2010-01-31

Prawie jak wypad w góry

Uwielbiam zimę, szczególnie tę na prospektach reklamowych wychwalających pod niebiosa zimowy kurort w Alpach. Na przefiltrowanych milion razy zdjęciach śnieg wygląda jak ledwo ubita kremówka, albo jak dywan z ptasiego mleczka i pewne jest, że nie skrywa pod powierzchnią zabójczej warstwy lodu. Nikt nie upada, nie słychać przekleństw, nikomu nie odmarzają stopy, wszystkie dzieci zajmują się sobą same, a rodzice popijają w tym czasie grzane wino na drewnianych leżakach i wystawiają twarze do słońca. Promienie dotykają ich alabastrowych twarzy, tworząc po kilu minutach wokół okularów maskę koloru malinowego co znacznie ułatwia im przekazanie kolegom w pracy informacji, że bawili się wyśmienicie i to właśnie w ich ręce trafiła premia o którą walczyło kilka osób.
Może taki wypad potrafi uszczęśliwić… baaa, na pewno potrafi, ale w naszym wypadku jest odległy jak Kraina Wiecznej Nudy. Po pierwsze nie stać nas na dwukrotne wakacje w roku ( bezsprzecznie wybieramy letnie), a po drugie z trzylatką i ośmiolatkiem to możemy ewentualnie stworzyć rodzinę człapających pod górę pingwinów (krzesełka na wysokości kilkuset metrów nas przerażają), które zaginą w środku lasu i nie dojdą nigdy do bajkowej krainy u szczytu.
Zdecydowanie nie jesteśmy miłośnikami zamarzania w lesie.
Aby więc nie myśleć o cudzych premiach, ani zakurzonych deskach snowboardowych na poddaszu, które miały swoje pięć minut nim jeszcze dzieci zorientowały się, że wymykamy się bez nich, ale aktualnie taki samotny wypad nam nie grozi, bo zwyczajnie żal nam ich nosów przyklejonych do szyby … wybraliśmy się więc rodzinnie na kręgle. Zamiast butów narciarskich włożyliśmy jakieś śmieszne klubowe trampki, których historia sięga chyba czasów praskiej wiosny i krokiem posuwistym imitującym narciarstwo ruszyliśmy gęsiego na tor. Leżaków nie było, grzanego wina też, ale za to czeski Pilsner unosił się w powietrzu, bo podobno sprzyja on nie przejmowaniu się punktacją i faktem, iż kręgle najzwyczajniej w świecie oszukują.
Kiedy już opanowaliśmy podstawy, a mianowicie które z pięciu palców wkłada się w trzy otwory znajdujące się na kuli i nauczyliśmy się wypuszczać z rąk dwukilogramową kulę z siłą, która by ją doprowadziła do kręgli, to zabawa zaczęła się na całego. Byliśmy wpatrzeni w nic nie mówiącą nam punktację i zajęci wyjaśnianiem dziwnego zjawiska, które polegało na tym, iż zbijając na przykład 6 kręgli, w drugiej rundzie pojawiało się ponownie do zbicia 5, co nie dawało nam spokoju, bo nasze oczy doliczyły w sumie kręgli 10. Ale w związku z tym, że na bowlingu znamy się jak na wędkowaniu, to nie wzywaliśmy nikogo z obsługi.
Jednak przy wyjściu zgłosiłam dziwną matematyczną sprzeczność i po sprawdzeniu przez obsługę okazało się, że nasz tor jest po prostu zepsuty. Jak na czeską kulturalność przystało zostaliśmy nagrodzeni rachunkiem w wysokości zero koron i mimo, iż nie jest to kręgielnia na poziomie europejskim to chętnie do niej wrócimy.
Zobaczyłam natychmiast radość w oczach dwóch pokonanych przeze mnie męskich macho-kręglarzy, bo moja wygrana została uznana za nieważną... niech im będzie, chętnie zmierzę się z nimi jeszcze któregoś zimowego popołudnia.
A Alpy... no cóż zaczekają, tak jak Francja, Holandia, Włochy, Meksyk, Indie, Anglia… i wiele innych miejsc, których nie sposób zobaczyć, tak jak nie sposób przeczytać wszystkich książek.

Wasza niedzielnie rosołem przesiąknięta
Virginia


2010-01-29

"Hotel Europa" Remigiusz Grzela

  

