2012-12-29

"Włoskie szpilki" Magdalena Tulli

Magdalena Tulli, autorka czterokrotnie nominowana do finału Nagrody Literackiej Nike, nadal po tegorocznym ogłoszeniu werdyktu pozostaje jedynie w kręgu wyróżnionych nominacją i kolejnym, czwartym już Złotym Piórem. Zdaje się, że w mniemaniu jury temat jej ostatniej książki mógłby się wydać tematem do znudzenia powtarzanym, schematycznie powielanym, bo cóż nowego można wyczytać z rozdrapanych po wielokroć ran, i ileż można brać na siebie eposów rozliczeniowych z cudzą przeszłością. Mylne jednak i krzywdzące jest podchodzenie do tej książki jako do pomnika ofiar wojny i stanu powojennego, i choć antysemicka nagonka wywarła spory wpływ na życie jej bohaterów, to jednak niewiele w niej pospolitych żali spłycających wartość i ważność tej książki. Co słusznie doceniono w tym roku Nagrodą Literacką „Gdynia” i Nagrodą Literacką „Gryfia”.

Właściwie to książka ta, w swojej obszerności, jest jedynie książeczką. To niespełna sto pięćdziesiąt stron składających się na siedem odrębnych, a jednak będących całością opowiadań. Jedno uzupełnia drugie, ale równocześnie samo w sobie się broni jako krótka forma wspomnieniowa, przenikająca do głębi poruszonym tematem, sposobem na niego i kunsztem literackim autorki. Magdalena Tulli, podczas prezentacji do Nagrody Nike, zdradziła że nie miała pomysłu na stworzenie i wydanie takiej właśnie książki. Teksty, które powstały, były pisane na zamówienie, między innymi do antologii polsko-niemieckiej na tematy wojenne, a także do słoweńskiej gazety „Delo”. Pracując nad zamówieniem jeden tekst nie wyszedł, wylądował w szufladzie, powstał kolejny. Z miniatur zaczął tworzyć się zarys, a po dopisaniu brakujących fragmentów powstała całość, która mimo swej niewielkiej objętości ma ogromną siłę rażenia.
Obraz, którym posługuje się Magdalena Tulli, przemawia do czytelnika oczami małej dziewczynki. Osiemnaście lat po wojnie nadal w przedszkolu nieposłuszne dzieci straszy się Niemcami, którzy później śnią się po nocach niejednemu z maluchów. Panuje publiczna egzekucja za posikanie prześcieradeł. Hańba i niepewność słów do spalenia, do spalenia, cała wasza rodzina jest do spalenia nawarstwiają się jak trujący grzyb na korze mózgu małego dziecka. W Polsce lat sześćdziesiątych nadal w powietrzu wisi strach, brak wiary i agresja. Ludzie chcą żyć jak przed wojną, ale zbyt mocno wszystko się skomplikowało, klocki – całe miasta rodzin powojennych – stały się z lekka krzywe i zdekompletowane. 
 
Autorka nie ukrywa faktu iż wspomnienia dotyczą jej rodziny, że do takiego represyjnego przedszkola sama uczęszczała, i to ona jest tą zalęknioną, samotną dziewczynką, której tożsamość trudno uchwycić. Jej matka, była więźniarka obozu Auschwitz, po utracie wszystkich bliskich decyduje się na założenie rodziny z obcokrajowcem. Owocem miłości Polki i Włocha, w niezwykle skomplikowanej na tamte czasy sytuacji, na świat przychodzi dziecko, które przez całe swoje życie będzie naznaczone tragedią osobistą matki. Kobieta nie radzi sobie ze wspomnieniami wojennymi, z cudem ocalonym życiem, które jak się okaże po dziesięcioleciach, jednak nie sposób ocalić. Z kolei ojciec, Włoch z dobrego bogatego domu, wydaje się być obojętny na cierpienia i surowość żony, a wychowaniu córki w atmosferze oziębłości zdecydowanie przyklaskuje. Dziewczynka pozbawiona miłości matki, zwracająca się do niej po imieniu, znająca lepiej jej sukienki niż nią samą, rokrocznie opuszcza na wakacje matkę i spędza ten czas u babci w Mediolanie, w rodzinnym domu ojca. I tam jednak wielkiej miłości nie zaznaje. Zrozumienia nie odnajduje też ani u koleżanek, ani u nauczycieli, bo w szkole nie radzi sobie nawet z podstawowymi obowiązkami. Obrywa najgorsze stopnie i bierze na siebie najboleśniejsze pręgi odrzucenia.

