2009-06-30

Nocny apel

Pogoda nas nie rozpieszcza. Chmury marszczą się nad głowami, straszą różnymi odcieniami szarości i wiecznie płaczą. Przez ogródek przepłynął nam wodospad. Pod drzwi próbował podpłynąć potoczek, ale w ostatnim momencie zmienił zdanie. Droga do działki obok odpłynęła w pole, piaskownica przebrała, wierzba naprawdę płacze... czy to się kiedyś skończy?
Czy tego roku lato przechodzi menopauzę???

Dzieci zaczynają wariować.
Ja pomału też.
Zrobiliśmy już całe mnóstwo rysunków, zbudowaliśmy zoo z klocków, przetestowaliśmy kalosze i przeczytaliśmy wszystkie 30 Franklinów.
Nie mam już pomysłów...
Jedynie ten dzisiejszy odświeżył mi mózg jak multiwitamina, a może by tak jednak wywieźć ich na tydzień nad morze???

Czekam kochani na Wasze propozycje. Bo ja przegrzebałam internet i nie mam pojęcia do którego miasteczka nad polskim morzem zapukać :(
Oprócz Łeby, bo tam już byliśmy.
HELP !!!

Wasza deszczem nasączona
Virginia
 
 

2009-06-29

Michael Jackson nie żyje

  



Wieczorem w czwartek pojawiły się pierwsze informacje, że Michael Jackson został odtransportowany w śpiączce do szpitala. Nie wierzyłam. Jednak kiedy położyłam się do łóżka, kiedy próbowałam zasnąć, nie dało się... kalejdoskop wspomnień przesypywał się pod moimi powiekami, słowa i muzyka Dirty Diana, Heal the word, Human nature, Billy jean i innych jego piosenek odbijały się od ścian ciemnej sypialni.
Cofnęłam się 13 lat wstecz.

Był rok 1996. A dokładnie 20 wrzesień. Miałam niespełna 17 lat, a jednak udało mi się ubłagać mamę, żebym mogła 400km pojechać na koncert człowieka, który działał na moje biodra każdym dźwiękiem swojej muzyki. Nie należałam do tej grupy mdlejących fanek, nie miałam pod sufit oklejonego jego wizerunkiem pokoju, ani też nie marzyłam o tym, żeby został moim mężem, ale czułam, że taka okazja może się nie powtórzyć.
I miałam rację... Było nas czterech. Dwie dziewczyny i dwóch chłopaków. 19 września o 20.05 wsiedliśmy do pociągu i o 5 rano byliśmy w Warszawie. Od razu pojechaliśmy pod Marriot, gdzie czekały już dziesiątki fanów. Zmęczeni, niewyspani, pognieceni podróżami, ale wyczuleni na każde otwarcie się drzwi hotelu. Wszystkie oczy wypatrywały Michaela.
Aż w końcu wyszedł...
O 18.00 specjalnym kursem "Koncert Jacksona" dojechaliśmy autobusem na Bemowo. Cała Warszawa była zakorkowana, wyczuwana była nerwowa atmosfera, zarówno kierowców, jak i fanów, którzy bali się, że nie zdążą. Samo lotnisko pękało w szwach. Otworzyliśmy buzie z wrażenia, bo nie do końca byliśmy pewni, czy to był dobry pomysł.
Tysiące ludzi, nie tylko narodowości polskiej, dreptało prawie w miejscu wymieniając się ostatnimi uwagami gdzie kto się spotyka jak się zgubi. Nas też przeraził ogrom ludzi przeraził, tym bardziej, że nie udało nam się zamienić z nikim biletami. Chłopaki mieli sektor V, a my dopiero X. Ale nie było mowy o wycofaniu się ...
Po przejściu przez trzy kontrolne bramki, w których dokładnie sprawdzano czy nie wnosimy czegoś niebezpiecznego, ruszyliśmy przed siebie. Do sceny było jakieś 2,5 km. Z ostatniego, XXV sektora widać było tylko mały kwadracik. To była scena. Wielkości kostki rubika.
Jak doszliśmy do naszego X widok zbytnio się nie zmienił. Ale nie miałyśmy wyboru. Zostałyśmy, a nasi dżentelmeni zamiast oddać kobietom bilety, sami ruszyli do swojego V sektoru.
Łzy popłynęły nam po policzkach. Nic nie widziałyśmy. Wokół leciały w naszą stronę przekleństwa innych niezadowolonych fanów. Postanowiłyśmy działać i wyrwać się z miejsca, w którym skumulowała się podejrzana grupka mężczyzn.
Na kolejnej bramce (powinnam za to Oskara dostać :) wykazałam się doskonałą grą aktorską. Szkodliwość owego przedsięwzięcia była znikoma, nikomu nic nie ukradłyśmy, nikomu nie odebrałyśmy miejsca... po prostu troszkę skłamałyśmy :) Ale ciii.