Kiedy początkiem grudnia weszłam do naszej miejskiej księgarni i zapytałam o „Hotel Europa” Remigiusza Grzeli oraz kilka innych książek, usłyszałam od sympatycznej dla mnie zawsze pani słowa, którymi delikatnie mówiąc mnie wyprosiła pani ma tu zakaz wstępu do odwołania - po czym się uśmiechnęła i niecierpliwym spojrzeniem odprowadziła mnie do drzwi. Zrozumiałam aluzję. Święta się zbliżały i musiałam dać szansę najbliższym, a miła pani najwyraźniej została postawiona na straży.
Jakieś dwa tygodnie później w Wigilię, już o piętnastej, kiedy tylko mąż zniknął dokonując wyboru świątecznej koszuli, obmacywałam jak szalona prezenty pod choinką… nie ma, nie kupili, nie udam się w bamboszkach świątecznych na spacer hotelowym lśniącym dywanem i nie zapukam do żadnych drzwi. Byłam zawiedziona, bo wymacałam owszem wielką książkę (jak się później okazało była to „Złota księga czekolady”), ale wiedziałam że jest ona zbyt gruba i bardziej kwadratowa w porównaniu do tej, na którą szczególnie czekałam. I dopiero jak dojechała moja kochana Mama (nocna podglądaczka mojego bloga) to rozjaśniłam się jak świetlik o zmroku, bo Mama dorzuciła pod choinkę paczuszkę formatu B5 :) Przy stole wigilijnym byłam bardziej niecierpliwa niż dzieci, huśtałam nogami pod stołem i nie brałam dokładki…
Czekał na mnie „Hotel Europa”.
„Hotel Europa” to spacer przytulnymi aczkolwiek na początku może się wydawać zupełnie nieznajomymi korytarzami, wypełnionymi portretami pamięciowymi wybitnych indywidualności i ich historią. Elegancki wygląd ścian w kolorze cappuccino przyciąga swą wytwornością i gwarantuje obsługę na najwyższym poziomie. A klucz z kremowym frędzlem w oczku, który wygląda jak dzwoneczek przywołujący wszystkich na wytrawną kolację, namawia żeby jak najszybciej przekręcić go w przeciwnym do ruchu wskazówek zegara kierunku i wejść do środka.
Jako wielka miłośniczka biografii długo się nie zastanawiałam.Wiedziałam, że znalazłam się w odpowiednim dla mnie miejscu, mimo iż kilka nazwisk na dwadzieścia cztery zamieszczone na drzwiach Hotelu niewiele mi mówiło, oprócz tego, że wydawały mi się znajome. Jednak zaufałam autorowi i po kolei zaglądałam początkowo tylko przez dziurkę od klucza, a potem już całą sobą, do każdego z 24 pokoi. Dzięki tym odwiedzinom poznałam ludzi, o których pewnie jeszcze długo, a być może nawet nigdy bym nie słyszała… jeśli już to tylko pobieżnie i bardzo górnolotnie, co nie równa się tak osobistym wynurzeniom jakie w swojej książce zamieścił Remigiusz Grzela.
Każde drzwi Hotelu są równie atrakcyjnie i nie sposób przy któryś nie przystanąć. Czytając wzmiankę biograficzną po ich lewej stronie, która pełni funkcję encyklopedycznej podpowiedzi i kodu blokującego wstępu (jak nie zadziała można przecież przejść dalej), czuje się potrzebę wejścia i przykucnięcia przy ścianie tuż za fotelem autora przeprowadzającego wywiad. I ma się ochotę tam tkwić, aż do momentu kiedy po wyjściu gościa autor głośno literuje zdania notowane w swoim osobistym dzienniku. Dzieli się w  nim swoimi wrażeniami ze spotkania, nawiązuje do poruszanych kwestii najważniejszych w jego odczuciu, rozwija myśli jakie mu błądziły po głowie w trakcie wywiadu, uzupełnia biografię, a czasem nawet przyznaje się do lęku typowo dziennikarskiego i własnych porażek. Analizuje czy czas poświęcony na rozmowę wykorzystał w pełni i zgodnie z wcześniejszymi zamiarami.
To jedne z moich ulubionych fragmentów tej książki, bo otwierają one drzwi do 25 pokoju. Poznaję bliżej samego autora, bo choć na blogu Z kafką przy kawce mam przedsmak jego wrażliwości i inteligencji, to jednak nigdy nie miałam okazji podglądać go w pracy. Te notatki potwierdziły mnie tylko w przeświadczeniu, że Remigiusz Grzela jest jednym z najlepszych dziennikarzy-pisarzy prowadzących wywiady, jakiego miałam okazję wysłuchać na stronach książki. Zadaje już na samym wstępie takie pytania, że ma się ochotę nie wypuszczać ołówka z rąk, bo każda odpowiedź stanowi ważny element czyjejś duszy. Nawet takie z pozoru dziwne pytanie-stwierdzenie jak U pani w ogóle nie ma mebli. Nawet łóżka nie ma - skierowane na początku rozmowy do mieszkającej w Paryżu aktorki i pieśniarki Anny Prucnal.
Remigiusz Grzela zadbał o to, żeby od pierwszego pytania czytelnik mógł lepić sobie w wyobraźni bryłę ludzkiego losu. Pyta o dzieciństwo, rodziców, dylematy związane z najbliższą rodziną , czy wyjazdem z kraju. Jego pytania często dotykają bolesnych i niemożliwych do cofnięcia fragmentów układanki jaką jest życie. Powodują, że bohater wywiadu odpowiada obszerniej niż mam wrażenie sam autor się tego spodziewał, otwiera drzwi do living roomu, których wcześniej nie pozwalał uchylić. Słowa zaskakują oby dwie strony… a wszystko to za sprawą autora Hotelu, który ma w sobie coś co wzbudza zaufanie i już po kilku pytaniach (mam wrażenie zupełnie innych od tych, jakich spodziewali się goście wywiadów – krótko mówiąc tendencyjnych nastawionych na szukanie sensacji i notorycznie się powtarzających) rozmowa fascynuje dwa bieguny, między którymi pomniejsza się dystans, i co za tym idzie rozmowa trwa dłużej niż to było zaplanowane.
Podoba mi się u Remigiusza Grzeli upartość, ale taka niewinna dobroduszna upartość, z jaką stara się on nie pozostawić pytania bez odpowiedzi. Często stwierdza nie rozumiem, dlaczego?, jak to?, żeby pociągnąć temat dalej i nie zostawiać czytelnika (i samego siebie też) w poczuciu pustki nad urwiskiem  emocjonalnym. Nie daje za wygraną zadając pytanie po raz drugi tylko w troszkę innej formie niż zrobił to kilka minut wcześniej… I robi to doskonale, w dodatku z zamierzonym skutkiem. Relacja w międzyczasie stała się płynniejsza, nabrała odpowiedniego tempa i wzmocniona została przez obustronnie rodzącą się zajawkę sympatycznej znajomości, czy nawet przyjaźni. Stopniowo autor nabiera odwagi na zadanie „tego jedynego” pytania, a druga strona czuje, że to jest właśnie ten moment, kiedy na to pytanie odpowiedzieć powinna.
Nie jestem w stanie przytoczyć konkretnych wywiadów, bo jest ich sporo,  zatem poniżej umieszczam tylko zajawki, jakie znalazły się na okładce książki. Do moich ulubionych pokoi należy pokój Kingi Baranowskiej, Anny Boleckiej, Davida Camusa, Urszuli Dudziak, Normy Basquet, Niki Strzemińskiej, Wandy Wiłkomirskiej, Verdany Rudan, Zdzisława Beksińskiego i Charlesa Dumonta… i pozostałe też.
Wywiadu dla Hotelu Europa udzielili: Kinga Baranowska ( o zdobywaniu ośmiotysięczników i sile, której boją się mężczyźni); Zdzisław Beksiński (o śmierci na swoich obrazach); Anna Bolecka (o Franzu Kafce i wskrzeszaniu świata, którego już nie ma, a w którym Władysław Reymont kradnie książkę jej prababce); Norma Basquet ( o tajemnicach Marleny Dietrich, z którą pracowała przez15 lat); David Camus ( o przekleństwie nazwiska i o tym, jak pisaniem walczył z dziadkiem, Albertem); Urszula Dudziak ( o Jerzym Kosińskim o swojej Ameryce); Charles Dumont ( kompozytor piosenki „Non, je ne regrette rien”, o pracy z Edith Piaf); Cesaria Evora ( o Wyspach Zielonego Przylądka i tęsknocie za matką, która uratowała ją z depresji); Charlotte Gainsbourg ( o wstydzie i o ucieczce od rodziców: Jane Birkin i Serge'a Gainsbourga); Vaclav Havel ( o współpracownikach, Hradzie i swojej sztuce „Odejścia”, uratowanej z kosza na śmieci); Barbara Hendricks ( o Ameryce apartheidu i prawdziwym życiu operowej diwy); Gustav Holoubek ( o „Wielkiej Improwizacji” Adama Mickiewicza i swoim życiowym credo; Grzegorz Jarzyna ( o śląskim etosie i warszawskiej pracy pod ziemią); Renate Jett ( o współpracy z Krzysztofem Warlikowskim i poczuciu obcości); Tomira Kowalik ( o kulisach teatru i walce ożycie); Anna Prucnal ( o Fellinim, który przycinał jej rzęsy na planie filmu „Miasto kobiet”); Vedrana Rudan ( autorka powieści „Ucho, gardło, nóż” o wojnie w Jugosławii i nienawiści do ojca); Andrzej Seweryn ( o Peterze Brooks, Francji i Polsce); Nika Strzemińska ( o miłości i nienawiści rodziców: Katarzyny Kobro i Władysława Strzemińskiego); Ingmar Villqist ( o pisaniu, które jest niebezpieczne, i lękach zamkniętych w Ellmit); Irvine Welsh (o swojej najsłynniejszej książce „Trainspotting” i autografie od Bonda); Hans Weingartner ( reżyser „Edukatorów”, o tym, że czasy naszego bogactwa są policzone); Wanda Wiłkomirska ( o domu, który nosi w sobie, i skrzypcach, które uratowały jej życie); Teresa Żylis-Gara ( o rodzinnym Landwarowie, wielkiej karierze i wyrzeczeniach).
p.s.
Po przeczytaniu „Hotelu Europa” zastanawia mnie myśl, z kim łatwiej się Remigiuszowi Grzeli rozmawia, z kobietami czy z mężczyznami, czy płeć odgrywa w ogóle jakieś znaczenie? Ciekawa też jestem co widać z okna jego pokoju (często zadaje w wywiadach takie pytanie).
Jest to książka, do której wiele razy będę wracać, dlatego żałuję tylko jednego, że w książce tej zabrakło wywiadu z samym autorem… śledząc jego blog, mam nieodparte wrażenie, że byłby to jeden z lepszych wywiadów. Gdyby jeszcze do tego wszystkiego (o dziwności moich pomysłów) mógł zadawać sobie pytania sam.

