceniłyby tylko złożone w równych rzędach na półkach książki, z których ścierałabym codziennie kurz, opowiadając im historię pewnej zapomnianej księgarenki na skraju miasta. Swymi pomarszczonymi ustami, oparta o laskę, mówiłabym niestrudzenie do tych nowych i tych, które bym w ramach antykwariatu przez lata przygarnęła, dając im siebie i ciepłe miejsce pomiędzy dwoma innymi równie zapomnianymi książkami. Czy ktoś jeszcze by nas odwiedzał? Czy przepadłabym w kieracie niszowych przedsięwzięć?

Lubię przeszukiwać stare książki i wynajdywać jakieś ślady ich historii, lubię wgryźć się w zapach, który kojarzy mi się z piwnicą mojej babci. To w tych sprzed lat znajdujemy znacznie więcej ciekawych dopisków, informacji, dedykacji dla na przykład Obywatelki Stefanii wypisanej pięćdziesiąt lat temu... Można też wyczytać w jakim nakładzie były wydawane, na jakim papierze, kiedy oddano do składania, kiedy podpisano do druku, kiedy druk ukończono. Z każdym rokiem kilkanaście takich właśnie perełek adoptuję, bo książki przecież mają duszę, tylko jak się okazuje nie wszyscy mają serce do książek i większość tych starych jest porzucana, upychana w kartonach, zapominana, czasem nawet palona. Ale czy w czasach audiobooków, e-booków, czytników, Vatu narzuconego na książki, taki Antykwariat w połączeniu z wymarzonym przeze mnie Domem Książki miałby jakikolwiek sens? Czy 35 tys. miasteczko posiadające już dwie księgarnie, podzieliłoby się na tych co idą po książkę na prezent, i tych co tęsknią za takim właśnie miejscem z duszą?

Wracając do mojego podsumowania, zeszły rok uważam za bardzo obfity i wartościowy, zarówno pod względem zdobyczy, ilości przeczytanych książek, jak i natrafienia na Autorów, którzy stali mi się bardzo bliscy. Dokonałam sporo wyborów, czytałam kilka książek naraz, odkładałam te mniej interesujące, by sięgnąć po coś bliższego mej duszy, z przerwami na dużą dawkę poezji. Mimo nagminnych propozycji współpracy, nie zdecydowałam się na żadne Wydawnictwo, bo jestem typem czytelnika wolnego, ciągle poszukującego, ale w obrębie pewnych już z wiekiem obranych świadomie literackich szlaków. Poza tym nie lubię kiedy ktoś mi coś narzuca i nie mam czasu na spełnianie  marketingowych planów, nawet kosztem darmowej książki. Nie neguję tego, ale też nie tędy moja droga. 

W tym roku moja biblioteczka przyrosła o ponad 130 książek ( w tym znalazły się nowe, te z antykwariatu, z wyprzedaży bibliotecznej, otrzymane w ramach prezentów, dwie w języku włoskim i jedna w angielskim), z czego przeczytałam 62 książki, w tym 31 napisanych przez mężczyzn, 29 przez kobiety, jedną napisaną wspólnie przez kobietę i mężczyznę, oraz jedną pracę zbiorową. Podział na literaturę polską i zagraniczną rozłożył się z przewagą dla zagranicznej 36 do 26 książek. Na szczycie znalazła się oczywiście Virginia Woolf... przeczytałam osiem książek jej autorstwa, oraz trzy o niej samej, bądź ludziach z nią blisko związanych. Z pozostałych Autorów najwięcej przyjemności minionego roku sprawił mi T.Mann, E.M.Remarque, T.Capote oraz z polskich, S.Chwin, A.Libera, E.Rylski, R.Grzela i J.Dehnel (oraz Marta Fox i Anna Janko, wspaniałe kobiety-pisarki, których książki czytałam wcześniej, ale z którymi na co dzień jestem blisko podczytując ich blogi).
Jak widać sami mężczyźni, co w stosunku do równowagi jaka panowała w moich wyborach czytelniczych pod kątem płci, świadczy o tym, że jednak w moim przekonaniu mężczyźni piszą lepiej. Jak będzie w tym roku? Myślę, że podobnie, bo idąc śladami ulubionych, będę sięgać po prostu po ich kolejne książki.