I tym oto tajemniczym sposobem doszłyśmy pod samą scenę, do II sektoru, który był najlepszym z możliwych. Punktualnie o 21.00 (po całkiem znośnym występie Formacji Nieżywych Schabuff i Dj Bobo) na niebie rozbłysły sztuczne ognie, a na scenie wylądowała rakieta. Otworzyły się drzwi i stanął w nich Michael, w srebrnym kombinezonie. Z kłębów białego dymu coraz intensywniej wyłaniała się sylwetka najbardziej znanego króla popu. Stał nieruchomo kilka minut, na lekko ugiętych kolanach i z charakterystycznie odwróconą w jedną stronę głową. Nie ruszał się. Ale widać było jak wciąga w siebie powietrze pełne euforii i uwielbienia fanów.
Lotnisko oszalało. Piszczał nawet sam beton pod 120 tys. par butów ...

Pierwszą piosenką był "Scream", który Michael odtańczył z kolegami robotami w bardzo energicznym układzie. Dopiero na drugiej "They don't care about us" zrzucił z siebie kombinezon i ukazał się nam w złotym przylegającym do ciała stroju i oficjalnie się przywitał. Nie było końca pisków, gwizdów i głośnego "Michael, Michael, Michael ... ".

Po jakiejś godzinie koncertu zostałyśmy ukarane za przeciśnięcie się pod samą scenę. Nastąpiła fala nieproszonych gości. Jak się później dowiedziałam, jakieś tysiąc ludzi przecisnęło się gdzieś bokiem i pchali się na przód. Coraz bardziej nas ściskano. Nie byłam w stanie nawet podnieść ręki, żeby pomachać do koleżanki, która znikała mi z oczu.
Po kilku minutach straciłam ją całkiem, a wszyscy byliśmy przechyleni w bok o jakieś 30 stopni. Gdyby nie fakt, że podtrzymywaliśmy się nawzajem własnymi ciałami, nastąpiła by tragedia. Półprzytomne osoby i dzieci były wyciągane górą. Michael nie przestawał śpiewać. Ludzie zaczynali płakać ...
Ale na szczęście po jakiś piętnastu minutach organizatorzy poradzili sobie z rozładowaniem fali ... resztę koncertu jednak wysłuchałam zupełnie sama. Koleżankę odnalazłam dopiero o 1 w nocy na stacji benzynowej przed lotniskiem, na którym umówiłyśmy się w razie takiej właśnie sytuacji. Stamtąd autobus (jeden z 80 podstawionych), wypchany po brzegi i trąbiący wiecznie na pozostałe sto tysięcy ludzi idących ulicą, dowiózł nas do centrum.
Byliśmy wykończeni emocjami. Wypełnieni wspomnieniami. Dudniło nam w uszach. Nie spaliśmy do rana.

Ale wracając do samego koncertu, było to show, którego nie sposób zapomnieć. Jackson był prawdziwym królem sceny, która go kochała. Poruszał się po niej pewnie i płynnie, a jego taniec na żywo naprawdę wyciskał z człowieka łzy wielkiego uznania. Wydawało się bowiem nieprawdopodobne, że taka gibkość i zwinność ciała, połączona z tanecznymi trikami, jest możliwa.
Dla mnie Michael był, jest i będzie zawsze wielkim artystą. Muzykiem legendą, tak jak Elvis Presley, czy Freddie Mercury.
Czy płakałam w piątek? Tak, płakałam, bo wiem jak liche są dusze artystów. Ich życie to całe pasmo wysokich gór, rwących potoków i głębokich mórz. I nie interesuje mnie co mówią inni, Ci którzy nazywają go ćpunem, białym murzynem, czy dziwakiem. Nawet jeżeli taki był to co tego? A jeśli faktycznie chorował na bielactwo nabyte - vitiligo i całe życie był niesłusznie oskarżany o odbarwianie sobie skóry? Jeżeli był ćpunem, bo musiał, bo nie był w stanie radzić sobie z bólem i głęboką depresją?
Nie mam prawa oceniać go jako człowieka. Każdy ma prawo być tym kim chce. I za jaką cenę chce. Choć wydaje mi się, że Michael nigdy w pełni nie był tym kim chciał być. Patrząc na jego oczy, mam wrażenie, że to najsmutniejsze spojrzenie show biznesu. Nawet kiedy się uśmiechał, oczy pozostawały gdzieś w tylko jemu znanej ciemnej otchłani pełnej bólu i niespełnienia.