Tytuł: Hotel Europa
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Ilość stron: 380
Okoliczności zdobycia: Wigilia 2009
Miejsce na półce: tuż obok „Bagaże Franza K.”

2010-01-27

Czary mary

Nieczytanie

Do dzieła Prousta
nie dodają w księgarni pilota
nie można się przełączyć
na mecz piłki nożnej
albo na kwiz, gdzie do wygrania volvo.

Żyjemy dłużej,
ale mniej dokładnie
i krótszymi zdaniami.

Podróżujemy szybciej, częściej, dalej,
choć zamiast wspomnień przywozimy slajdy.
Tu ja z jakimś facetem.
Tam chyba mój eks.
Tu wszyscy na golasa,
więc pewnie gdzieś na plaży.

Siedem tomów - litości.
Nie dałoby się tego streścić, skrócić,
albo najlepiej pokazać w obrazkach.
Szedł kiedyś serial pt. Lalka,
ale bratowa mówi, że kogoś innego na P.

Zresztą, nawiasem mówiąc, kto to taki.
Podobno pisał w łóżku całymi latami.
Kartka za kartką,
z ograniczoną prędkością.
A my na piątym biegu
i - odpukać - zdrowi.

Wisława Szymborska (tomik "Tutaj" - Wyd. Znak 2009 r.)