Ta książka nie jest powieścią, zamkniętą całością, w której temat zostaje do granic wyczerpany i poddany objaśnieniom. To zaledwie szkic, jedno oczko z potężnego splotu historii, w którą dane jest nam się przyodziewać. Szkic, który stoi na straży pamięci o milionach istnień traktowanych przez los w podobny sposób lub, co prawdą nieuniknioną, jeszcze okrutniejszy. Czy uda się kiedykolwiek zatrzymać tę pędzącą maszynerię traum i obrazów z przeszłości? Wątpliwe, bo z pokolenia na pokolenie, nawet jeżeli bardzo niechciany, to spadek nam się należy. A jak sobie z nim poradzimy tego już nikt nie jest w stanie przewidzieć.

Magdalena Tulli, Włoskie szpilki
Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2011, s.143



2012-12-24

Pięknych chwil



Prawie wszystko gotowe. Czuję spokój tego roku. Na pachnącej choince zawisły właśnie ostatnie, na szydełku zrobione gwiazdki, które jeszcze dziś listonosz dostarczył. Zapach jarzyn miesza się z zapachem orzechów. Łosoś czeka na faszerowanie masłem i pieprzem cytrynowym, karpie na tradycyjną panierkę. Cieszymy się bliskością. Dzieci grają od rana na zmianę kolędy na pianinie. Lola zachwyca każdym dźwiękiem, tak szybko się uczy. Kiedy patrzę na nich widzę miniony rok. Cieszę się na wspólne rozmowy, czytanie, śpiewanie i granie. Piękne dni przed nami.

Takich dni i Wam życzę. Spokoju, wyciszenia, chwil na refleksję, czasu dla bliskich. Niech odejdą troski, smutki i niepowodzenia minionego roku. Niech jasnością błyśnie i tak już pozostanie. Niech pójdą w zapomnienie dni niewarte wspomnień, niech uśmiech wyłoni się zza zasłony rutyny, zmęczenia, niepewności i obaw, które przecież w każdym z nas. Niech te Święta Bożego Narodzenia i Nowy 2013 Rok przyniosą wiarę, siłę, stabilizację i nowe wyzwania duchowe i życiowe. 

Radosnego oczekiwania i wzruszającego przeżywania!

"Pragnienie szczęścia stanowi dźwignię całej ludzkiej działalności". Więc tak po prostu bądźcie szczęśliwi i kochajcie, bez względu na to czego inni od Was oczekują.