Ale jako artysta i człowiek sceny był niepowtarzalny i zawsze jego muzyka będzie żyła, mimo iż jego już z nami nie ma.
 
 

2009-06-23

Ponowna przygoda z "Bluszczem"

Kochani moi, myślałam, że umiem dochować tajemnicy, ale nie umiem...
No nie potrafię i basta!  Nie w takich momentach, kiedy radość unosi mnie nad ziemią i tak sobie wiszę niczym lawendowy balonik uczepiony malutkiego dziecięcego paluszka.

Wiem, że częściowo dzięki Wam tam wiszę. Jesteście tym sznureczkiem utrzymującym mnie w pionie. Jesteście częścią tego bloga i należą się Wam wyjaśnienia mojego obecnego stanu ducha.
Tradycyjnie odstawiam wariacje pochwalne ... :)

Ale pozwólcie, że przejdę do meritum.

Jakiś czas temu dostałam takiego oto maila:

"Szanowna Pani,
Piszę do Pani na prośbę redakcji miesięcznika „Bluszcz”,z którym Blog.onet.pl stale współpracuje. Redaktorzy pisma są zainteresowani publikacją fragmentów Pani bloga w sierpniowym numerze. W związku z tym zwrócili się do naszej redakcji z prośbą o przekazanie im Pani danych kontaktowych, aby móc z Panią omówić szczegóły i uzyskać niezbędną zgodę na publikację.
Czy mogę przekazać „Bluszczowi”, Pani adres e-mail? Czy zechciałaby Pani podać również swój nr telefonu, ponieważ znacznie ułatwiłoby to kontakt?"

Oczywiście zechciałam. Przekazałam. I dziś (a właściwie wczoraj) nastąpił ciąg dalszy.
Miła Pani z redakcji "Bluszcza" odezwała się do mnie i... tadammmm!!! Juuupppiiiii !!!!! :) :) :)

p.s numer 11 (sierpień) w którym zabukowane mam całe dwie strony, pojawi się zaraz na początku sierpnia, a może nawet końcem lipca. Z tego co kojarzę to można "Bluszcz" zakupić w Ruchu, Kolporterze, Rossmanie, Empiku i Merlinie. Ja osobiście mam od samego początku prenumeratę do czego gorąco zachęcam, bo zapewniam, że jest tam sporo ciekawych artykułów do przeczytania.

A na koniec ...

Z tego oto miejsca, w godzinach późno nocnych, chciałam wygłosić oficjalne podziękowania dla Redakcji Onetu i Redakcji Bluszcza,
za wyróżnienie moich słów i fragmentów mojej duszy.
Publikacja na łamach pisma literackiego "Bluszcz", które w moim domu ma osobną skrzyneczkę skutecznie chroniącą kartki przed kurzem, jest czymś o czym śnić zaczęłam bardzo niedawno, a już ten sen został w realia zamieniony.
Dziękuję. Bardzo dziękuję.
Po raz kolejny głośno krzyczę LUDZIE, MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ !!!

Wasza skrywająca uśmiech pod powiekami i aktualnie tańcząca ze snem
Virginia :)

p.s wydarzenie to miało miejsce kiedy prowadziłam blog www.virginia79.blog.onet.pl



2009-06-22

"Złodziejka książek" Markus Zusak

  


Wczoraj skończyłam czytać historię Liesel Meminger. Całą dzisiejszą noc przy tej małej dziewczynce czuwałam, i nadal jestem duszą w Molching, małym miasteczku na przedmieściach Monachium.
Stoję na Himmelstrasse. Niebiańskiej ulicy. Czuję zapach przesiąkniętych strachem okolicznych piwnic, a szczególnie tej jednej, tej pod numerem 33. To ona skrywała w sobie największą tajemnicę okolicy. To ona stała się wybawcą dwóch istnień.

Ale zacznę od początku ...