...żyjemy dłużej, ale mniej dokładnie i krótszymi zdaniami... dokładnie jak Wisława Szymborska napisała w wierszu "Nieczytanie" mam wrażenie, że  wszystko z dnia na dzień jest coraz krótsze ... dzień, noc, czas między jednym  posiłkiem a drugim, pralka się krócej pierze, nogi bolą wcześniej, na spacerze biegnę, praca wymyka mi się z rąk ... i wszystko się gubi. Przeszukałam każdy możliwy kąt za czterema filmami, które były a teraz ich nie ma ("Tatarak", "Julia & Julie", "Przerwane objęcia" i "Sylvia" - jak ktoś pożyczył to oddawać :) i za wydrukiem raportu z pracy, który jest mi pilnie potrzebny, a zniknął i jest nie do odzyskania, bo firma oszczędza już nawet na długości przechowywania danych do sześciu tygodni. I oliwkowy szalik zniknął. I żółty ser z lodówki. I konewka, ta z cieniutką końcówką... i list. Ważny list. I jak się wkurzę to zniknie też pewien listonosz.
Zniknął też sygnał w telefonie stacjonarnym. Podobno zamarzł między centralą, a moją  kochaną zasypaną wsią, z której zniknęły wszystkie pługi, ale w której to ostatnio Pan wygrał samochód w Radiu Zet... a mnie zniknęło dość sporo złotówek z komórki, bo wpadłam na genialny pomysł tego dnia, że pierwszy raz w życiu o coś zagram. I stwierdzam, że się pomylili, bo on wysłał tylko sześć sms, a ja hmmmm... nie powiem ile, bo w szał wpadłam roszcząc sobie prawo do zwycięstwa. Na 1500 mieszkańców mojego big city, ilu mogło grać? No jasne, że tylko ja i ten Pan. I ewentualnie moja mama. I pan wygrał. Gratulacje, na stopa się kiedyś przybiorę... chyba, że Panu auto zniknie, bo wie Pan wszystko teraz znika :)

Za kilka godzin poranny przymrozek zaskrzypi wetknięty między rolety... a potem zniknie kolejny dzień. I jak się tu nie denerwować skoro życie człowiekowi znika.

p.s w domu Druga Połowa tworzy kolejny biznes plan... były już choinki, były pomidory, pieczarki, winnica... teraz będzie coś sprowadzane z Chin, z tymże to na razie tajemnica. A jak Chińczycy będą chcieli pogadać, to biznes plan zamieni się w produkcję łopat. I najlepsze w tym moim życiu jest to, że on jako jedyny nie znika :). Zresztą co ja bym bez niego robiła ...

Wasza jak zwykle niezbyt senna o tej porze
Virginia 


2010-01-25

Virginia Woolf - odsłona pierwsza

Gdyby Virginia Woolf mogła dziś świętować swoje urodziny to na torcie w kształcie latarni morskiej widniał by napis „Ginia – 128 lat”. Jednak z racji ludzkiej śmiertelności na jej grobie cyfry bezlitośnie przypominają, że w przyszłym roku będziemy obchodzić siedemdziesięciolecie jej śmierci. W związku z tym głęboko wierzę w to, że na rynku pojawią się jakiejś nowe tłumaczenia jej tekstów, bo jest jeszcze kilka czekających na druk.
Moja fascynacja Woolf zaczęła się jakieś pięć lat temu, kiedy obejrzałam film „Godziny” na podstawie książki Michaela Cunninghama. Zobaczyłam tam postać Woolf graną przez Nicole Kidman i kilka dni później miałam już w domu płytę z muzyką Philipa Glassa, biografię Virginii Woolf napisaną przez jej siostrzeńca Quentina Bella oraz książkę „Pani Dalloway” (która w pierwotnej wersji miała mieć tytuł „Godziny”). Przyznać muszę, że początkowo nie do końca proza Woolf była tym bodźcem, który mnie uwiódł ... bardziej Ona jako pisarka, żona i kobieta zaintrygowała mnie do tego stopnia, że zaczęłam szukać o niej coraz więcej i więcej. Zaopatrzyłam się w opasłe aczkolwiek żałuję, że niepełne „Dzienniki”( w wersji oryginalnej składają się z pięciu tomów), „Listy Vity Sackville - West do Virginii”, oraz kolejne książki, dzięki którym wiem o niej coraz więcej i  rozumiem ją znacznie lepiej, bo Woolf była autorką autobiograficzną głęboko skupioną na sobie, czemu dawała upust w swoich tekstach. Nieustannie zadawała sobie pytanie, czy można opisać samą siebie... Spoglądała głęboko w swoją duszę, starała się ją zrozumieć i ubierała bohaterów swoich książek w siebie, by móc później z boku się im przyjrzeć i poczuć do siebie odrazę  kończącą się kolejnym załamaniem nerwowym związanym z postawieniem ostatniej kropki, bądź oddaniem książki do druku.
Virginia miała przez całe życie kompleks na punkcie swojego wykształcenia. Czuła się nie godna pisania dobrych książek. Rodzice nigdy nie posłali jej do szkoły, jak zresztą żadnej z czterech córek (w przeciwieństwie do czterech synów) i to oni z nikłą pomocą guwernantek kształcili córki, wpajając im wiedzę z zakresu matematyki (Virginia i tak całe życie liczyła na palcach), literatury oraz łaciny i francuskiego. Uczono je jazdy konnej, tańca i gry na fortepianie. Virginia jednak skupiła się tylko na nauce tego co dawało jej satysfakcję, a mianowicie czytała nocami książki z obszernej biblioteki ojca (Leslie Stephen był cenionym pisarzem, krytykiem literackim, biografem i historykiem) pogłębiając swoją wiedzę na różne tematy. Jako sześcioletnia dziewczynka pisała już listy, a jako dziewięciolatka czuwała nad rodzinną  gazetką, bo jej uwielbienie do zabawy słowami i zdaniami stawało się coraz bardziej uzależniające. Wkrótce zaczęła systematycznie pisać dzienniki i opowiadania pracując skrupulatnie nad formą, ortografią i własnym językiem.
Wszystko wskazywało na to, że idylla Virginii będzie trwać wiecznie, a jej dzieciństwo przebiegnie bez zakłóceń, otoczone niczym ochronnym murem marzeniami o pisarstwie. Jednak kiedy niespodziewanie umiera jej matka Julia Stephen (w wieku 49 lat), okazuje się to być zbyt dużym obciążeniem psychicznym dla trzynastoletniej dziewczynki obdarzonej wrażliwością niezwykle podatną na zadawane rany, i świat wali się jej na głowę (dwa lata później umiera też na zapalenie otrzewnej przyrodnia siostra Virginii – Stella). Wówczas Virginię dotyka jedno załamanie nerwowe za drugim. Nie jest w stanie poradzić sobie ze stratą i popada w stan lękowy nie pozwalający na dalszą naukę; nie potrafi oddychać, ma przyśpieszone tętno, a ludzie stają się barierą nie do pokonania. Również ojciec Virginii bardzo przeżywa śmierć swojej drugiej już żony i odchorowuje kolejną stratę rakiem żołądka, dołączając do Julii dziewięć lat później.
Virginia jako 22 - latka zostaje sierotą… co daje jej bilet do wolności słowa i możliwość wyboru dalszej drogi życia. Jednak piętno śmierci zostawia bolesny odcisk na kruchej i przeźroczystej jak skrzydło motyla duszy co komplikuje błogi spacer ową wymarzoną drogą.