Na górze, w zakładkach podkreśliłam książki, które była dla mnie ważne tego roku. Gdybym miała wymienić trzy (omijając V.Woolf, bo wszystkie 11 książek jej i o niej uważam za ważne), co jest niezwykle trudne, to wskazałabym "Czarodziejską górę" T.Manna, "Łuk triumfalny" E.M.Remarque i "Madame" Antoniego Libery. Wiem, miały być tylko trzy, ale jeszcze "Złoty pelikan" S.Chwina, "Lala" J.Dehnela i inne :) A Wy? Dokonaliście już czytelniczego podsumowania roku? Jesteście w stanie wskazać trzy? No dobra, zgadzam się na pięć :)

2011-01-03

"Za zakrętem" Marika Krajniewska


Skończył się Stary Rok, zaczął Nowy, czyjeś życie stało się wspomnieniem, czyjeś wplata się w obecną rzeczywistość... ludzkie, psie, obce, bliskie, w każdym z nich jednak istnieje wspólny mianownik. Przemijalność. To Ona towarzyszyła mi w tych ostatnich dniach roku z powodu straty, która ciągle wyciska ze mnie łzy kiedy patrzę na kopiec świeżo uniesionej ziemi w ogrodzie, albo kiedy kładę się do łóżka, w którym brak jednej siwej mordki... To Przemijalność nadal trzyma się moich myśli w nowym roku po przeczytaniu książki „Za zakrętem” Mariki Krajniewskiej. Dzięki tej książce zrozumiałam jak wszechobecna Ona jest, a dzięki mojemu psu, jak ciężko mi się z nią pogodzić. Może z pewną emfazą do niej podchodzę, ale czyż nie jest Ona najczęstszym co się nam przydarza? Czyż nie warta jest głębszej analizy? Wszystko przemija, wszystkiemu możemy przypisać jej różnorodność, stworzyć na potrzebę wspomnień ujmujące kolaże, ale dopiero kiedy przemijalność objawia się w tej czarniejszej postaci, to mamy do niej żal i traktujemy jak wroga. Przeklinamy ją, a to przecież dzięki niej, odkrywamy kolejne etapy wielobarwnego istnienia. Nieprawdaż?

 W książce „Za zakrętem” poznałam historię dwóch kobiet, Anny i Iriny, które jednocześnie straciły w wypadku, jedna córkę Julię, druga syna Romana... to chyba najgorsze odgałęzienie przemilajności, utrata dziecka, totalne złamanie. A i z nią trzeba się pogodzić, bądź znaleźć w sobie odwagę na odejście z tego świata. Cieszę się, że właśnie teraz, w obliczu mojej na znacznie niższym poziomie straty, trafiłam właśnie na tę książkę. Czytając o losach tych kobiet, biorąc na siebie ich ból, ich wspomnienia, ich obezwładniające cierpienie, poczułam jak szczęśliwie do chwili obecnej jestem doświadczana tylko przez tę jasną stronę przemilajności. Idę alejką, wzdłuż rzeźbionych różnorako dni - jak postać na okładce książki - zgodnie ze wskazówkami zegara czasu, jednak najbliżsi podążają tuż obok mnie, mimo iż czasem  krok przede mną, bądź dwa za mną. To najważniejsze, a mniejsze i większe starty wpisane są w tę podróż i muszę próbować się uczyć to akceptować.
Wracając jeszcze do książki...
„Za zakrętem” to głęboko psychologiczny obraz godzenia się z przemijalnością życia ludzkiego, jednak w miarę możliwości bardzo pięknie pokazany z Petersburgiem w tle, po którym kobiety poruszają się śladami swoich zmarłych dzieci. Szukają najdrobniejszych szczegółów istnienia własnych dzieci, które zginęły w tragicznych wypadku. Spacerując parkiem wśród fontann, pokonując trasy metrem, czy popijając wspólnie zieloną herbatę i jedząc peterhowskie „pyszki” opowiadają sobie nawzajem historie swoje i swoich dzieci, jedna drugą wspierając szukają drogi powrotnej ku normalnemu życiu. Przenoszą się razem nad brzeg jeziora gdzie w słomkowym kapeluszu z książką w rękach siedziała nastoletnia Julia, którą wówczas po raz pierwszy swym młodzieńczym zauroczeniem obdarzył Roman... Irina wspomina swoją babcię, domek dwurodzinny, który po niej odziedziczyła i sąsiadkę wiedźmę, która uratowała swe dzieci od śmierci głodowej; Anna mieszkanie w komunałce skąd pochodziła nawiedzająca ją sąsiadka Ninel; Irina męża pijaka, Anna męża którego nie dane było jej zbyt długo kochać... wszystko to sprawiło, że kobiety stały się sobie bliskie niczym siostry: Nie mówiły o sobie koleżanki, bo łączyło je coś więcej niż koleżeństwo. Przyjaciółkami też nie mogły się nazwać, choć było to określenie chyba najodpowiedniejsze. A to dlatego, że nie przyjaźń je połączyła, lecz nienawiść. Zwykły mówić o sobie siostry. Lecz sformułowanie to nie było nacechowane pozytywnym, rodzinnym uczuciem. Siostry niedoli albo po prostu znajome (...)