Jest rok 1939. Główna bohaterka, dziesięcioletnia Liesel, jedzie pociągiem ze swoją mamą i sześcioletnim bratem Wernerem. Niebawem mają zostać oddani na wychowanie przybranym rodzicom, Rosie i Hansowi Hubermann, kobiecie o kartonowej twarzy i mężczyźnie, który zawsze pozostawał w tle, nawet stojąc w pierwszym szeregu. Niestety Wernerowi nie dane jest ich poznać. Umiera w pociągowym przedziale, a jego martwe oczy wpatrzone w Liesel, stają się początkiem jej nocnych koszmarów.
Obie natychmiast wysiadają, milcząca kobieta i przerażona dziewczynka. Gdzieś na małym cmentarzyku żegnają ciało sześcioletniego chłopca i to tam Śmierć pierwszy raz spotyka Liesel. Zerka na nią zza drzewa, macha do niej, a potem przygląda się małej dziewczynce wygrzebującej ze śniegu książkę, którą upuścił jeden z mężczyzn chowających jej brata. Tą pierwszą cudzą książką jest "Przewodnik grabarza". Od tego czasu kradzież staje się nałogiem Liesel, a Śmierć obserwatorką jej życia.

Mija dzień za dniem. Liesel próbuje rozpocząć nowe życie w domu Hubermannów. Pomaga Rosie odnosić wyprasowane przez nią pranie do najbogatszych rodzin z Molching, a papie zwija skręty i towarzyszy przy malowaniu ścian. Ten w zamian w wolnych chwilach gra jej na akordeonie, a po nocach, w tajemnicy przed apodyktyczną i wulgarną Rosą uczy córkę czytać i pisać. Zaszczepia w niej miłość do słowa. I do siebie samego. Daje jej ciepło i uczucie jakiego się nie spodziewała. Skutecznie odgania jej nocne koszmary. Śpi obok jej łóżka na krześle. A na święta daje dwie książki, mimo iż zupa w garnku jest jeszcze bardziej wodnista niż zazwyczaj.

Ale Liesel jest spragniona kolejnych porcji słów. Chce mieć pewność, że nigdy nie będzie tak, że będzie musiała oszczędzać strony w obawie, że nie będzie miała co czytać. Zaczyna rozglądać się za kolejną okazją do kradzieży. Nadarza się taka podczas obchodów urodzin Fuhrera, kiedy cały stos książek zostaje podpalony. Liesel się nie waha, kradnie z ogniska "Wzruszenie ramion", które wrzuca pod płaszczyk. Zza kołnierzyka momentalnie unosi się dym.
A potem jest jeszcze kolejna, i kolejna, w większości z domu burmistrza, do którego Liesel wskakuje przez okno z tyłu domu. Myśli, że jest niezauważalna. Jednak Ilsa Hermann doskonale wie, jak i gdzie ma ułożone książki. Nie zdradzę jednak jak zakończy się znajomość żony burmistrza z małą Liesel ...

Oprócz książek, duszę i czas Liesel wypełniają też dwaj przyjaciele.
Pierwszy, Rudy Steiner, to rówieśnik z ławki szkolnej, chłopiec o cytrynowych włosach, który nie odstępuje jej na krok. Wspólnie grają w piłkę, jeżdżą zardzewiałymi rowerami i kradną rolnikom kartofle i jabłka. Z głodu. Wspólnie też na przemian ssą jednego cukierka. Z biedy. Bo na dwa im nie starcza. Wspólnie nienawidzą Hitlera, bo ten zabrał im ojców. Wspólnie marzą o pierwszym pocałunku, który tak uparcie jest przez Liesel strzeżony. 

Drugi to dwudziestoczteroletni Max Vandenburg. Żyd, którego Hubermannowie ukrywają w zimnej piwnicy pomiędzy puszkami z farbami i    starymi prześcieradłami. Żyd , któremu należało pomóc. Nie mieli co do tego oboje wątpliwości. Dzielą się z nim suchym chlebem i wspólnie z nim chowają paraliżujący strach do kieszeni.
Na przemian. Między jednym, a drugim pukaniem do drzwi.