Cdn.

Happy Birthday Virginio Woolf…

 
(a to Virginia Woolf wykonana dla mnie z masy solnej przez moją Przyjaciółkę Olę - dziękuję kochana :)

2010-01-22

Z dialogów rodzinnych odc.9 - rozmowy (nie) kontrolowane

- Kochanie, wiesz jakie Ty masz piękne oczka? Takie niebieskie, jak najdelikatniejsze kwiatuszki latem... jak niezapominajki - powiedziałam dziś Loli w przypływie wyrzutów sumienia za ostatnie dwa dni.
- Mamusiu, a Ty też masz piękne oczka, takie zielone... zielone jak huśtawka w ogrodzie - odparła pewna młoda poetka i w nowych baletkach, ze skrzydełkami na plecach wykonała kilka piruetów.


muzycznie na dobranoc - Emily Loizeau

2010-01-19

Byle do czwartku

Życie kobiety raz w miesiącu zamienia się teatr. Skłonna jest ona w te dni zagrać masę różnorodnych ról, począwszy od scen dantejskich pełnych ryzykownych poczynań, a skończywszy na łzawych dramatach, w których jej twarz prezentuje się jak pomarszczony mak w stanie depresji. Wówczas najlepiej ową twarz wcisnąć w poduszkę, albo odstrzelić całą miotającą się na wietrze główkę.
Ja już odstrzeliłam swoją, bo wolę tulipany od maków...

Pojutrze narodzę się ponownie. Trole nie będę szydzić z moich potknięć, zmęczenia, ciągłego marznięcia, bólu głowy, brzucha, szczęki, kręgosłupa... Lola znowu stanie się najcudowniejszym dzieckiem na świecie, Charlie pokocha tabliczkę mnożenia;  na moje życie przestaną polować metrowe sople, lodowe pułapki i roztańczony samochód. Nadejdzie odwilż, śniegi stopnieją i przestanę być więźniem prywatnej drogi, na którą nie wjeżdża gminny pług. Podobno pojawi się też listonosz z przesyłką z Merlina zamówioną prawie miesiąc temu i będę uprzejma. Ale tylko podobno.
W pracy nierealne plany zrobią się same, raporty wydrukują same, przesyłki zaadresują się same. Chętni staną w kolejce i będą walczyć o mój czas. Pełna będę miłości do nich, zrozumienia i wiary, że lepiej już być nie może.

A w lodówce znowu uroczyście o poranku powita mnie mleko do kawy, którego dziś nie ma i jestem na odwyku. Help!!!

p.s nastrój poprawia mi "Hotel Europa" (i naleśniki z nutellą na obiad) to niesamowicie szczere wywiady Remigiusza Grzeli z ludźmi filmu, teatru, muzyki, literatury... poznaję ludzi, których nie znałam, a których znać warto.
No i Czechow wieczorem mnie przygarnie. Na Tvp Kultura emitują dziś sztukę "Wiśniowy sad" z Krystyną Jandą w roli Raniewskiej.

Chaotycznie dziś i z żalem na języku, ale nie chcą mnie aktualnie żadne inne słowa.

2010-01-14

Man in the mirror

Odłożyłam dziś po kilku stronach Virginię Woolf, żeby jej zbyt szybko nie skończyć, bo zamówione książki "Do latarni morskiej" i "Virginia Woolf" Masini Beatrice (nowość wydawnicza włoskiej pisarki o życiu Woolf) jeszcze nie dotarły... nie dotarła też "Przecudna" Grażyny Bełzy (blogowej gabigabi), ani "Magia" Sandora Marai, ani też "Rzeczywiste i nierzeczywiste staje się jednym ciałem. 111 wierszy" Tkaczyszyna Dyckiego.
Nie dotarł też list od pewnej szalonej co mnie niedawno kawiorem do kąpieli obdarowała. Ponoć pełen jest dyrdymałów, ale i tak mam czubek nosa spłaszczony od ciągłego przylepiania się do szyby, a Orlando już zeza dostał na jedno oko. Drugie mu wypadło :)
Szanownego listonosza jak nie ma, tak nie ma... co w związku z obecnym  i  po świątecznym żalem przekłada się na to, że chyba nigdy nie wezmę się za leżakującego już jakiś czas na półce "Listonosza" Charlesa Bukowskiego.

Żeby sobie pełną piersią odetchnąć powróciłam do styczniowego "Bluszcza" i próbuję wniknąć w głąb męskich pertraktacji z rzeczywistością. Od sierpniowego numeru zaczął się tam świetny cykl Narodowy test faceta według Michala Viewegha (to najpoczytniejszy czeski pisarz współczesny, autor  dwudziestu książek; jego najnowsza "Powieść dla mężczyzn" to najlepiej sprzedający się w Czechach tytuł w 2008 r.).