(...) Cztery lata temu spotkały się po raz pierwszy. Krzykom i obelgom nie było końca. On ją zabił. Ona zabrała go mnie. On. Ona. Przez niego. Z nią. Tylko rozdarte matczyne serce i ból. Łzy i krzyk. Strach i niepojęte uczucie pustki, która nagle wtargnęła do wnętrza. Ogołocone życie.
Spotkały się na cmentarzu. Przeklinały jedna drugą za to, że traf chciał, aby pochowały dzieci na tym samym cmentarzu na obrzeżu miasta. Anna krzyczała najgłośniej. Irina najciszej milczała. Anna chowała się za brzózkami, które jak na ironię posadzono, aby ożywić tę część cmentarza. Irina udawała, że jej nie zauważa. Podświadomie się szukały. Irina kątem oka, nie odwracając głowy, aby nie spłoszyć Anny. Anna, chodząc między drzewami w oczekiwaniu na pojawienie się znajomej już sylwetki.
Za każdym razem wewnętrzna walka. Krzyknąć, walnąć pięścią. Objąć i zapytać, jaka była w domu tej kobiety. Wędrówki cmentarnymi alejkami na mogiłki Julii i Romka. Przesiadywanie na ławeczkach. W końcu w milczeniu. W zupełnym milczeniu. Potem trzymając się za ręce. I tak już zostało (...)

Dla mnie ta książka była w danej chwili bardzo ważna, bo prawiła o przemijaniu, które dzięki niej ułożyłam sobie według pewnej hierarchii i pozwoliłam odejść w spokoju mojemu psiemu przyjacielowi. Jednak zbyt emanował z niej smutek, który miałam wrażenie momentami był na siłę dopięty do pięknie opowiedzianej historii o stracie najbliższej osoby. Nie wiem, może gdyby ta książka była grubsza (ma jedynie 148 stron) to natężenie tych wszystkich tragicznych sytuacji, o których w niej się czyta, byłoby bardziej naturalne, mogące się wydarzyć. Tymczasem ma się wrażenie, że Autorka chce do ostatniej kropli wycisnąć z czytelnika łzy i skutecznie się jej do udaje, aż do końcowej kropki. A ja chyba tych łez ostatnio miałam za dużo... Jednak właśnie dzięki temu będę tę książkę pamiętać i uważam, że warto poświęcić jej wolne popołudnie, bo zarówno jej tematyka jak i samo pisarstwo Mariki Krajniewskiej godne są zauważenia i chwili refleksji.

A dla mnie to pierwsza książka w tym roku, więc też z tego powodu ważna, bo jaka pierwsza takie kolejne.

O autorce: Marika Krajniewska, ur.1979r. w Petersburgu, z wykształcenia jest tłumaczką, a z zamiłowania dziennikarką. Fascynuje się kulturą polską i rosyjską, pisze z potrzeby serca. Jest laureatką drugiej edycji konkursu "Czerwone jabłko miłości" na najpiękniejsze opowiadanie o miłości, organizowanego przez magazyn Pani. Jej opowiadanie zostało wybrane przez jury, w skład którego weszli między innymi: Janusz Leon Wiśniewski, Małgorzata Domagalik i Joanna Brodzik. Jest mamą uroczej czterolatki. Jej debiutancka powieść to „Papierowy motyl”, pod taką nazwą założyła też własne Wydawnictwo Papierowy Motyl . Ponadto napisała też „Zapach malin” i wraz z Marzeną Lickiewicz „Erę kobiet”. Z miłą chęcią sięgnę po kolejne książki tej dobrze zapowiadającej się polskiej pisarki.


2011-01-02

Szczęśliwego Nowego Roku

Wszystkim Czytelnikom Karuzeli życzę Szczęśliwego Nowego Roku i dziękuję za wsparcie, które mi okazałyście/liście w ostatnich dniach Starego Roku, za listy, telefony, smsy, komentarze... to było mi naprawdę potrzebne, przeczytałam każdy z 49 pod poprzednim postem ze łzami w oczach i będę do nich wracać.

Podsumowując krótko miniony rok, dziękuję także za zrozumienie przy przeprowadzce z Onetu i sympatyczne przyjęcie na Bloggerze, za wspólnie spędzony czas w tym nowym miejscu, za miłe słowa, za rozmowy o ważnych dla mnie książkach, o dzieciach, o codzienności. Za przyjaźnie, za nowe znajomości, za atmosferę, którą tutaj wspólnie tworzymy. Dziękuję!