Dla Liesel Max Vandenburg jest kimś dla kogo warto kłamać i dusić w sobie tajemnicę. Dla kogo warto pamiętać o wyciągnięciu gazety ze śmietnika w drodze ze szkoły i komu należy się symbol zimy w piwnicy. Czasem myślę, Liesel, że najlepiej byłoby umrzeć, a wtedy ty zjawiasz się w piwnicy z bałwanem w rękach - powiedział do dziewczynki podczas składania sobie życzeń świątecznych.
Dla Maxa Liesel jest kimś, dla kogo warto pisać "Strząsaczkę słów". Książkę o Liesel Meminger.

Reszty nie zdradzę, bo nie chcę psuć Wam przyjemności z czytania.
Złodziejka książek to nie pierwsza książka o holokauście. Ale gwarantuję, że żadna nie przedstawia tego tematu w taki sposób.
Z punktu widzenia Śmierci. To Śmierć jest tutaj narratorem.
Ale nie taka typowa kostucha w czarnym płaszczu, z kosą i dziurami zamiast oczu... Śmierć Zusaka jest jak Anioł o ludzkich cechach. Odczuwa strach, zimno i przygnębienie. Ma wyrzuty sumienia, że to jej w udziale przyszła tak niewdzięczna robota.
Jest nią zmęczona.
Potępia ją.
Czuje, że odrywanie dusz od ciał, to nie zajęcie dla niej. Wolała by być przyjacielem, a nie wrogiem. Ale czy podczas wojny ludzie mieli jakiekolwiek możliwości wyboru? Czy Śmierć może marudzić, skoro bomby ją omijają? Skoro jako jedna z nielicznych przeżywa naloty i rzeź Żydów... . Nie może. I nie marudzi, ale stara się tłumaczyć - Proszę, bądźcie spokojni, mimo mojej wcześniejszej groźby. To tylko takie strachy na lachy. Nie stosuję przemocy. Nie ma we mnie podłości. Jestem skutkiem.

Złodziejka książek to mimo trudnego tematu bardzo ciepła i pięknie napisana powieść. Przez 500 stron przepływa się bez zbytnich obciążeń związanych z tragedią tamtych lat. Śmierć nie boli, nie kaleczy,nie zabija. Nie powoduje złości i nienawiści. Śmierć Zusaka pokazała mi, że w tym bólu był czas na uśmiech, dobre słowo, miłość i przyjaźń. Że być może małe dziewczynki podczas nalotów czytały w piwnicach ludziom książki... że nawet pod okiem Hitlera ludzie nie zapominali o istocie człowieczeństwa.

Polecam. Każdemu. Nawet dzieciom, oczywiście w odpowiednim wieku.
Ja będę miała Liesel Meminger długo w pamięci. Bardzo długo.
I Śmierć Zusaka też.
Taką Śmierć, która jest tylko skutkiem...

2009-06-15

Buongiorno

Ostatni tydzień szkoły. Charlie popada w radość nieokiełznaną i wręcz wybiega rano z domu, żeby już przyśpieszyć to ostatnie wyczekiwanie na wakacje.
Lola wybiega za nim. Nie ważne, że na zegarku 7.45. Nie ważne, że śpioszki w oczach i buty na opak ubrane. Rytuał pożegnalny jest obowiązkowy. Codziennie. Chłopaki w prezencie od Loli dostają świeżo zebrane kamienie sprzed domu, za co w podziękowaniach muszą zatrąbić kilka razy.
A my machamy jak szalone...
Kot sąsiadów patrzy i czarnych ślepiom nie wierzy.
Szarak stoi na dwóch łapkach i uśmiechem strzela zza kiełków zboża.

A potem jest już tylko lament ...czemu oni mamusiu zabrali nam moje auto - pyta córcia ze łzami w oczach. Po jakiejś godzinie zapomina. Piaskownica jest jak lek na całe zło.