Jego test mnie poniekąd rozbawił, bo czy odpowiedź na kilka pytań może nam coś mówić o mężczyźnie? Okazuje się, że może... szczególnie jeśli odpowiedzi na tak z pozoru błahe pytania są niebanalne, często błyskotliwością podszyte. W Bluszczu przy konfesjonale uklękli już: Adam Wajrak, Marcin Prokop (zaskoczył mnie, czytuje Nabokova), Janusz Zaorski, Rafał Bryndal (największy z wymienionych gaduła), Maciej Maleńczuk, Szymon Hołownia, Zbigniew Lew-Starowicz, Michał Lesień, Piotr Najsztub,Wojciech Kuczok (rozwaliła mnie jego odpowiedź na pyt. 6 - Same se odpowiedzcie :), Krzysztof Krawczyk, Jan Nowicki, Michał Żebrowski i Ryszard Kalisz . Z niecierpliwością czekam na kolejne zgniecione od ciężaru własnych myśli męskie kolana ...

A pytania "Narodowego testu faceta" według Michala Viewegha  są następujące:

1)Samochód - ważny czy najważniejszy?
2)Kawa z gazetą czy książka z papierosem?
3)8 czy 18 godzin w pracy?
4)Scarlett Johansson czy Penelope Cruz?
5)Kobieta na lata czy na lato?
6)Seks - wykwintna potrawa czy fast food?
7)Tor wyścigu szczurów - do omijania czy wygrywania?
8)Koalicja czy opozycja?
9)Japonki do szortów czy mokasyny do garnituru?
10)Paczka papierosów czy jedno cygaro?
11)Ernest Hemingway czy Truman Capote?
12)"Oczy szeroko zamknięte" czy "Fight Club"?
13)Steven Seagal czy Woody Allen?
14)Squash z szefem czy noga z kumplami?
15)Sushi czy bigos?
Poprawnych odpowiedzi - zero.
Punktacji brak.
Segregacji na głupi, nudny, nieprzeciętne inteligentny, szarmancki i inni -  nie przeprowadzono.
I to w tym teście jest najlepsze...

Wasza w męskim gronie dziś zasypiająca (bądź starająca się zasnąć :)
Virginia

2010-01-12

Moleskine

  

Trzydzieste urodziny to taki moment w kalendarzu życia, kiedy człowiek przestaje spoglądać wstecz, a przyszłość ukazuje się jako w połowie rozwinięty wachlarz, którym trzeba szybciej poruszać, by uzyskać zamierzony efekt. Dlatego też, na trzydzieste urodziny postanowiłam zrobić sobie prezent, na który zbyt słabo polowałam przez ostatnie dwa lata i wymykał mi się co listopad z rąk. Prezent, który ma we mnie rozbudzić nawyk systematycznego zapisywania myśli, które w tym wieku ulatują szybciej niż się tego spodziewałam. Poza tym chciałam, by było to coś czego nigdy wcześniej nie miałam okazji dotknąć, powąchać, spróbować, ani też zalać łzami wzruszenia…
Wybór padł na Moleskine.
Niezwykle szlachetnie i elegancko prezentuje się wzruszenie, kiedy otwiera się przesyłkę od Czułego Barbarzyńcy po dwóch latach oczekiwań (nie żeby tak długo wysyłali, po prostu nie zdążyłam nigdy zamówić tego, którego miałam na oku). Już odbierając paczkę z rąk listonosza pilnowałam by mu się przypadkiem nie wyślizgnęła i zostawiłam dziesięć złotych napiwku tłumacząc to szczęściem na Nowy Rok, byle już mi nie zawracał głowy poszukiwaniem drobnych. Zatrzasnęłam drzwi i delikatnie rozerwałam palcami kopertę, by przypadkiem nie uszkodzić ostrym narzędziem czegoś co wprawiało w drgania moje dłonie. Po chwili mym oczom ukazało się zabezpieczające kartonowe pudełko, a ze środka wysunął się On... Mój osobisty Moleskine w czerwonej skórzanej okładce zaprojektowanej przez włoskiego designera Marti Guixe. Zachwytom nie ma końca po obecną chwilę…
Moleskine oprócz swej skromnej elegancji, nieprzesadzonej stylizacji i charakterystycznej dla tych notatników gumki pełniącej funkcję strażnika prywatności, może poszczycić się też nie lada historią. Ten legendarny notes znany w Europie od 200 lat przekazuje z pokolenia na pokolenie przekonanie o tym, że zwykłe kartki naznaczone historią mają moc, którą chyba żaden inny notes na świecie nie może się pochwalić. Otwierając Moleskine czuje się zapach starych murów, antycznych sekretarzyków, wypełnionych emocjami szuflad, czyichś życiorysów. To niezwykłe uczucie trzymać go po raz pierwszy i być w jego posiadaniu.
Na początku swej kariery Moleskine trzymany był jedynie w rękach osobistości z kręgów bohemy artystycznej, takich jak Vincent van Gogh, Pablo Picasso, Ernest Hemingway, Jean Paul Sartre, czy Bruce Chatwin. Ten ostatni jednego dnia zamówił aż sto Moleskine i tym samym wykupił wszystkie jakie udało się znaleźć wówczas w Paryżu, zapisując na setkach stronic swoje dzieło  "Na ścieżkach śpiewu" o pasjonującej kulturze Aborygenów. Pisarze oddawali Moleskinom na przechowanie swoje słowa, malarze szkice i rysunki, filozofowie myśli, podróżnicy wspomnienia (nawet Ryszard Kapuściński często z niego korzystał). Dopiero po latach Moleskine stał się bardziej dostępnym notesem, co i tak nie odebrało mu tytułu najbardziej prestiżowego notesu wśród artystów, podróżników i salonowej inteligencji.
W 1986 r. nagle Moleskine wydawane przez rodzinną firmę z Tours stały się niedostępne, co zapewne odbiło się na niejednej duszy artystycznej pasmem niemocy twórczej. Dopiero po 12 latach, w 1998r. mała mediolańska firma Modo&Modo ponownie tknęła życie w ciągle dobrze pamiętane (wówczas przeważnie czarne) notesy chłonące spontaniczne ataki wyzewnętrzniania się.
Dziś Moleskine może kupić każdy, co nie znaczy, że zawsze. Jego dostępność w Polsce jest bardzo ograniczona, co troszkę drażni, bo jako posiadaczka pierwszego w życiu Moleskine, wiem, że w przyszłym roku już od sierpnia będę panikować, że nie dostanę kolejnego, tym bardziej, że z doświadczenia wiem, że utrata czujności w monitorowaniu strony, gdzie owy notes zakupić można, równa się z utratą Kalendarza na dany rok. A do tego dopuścić już nie mogę ...
Bo Moleskine był, jest i mam nadzieję będzie, jak wyimaginowany przyjaciel, który wysłucha, zapamięta, pozwoli się przytulić do serca, włożyć pod poduszkę, w kieszeń płaszcza, czy zabrać na spacer. Ma magiczną moc wyciszania duszy. Wchłania w siebie wszystko co dobre, złe, szalone i egocentryczne. Odpiera gniew, toleruje opętanie i dziki przypływ weny twórczej. Skrywa tajemnice słów, całych dzieł, szkiców, planów, czy wspomnień na które żaden inny przyjaciel nie zasługuje. Tworzy historie, które łączą ludzi na całym świecie, bo posiadacz Moleskine wyczuje ten notes na odległość, wypatrzy na ostatnim stoliku pod oknem we francuskiej kawiarence i nie przejdzie obojętnie obok jego posiadacza.
Moleskine ma zapisane również na kartach historii swoje role kinowe, gdzie prezentuje się jak zwykle elegancko i z wdziękiem. Można go zobaczyć w filmie „Amelia”, „Nie wszystko złoto co się świeci”, „Kod Leonarda da Vinci”, „Diabeł ubiera się u Prady”, „Magnolia”, „Indiana Jones i ostatnia krucjata”,„K-Pax” czy we włoskim filmie „La stanza del figlio”.