Mam kilka minut na caffe machiato na tarasie. Mama moja kochana, z okazji przypływu większej gotówki, zrobiła nam prezent na rocznicę ślubu (nieubłaganie się 9 zbliża) i dostaliśmy zestaw mebli na taras. Taki nasz wymarzony, rodem z włoskiej kawiarenki, z białymi poduchami na głębokich fotelach. Mogę już bezpiecznie , bez obawy że plastikowe nogi ugną się pod moim laptopem, stukać w klawiaturę na tarasie.
Żyć, nie umierać...
Ale bałam się, że umrę zanim z tym cudnym kompletem do domu z OBI dojadę. Pojechaliśmy na dwa auta. W jednym ja, w drugim reszta ekipy, czyli Druga Połowa i dzieciaki. Już nie pamiętam kiedy sama autem jechałam... bez krzyków, bez próśb o picie, wafle, paluszki, siku. Tylko ja, kierownica i Ania Dąbrowska. Bosssko, mogłabym tak jechać na koniec świata.
Komplet w OBI okazał się znacznie większy niż na zdjęciu w gazetce reklamowej. Zonk!!! Wizja upchania sześciu foteli z włókna Petan (coś podobnego do ratanu) i wielkiego stołu (160/100) zaczęła  się rozpływać jak lody na słońcu. Oczami wyobraźni zobaczyłam samochód reklamujący sklep Ikea w telewizji i uśmiechnęłam się sama do siebie...  wariaci, pomyślałam.
Ale zaryzykowaliśmy ustawieniem się w kolejce, zakupiliśmy i niczym "Sąsiedzi" z czeskiej bajki przystąpiliśmy do upychania w samochód dwóch wypełnionych po brzegi wózków sklepowych.

Wracałam 68km z krzesłem na głowie... 
Warto było. Nie muszę tego lata jechać do Włoch

Kawa się skończyła. Piasek stał się nieatrakcyjny. Obowiązki wzywają.
Miłego dnia kochani :)

Arrivederci a presto...

Wasza nadająca w włoskiej kawiarenki
Virginia



2009-06-12

Jak kamienie

Milczymy tajemniczo, by nie mówić głupio. Ile razy tak było? Ludzie chętnie nazywają milczenie złotem, by ukryć pustkę, którą mają w głowie, albo i w sercu. Więc lepiej nie zmuszajmy do mówienia tych, co uciekają w milczenie. Zachowajmy złudzenie ...

                                        "Dziewczyna z zapałkami" Anna Janko

Coraz częściej żyjemy w ciszy. Mijamy się w drzwiach, siadamy na odległych krańcach stołu, płodzimy obojętność.
Małżeństwa z dnia na dzień się starzeją.
Żyją o kulach.
Wiotczeją.
Chorują na głuchotę.

Szkoda, że tak wiele związków się rozpada...

2009-06-10

Z pokładu codzienności


  

Lola nie została przyjęta do żadnego z pięciu przedszkoli do jakich ją zgłosiłam.
A już takie miałam plany na wrzesień ...
Tymczasem jestem w kropce.
Wielkiej jak słoń.

Zaważyło osiem dni, bo jako dziecko urodzone 8 stycznia 2007, musiała przepuścić całe tłumy urodzone w 2006r, bo teraz ten rocznik szedł do przedszkola. A że tłumy były spore, to wykopały ją daleko w ciemny las, na listę rezerwową. Babcie zapracowane, prowadzące własne działalności. Żłobki przepełnione, po brzegi, okna i wszystkie kąty. Nianie kasują fortuny niczym "menedżerki do spraw rozwoju rodziny".

Wysyłam sygnał S.O.S.
Cały plan poległ na kolana.

p.s.
pytacie o moje zdrowie. Dziękuję Wam za pamięć i troskę.  Halluksy są do wycięcia... pan doktor czeka na moją decyzję  i trochę sobie poczeka, bo przede mną wakacje i dwoje dzieci żądne zabaw i organizacji czasu. Nie mogę dać się w gips wcisnąć. Kręgosłup do wycięcia, jeżeli chcę żeby mi nic nie drętwiało. A jeżeli nie chcę już nic wycinać to... 2-3 h dziennie ćwiczeń z rehabilitantem. Trzy razy w tygodniu basen, masaże i bio prądy... ja się pytam kiedy? Kiedy to mam zrobić? Tymczasem leki przeciwbólowe jak mnie gdzieś pstryknie i żyć trzeba dalej.
Temat ręki jest bardziej złożony, bo nikt nie wie skąd się drętwienia w niej biorą. A na samą myśl o tym, że mam wysłuchać kolejnej wersji o zespole guyona, boleriozie czy innych dolegliwościach, to ja już wolę nauczyć się być leworęczna :)


Ale leje. Z moich kwiatów na tarasie wiecznie wylewam wodę. Wiecznie je też przestawiam, bo wiatry bezczelnie, bez pytania podkradają te najpiękniejsze pączki, zanim one jeszcze zdążą zakwitnąć. Idealna pogoda na książkę... a te oto pozycje dostałam od "Bluszcza" z dedykacją i pozdrowieniami od redakcji. Miło. Dziękuję.

Chciałabym mieć drugie życie. Życie tylko do czytania.

Wasza kroplą deszczu ubarwiona

2009-06-06

Smoczkowy dramat

Przeczytałam właśnie to ...
http://wiadomosci.onet.pl/1985013,11,item.html

Wróciły wspomnienia. Wspomnienia bolesne ze szpitala w Krakowie.
Było to 2,5 roku temu.
I widzę, że nic się od tamtego czasu nie zmieniło.
Przez sześć dni i siedem nocy z przerażeniem obserwowałam jak pielęgniarki wpychają noworodkom smoczki do buzi... smoczki ściągnięte z butelek, smoczki wypchane tetrową pieluchą z drugiej strony, żeby były twardsze. Dla pewności, że nie będzie się trzeba wracać po kilku minutach, pielęgniarki owijały resztą pieluchy dziecko, tak, żeby smoczek nie wypadł. Niektóre miały technikę wpychania pieluchy pod poduszkę.

Kilka razy udało mi się któreś z dzieci uwolnić...
Kilka razy pielęgniarki mnie nakryły i kazały zająć się własnym dzieckiem.
Milionów razy już nie widziałam...
Ale w pamięci mam każde z tych maluchów.

p.s wpadłam w sidła "Złodziejki książek"  Marcusa Zusaka i nie chcę się z nich wyplątać. Całe szczęście ma 500 stron. Wtapiam się w nią coraz bardziej, jak słońce w wiosenny pejzaż.
Książka inna, zupełnie, ale takiej szukałam. Narratorem jest śmierć... bohaterką dziesięcioletnia Liesel Meminger.
Wraz z bratem miała zostać oddana pod opiekę przybranych rodziców. Matka wiezie ich pociągiem do Monachium. Sześcioletni chłopczyk umiera na oczach siostry zmęczony podróżą i chorobą ... mimo wszystko matką ją oddaje. Z jedną walizką i skrywaną głęboko na dnie książką zostaje wyrwana siłą z samochodu pod domem państwa Hubermann... jest 1939 rok.

Zafundowałam sobie ostatnio lekką "Poczekajkę" Katarzyny Michalak i "Czerwony rower" Antoniny Kozłowskiej... pora na coś więcej, coś co już czuję zapadnie w mej pamięci tak jak ukochana "Dziewczyna z zapałkami" Anny Janko.



Miłego piątkowego wieczoru

Wasza nadal zachrypnięta

2009-06-04

Wizerunek Polski nagrodzony "Nike"

Doszłam do wniosku, że albo jestem taką delikatną panienką, albo coś tu nie halo z wielką promocją "Wojny polsko-ruskiej" Doroty Masłowskiej. Nie potrafię zrozumieć fenomenu akceptacji i promowania brutalności w czasach, kiedy wystarczająco sporo jest jej wokół nas i wręcz walczyć z nią Polska powinna, a nie ją promować i laurami obdarowywać.

Już sam wizerunek Borysa Szyca na plakacie działa na mnie odpychająco. Łysa pała, zafarbowane brwi, oczy usypane z działki amfetaminy, a w nich odbicie zabawy w seks z byle kim, byle gdzie i byle jak. Reszta plakatu też mnie nie zachwyca, tym bardziej, że plagiatem się okazał. A feee, nieładnie... Myślałam, że tylko niektóre zespoły się w coś takiego jak kopiowanie bawią, a tu okazuje się, że reżyser o takim nazwisku jak Żuławski, imieniu Xawery, też nie ma własnych pomysłów na promocję swojego dzieła.

Plakat plakatem, ale żeby książek nie czytać? I to nie byle jakich książek... chodzi o książkę na podstawie której własny film się kręci. To już jakiś absurd. Nie rozumiem, jak reżyser może stworzyć film odzwierciedlający książkę, przez którą sam nie był w stanie przebrnąć? Notabene główny bohater, czyli Szyc, też się poddał i gra "na sucho".
I tym oto sposobem, moim skromnym zdaniem nic im z tego nie wyszło. Jedynie jakaś niskobudżetowa produkcja, w której słowo kurwa brzmi jak "dzień dobry". Wszyscy się leją po pyskach, krew sika, kobiety wyglądają jak wycieraczki, które szacunek dla siebie wyssały z ostatnią kroplą mleka matki dawno temu i już nie znają jego smaku.
Oto proszę państwa przed Wami zekranizowana wizytówka Polski nagrodzona prestiżową nagrodą Nike, za najlepszą książkę roku 2006.