Mój Moleskine zagra w filmie „Karuzela kobiecego życia” :) Właśnie zaparzyłam sobie w moim ulubionym kubku herbaty i kończę ten wpis nie mogąc się już doczekać na pierwsze notatki. Szeleszczące kartki inspirują, a „szuranie” stalówką po kremowych kartkach tworzy ciąg miłych dla duszy uniesień, których nie sposób przerwać, by cisza nie prowokowała myśli do zastoju.
Moleskine Pocket Diary jest czterystu stronicowym kalendarzem na 2010 rok, gdzie każdy dzień ma do dyspozycji jedną stronę, jednak niewielkiego formatu (9x13cm) co mnie troszkę martwi, że będę musiała się ograniczać. Na pierwszej stronie niczym wycieraczka powitalna, widnieje obecny w każdym Moleskine napis In case of loss, please return to:… As reward: $ … „. Nie wiem ile mogę zaoferować znaleźnego… wolę nie myśleć o utracie. Dalej mam w tabelach kalendarz na 2010 i 2011r. z zaznaczeniem pełni i zaćmień księżyca, jest wykaz dni wolnych od pracy w 44 krajach, jest plan podróży, są strefy czasowe, jednostki miarowe i międzynarodowa numeracja odzieży. Na końcu znajduje się dodatkowy notesik na adresy i kieszonka na skarby, w której przechowywać mogę zdjęcia, bilety, kupon z totolotka, rybią łuskę, czy grosik na szczęście…
Na koniec nasuwa się zapewne pytanie czy to normalne, żeby aż tak zachwycać się małym notesem jakich jest mnóstwo na rynku? Czy posiadanie go nie zakrawa na gadżeciarstwo, które żywi się tego typu dodatkami urozmaicającymi życie? W czym tak naprawdę tkwi fenomen tych delikatnych karteczek, ręcznie zszytych w zgrabny sztambuch?
Myślę,  że nie sposób tego wyjaśnić. Tak jak nie sposób wyjaśnić fenomenu miłości, czy choćby zauroczenia… dla mnie te kartki nawet bez słów tworzą historię i bez wahania oddam im swoją duszę.


( informacje o historii Moleskine pochodzą ze strony Księgarni Czuły Barbarzyńca )

Chętnym polecam także:
http://moleskine.wordpress.com/
http://www.moleskine.pl/
http://www.moleskine.com/
http://broszka.pl/moleskine-co-to-takiego,a




2010-01-11

Elja

Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu w naszym domu jest wyjątkowo głośno. Ściany śpiewają, dywan chichocze łaskotany dziecięcymi stopami, schody tupią od dotyku gumowych spodów pantofli, a kanapa piszczy kiedy ktoś się w nią wtula.
Jakby tego było mało Lola na swoje trzecie urodziny została mamą (co za tym idzie ja babcią) i mamy w domu niemowlę. Delikatne, czułe i wymagające stałej opieki... Babci oczywiście. Przewijam zatem ponownie pieluszki, zmieniam ubranka i staram się zrozumieć interaktywne dziecko, które ssie samo smoczka, zaczyna chrapać, po czym budzi się zalewając się prawdziwymi łzami i chce być noszone.
Dziecię Loli nazywa się Elja. Nie wiem czemu Elja, może dlatego, że ulubione słowo Loli to Empi (czyli metka, która od urodzenia zastępuję jej przytulankę). Ja nie mam nic przeciwko, bo od Empi, blisko do Empik, co mnie nawet raduje.
Zatem Lola do snu prosi teraz Empi i Elję, którą wcześniej ja muszę na rękach uśpić , po czym ukradkiem włączam na noc pozycję Off, co bym dziecięciu w nocy smoczka nie musiała podawać.
Przed chwilką dowiedziałam się, że Elja jedzie z nami na wakacje. Bierze wózek, swój różowy terenowy samochód, leżaczek i walizkę z ubrankami.
I podobno chce siedzieć na fotelu z przodu, bo nigdy jeszcze w Toskanii nie była.