I w związku z tym do kina nie idę.
Zwiastun mi wystarczył , żeby się przekonać o tym, że zarówno Szyc, jak i bełkocząca coś pod nosem Masłowska tak strasznie mnie drażnią, że wolę kupić dzieciom mandarynki.
Przez książkę też nie jestem w stanie przebrnąć, choć próbowałam, a to dlatego, że zbuntowałam się na dobre, jak "takie coś" Nike dostało. I nie zwracam się tu epitetami "takie coś" w stosunku do Masłowskiej (każdy ma prawo pisać o czym chce, w jakim stanie chce, i kiedy chce) ale do książki, którą znawcy literatury uznali, za dzieło warte postawienia na tej samej półce co dzieła Szymborskiej, Miłosza, Myśliwskiego, Hartwig czy Tokarczuk... wstyd. To gwałt na języku polskim.
Nie wiem, może moja wrażliwość źle została oszlifowana i nie znam się na dziełach, które powinny mnie ruszyć. "Wojna polsko ruska " mnie nie rusza. Nie rzuca mnie na kolana. Ona mnie odrzuca.
Zabija we mnie to co piękne każdym splunięciem Szyca i każdym wulgaryzmem jakie aktorzy cedzą przez usta jakby im wstyd było, że tam grają, albo jakby nie zdążyli się ról douczyć.
Dla mnie kicz. Przez wielkie K. I głębokie dno.

Chyba musiałabym się naćpać tym białym proszkiem, żeby dostrzec coś pięknego w obrazie stworzonych przez Masłowską i Żuławskiego... może wtedy w otoczeniu brutalności i typowo polskiego "kurwa" człowiek czuje się jak na łące wśród maków, chabrów i stokrotek. A każde "kurwa" brzmi jak "alleluja" ...




2009-06-03

Nikt mnie nie namówi

Nikt mnie nie namówi na podróż samolotem. NIKT.
To jest strach, którego się nie da przełamać i nawet zapłacony lot z zapłaconymi wczasami na Majorce w hotelu stu gwiazdkowym mnie nie przekonuje.
Wiem, że tragedie takie jak ta z udziałem Airbusa zdarzają się niezwykle rzadko, jednak ja dziękuję za ryzyko spadania w dół, wprost do oceanu, przez 5 minut, a może nawet dłużej. Dziękuję za minę mojego dziecka siedzącego obok mnie... nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić.
Ta niemoc, ta bezradność, ta całkowita pewność, że się śmierci człowiek nie wywinie. Że nawet nie warto walczyć. Nie warto też przypominać sobie przeszłości, bo człowiek i tak nie zdąży zebrać myśli.
W takim momencie można tylko zamknąć oczy i pomyśleć, że to sen, że to przejażdżka na karuzeli i zaraz podadzą watę cukrową.

Od czasów dzieciństwa śniły mi się samoloty. Zazwyczaj wojskowe. Bombardowały mój dom, albo latały nad głowami, a ja ukrywałam się w wysokiej trawie, pod łóżkiem, albo stałam jak posąg i nie potrafiłam kroku zrobić. Po tragedii Airbusa śnił mi się już samolot spadający na nasz dom... tak głęboko to do mnie przenika.
To taka moja fobia. Nie mam ich wiele, ale na samoloty patrzeć nawet nie mogę. Paraliżują mnie całkowicie.



2009-06-01

Z dialogów rodzinnych odc.3 - rozmowy (nie) kontrolowane

Siadamy do stołu i przeglądamy ulotkę z pizzerii.
Przed nami stoi wazon z kwiatami, pachną piwonie, irysy, róże i coś tam jeszcze (mamo wybacz, nie wiem co to :).
W kieliszkach oczekuje na pierwszy łyk czerwone wino.

- Kochanie, mam coś dla Ciebie - przerywa milczenie moja Druga Połowa
- Coś dobrego? - pytam
- Nie wiem czy dobre, ale dla Ciebie... popatrz w menu... niejaka "Oślica Górska" - dodaje, po czym zwija się ze śmiechu.

I to ten sam facet, który kilka dni temu posłał mi sms Kocham Cię jak Neptun kocha morza błękit i tak jak winogrona kochają słońce Prowansji.

Ja mu dam Oślicę Górską!!!
Nu Pagadi !!!