 
( na szczęście Bałwan Orlando stwierdził, że mimo miłości do włoskich kapeluszy nie jedzie :)

Wasza już babcia
Virginia

2010-01-07

Cień

Cień



Idzie brzegiem ściany,

potyka się o mnie,

pyta czy daleko jeszcze



dokąd - szepczę

Do zespolenia.



Idzie dalej,

trochę niższy może bardziej szary,

bez oznak dnia.



Pytam więc czy zatrzymać myśli

nie - odpowiada cień zmęczenia

Dasz radę.



Wasza po północy z weną na ramieniu
Virginia

2010-01-06

Z dialogów rodzinnych odc.8 - rozmowy (nie) kontrolowane

Charli jako niespełna dziewięcioletni młodzieniec, nie zdołał jeszcze odnaleźć pasji, które pochłonęła by go całkowicie. Dziś stwierdził, że może będzie się uczył grać na skrzypcach... bo skrzypce  według niego są takie wrażliwe.
- Będę się uczył grać na skrzypcach, co Ty na to mamo? - pyta mnie sam niepewny, czy dobrze wybrał.
- Jeżeli tylko masz ochotę, spróbuj, w życiu trzeba próbować wielu przyjemności nim trafi się na tą odpowiednią.
- To ja się jeszcze zastanowię...  - odparł po chwili z miną myśliciela.
- A Ty na czym będziesz się uczyła grać? - pytam trzyletnią lada dzień Lolę, która przysłuchując się naszej rozmowie zaczęła wyimaginowanym smyczkiem prezentować nam grę na skrzypcach podskakując przy tym rozkosznie.
- mmmmm... Ja będę się uczyć grać na mikrofonie - odparła składając usta w dziubek gotowy do śpiewu, po czym odśpiewała piosenkę Barniego... kocham cię, a ty mnie, zobacz jak przyjemnie mija dzień, gdy przytulę cię i buziaka tobie dam... powiedz mi kocham cię.

Nigdy nie przestaną mnie zadziwiać ...
  
( Charlie Vader i wspólniczka Lola Szturmowiec :)

2010-01-04

Za oknem zima, a w głowie wspomnienie Mistrza

Kiedy za oknem zima rozwija swój dywan śnieżnej miękkości, mam przed oczami obrazy z dzieciństwa. Zawsze wierzyłam w Bałwana. Tak jak wierzy się w Mikołaja. Kochałam tego białego grubasa jeszcze bardziej niż czerwonego staruszka, bo był ze mną do pierwszej odwilży. Zawsze ustawiałam go tak, by patrzył w moje okna... bym co rano mogła przeliczyć guziki w jego palcie.

Mam trzydzieści lat i nadal w niego wierzę. Jak zresztą w Mikołaja. Nie wyobrażam sobie, żeby o tej porze roku go zabrakło, albo żeby stał sam na środku ogrodu. Uszy mu przewieje. Zawsze stawiamy go pod oknem kuchennym, gdzie najczęściej przebywamy parząc herbatę za herbatą.
Wychodząc gdzieś uzupełniam guziki, symetrycznie ustawiam nos, strzepuję śnieg z szalika. Patrzę w okrągłe, szare oczy, które wchłaniają się w głębię jego twarzy i kamienie przestają być tylko kamieniami. Uśmiecham się.
Już nie możemy się go doczekać... może dziś.

Nowy Rok zaczęłam od "Sentymentalnego portretu Ryszarda Kapuścińskiego", zapisków szpitalnych z Jego ostatnich lat życia, jakie zebrał w całość Jarosław Mikołajewski .Wierzyć mi się nie chce, że 23 stycznia minie trzecia rocznica śmierci Ryszarda Kapuścińskiego...
Ta skromna objętościowo książka przenosi czytelnika do domu Pana Ryszarda i ma się wrażenie, że fotel na którym siedział nie jest pusty. Wszędzie pełno książek, na półkach, na biurku i na ziemi, gdzie wypatrzyłam wiersze Josifa Brodskiego. Na schodach porozwieszane są zdjęcia, karteczki z cytatami, wycinki z gazet i pamiątki. Jest też okno, to słynne okno, z którego widać wysoką na dwa piętra brzozę, którą Pan Ryszard sam posadził, oraz Jego trzy koty wygrzewające się na dachu ... i na koniec słowa sąsiada, który mieszka naprzeciw , skierowane do żony Pana Ryszarda: Pani Alu, niech Pani czasem włączy światło w pracowni. Niech będzie jak było...
Niesamowita książeczka. Kapuściński jest dla mnie mistrzem, tak jak Nabokov, Myśliwski, czy Woolf i wielu innych... i móc patrzeć w dowolnej chwili dnia na zdjęcia Jego pracowni, odczytywać przez lupę książki jakie czytał, przyglądać się długopisom jakie kolekcjonował czy rozszyfrowywać pismo jakim notował zapiski szpitalne, to prawdziwa przyjemność i rozkosz dla duszy kogoś kto kocha się w biografiach i wspominkach wydanych ku pamięci, a nie dla zysku.
Ach, gdyby tak o Woolf powstał taki książkowy pomnik... 
  
(fot. biurko Ryszarda Kapuścińskiego, "Sentymentalny portret Ryszarda Kapuścińskiego" )