2012-12-11

Sonnet Parker 5 th czyli kilka słów o tajemniczym jegomościu


Pielęgnuję swoje przyzwyczajenia. Zachłannie ich dociekam. Bywam poirytowana, kiedy znika mi z oczu jakiś przynależny tylko i wyłącznie mojej osobie przedmiot. Na przykład aparat fotograficzny. Albo któreś z wiecznych piór, ołówków na wykończeniu, notesów czy książek. Chciałabym móc zawsze je mieć pod ręką. Czuć ich obecność, oddanie i przynależność. Tymczasem korzystam z nich tak często, że śledzenie historii ich przemieszczania się nie sposób kontrolować. Bywają w różnych miejscach domu (i torebki). Czasem zamyślona, ich siłą przeniesiona w inny wymiar, zapominam gdzie ostatni raz czytałam, pisałam, obserwowałam, miałam spokój. Niecodziennie przecież mogę pozwolić sobie na skupianiu się tylko na sobie i własnym pragnieniu czy to czytania, czy notowania czy gapienia się tylko dla przyjemności na porozrzucane tu i tam książki. To jedynie część mojego życia, a więc uczę się nią zarządzać tak, jak każdą inną jego częścią, z naciskiem na kontrolę, by przyjemności owej nie nadużyć, bo pragnę by końca nie zaznała. Z nowym rokiem niewiele się zmieni. Tak mi się marzy. Zdaje się, że już większych zmian nigdy nie będzie. Może jedynie przedmioty wyżej wymienione staną mi się jeszcze bardziej sentymentalnie bliskie. Potrzebne. Częściej im będę ulegać. Systematyczniej. Z pierwszym zawsze ma się ochotę kosztować zmian. Nie na darmo rok się kończy i zaczyna nowy.
Książki już niedługo oznaczę exlibrisem, skataloguję, pokuszę się o przeliczenie, które planuję od dwóch lat. W końcu, zgodnie z obecnym zapotrzebowaniem, ułożę w przyjazne napadom myśli grupy. Notesy z kończącego się już roku zwiążę szarym sznureczkiem i złożę jak to mam w zwyczaju do kufra, by w ramach wspomnień kiedyś do nich (może) wrócić. A pióra? One jedyne nie odczują zmian. Towarzyszyć mi będą przez kolejne miesiące. Fioletowo pisząca Ginia marki Inoxcrom, niebieski Leon marki Waterman i czarny Parker – Szekspir. O pióra zawsze drżę najbardziej. Na samą myśl o zaginięciu ciemnoczerwonego skórzanego etui cisną mi się łzy do oczu. Nie jestem piśmienniczą sybarytką, która nie korzysta z długopisu czy ołówka. Wręcz przeciwnie, ołówek trzymam w dłoniach najczęściej. Piórem jednak wnikam w jakiś innym poziom słów i trudno byłoby mi zaakceptować ich stratę. Wypisuję nimi pocztówki, piszę listy, notuję. Najczęściej ostatnio Szekspirem, bo on jest mi najbardziej pobłażliwy i chyba genetycznie ma zakodowane sprostanie wszelakim z piórem związanym przeciwnościom. A kto piórami pisze, ma świadomość ich niesubordynacji i egoistycznych poczynań.

Sonnet Parker 5th od samego początku skojarzył mi się z Szekspirem i jego sonetami. Dlatego mówię na niego Szekspir, choć ma wyjątkowo kobiecą stylistykę, bo został stworzony z myślą o kobietach i ich zapotrzebowaniu na solidny, trwały luksus (delikatny kolor Różowego Złota CT, subtelność Perłowej Laki GT i perfekcja wykończenia Perła i Metal CT - według danych firmy Parker - choć ja zamiast różu widzę piękny rozjaśniony słońcem kolor łososiowy, a zamiast luksusu w torebce noszę szybciej bijące serce).
Kiedy napisałam nim pierwsze słowa poczułam, że oprócz elegancji i klasyki, którymi zadziwia od pierwszej chwili, jest w nim niezwykle misternie rozwinięta nowoczesność. To pióro pisze samo, z niezwykłą lekkością i precyzją, zachowując tak charakterystyczny i (mnie osobiście) potrzebny szmer na papierze. Tym modelem najlepiej wypisuje mi się pocztówki, bo jego wielką zaletą jest niebrudzenie co pozwala na szybkie zmieszczenie się ze wszystkim co pilne na małej powierzchni. Bez obaw o rozmazanie i zlanie się liter. Przyjazny też jest dedykacjom, które zamieszczam czasem w ramach prezentu w książkach. Słowa się nie odbijają nawet gdy zamykam  książkę po sekundzie, i nie przebijają na kolejną stronę, co doceniam też pisząc nim w notesie czasem bardzo intensywnie przeskakując na różne strony.
Zawdzięcza się to przełomowej technologii 5th, której ta amerykańska firma poświęciła 18 miesięcy. pracy. Dzięki zaangażowaniu twórców system napełniania Parker 5th eliminuje wycieki tuszu spowodowane ciśnieniem, naciskiem i temperaturą (co zostało sprawdzone w różnych warunkach pogodowych), a końcówka wkładu umieszczanego pod metalową stalówką jest zaprojektowana w taki sposób, aby nie zasychała pozostawiona nawet na całą noc. Efekt tych innowacji jest doskonały. Daje poczucie pewności, niezawodności i przyjemności. To dla mnie najważniejsze w pisaniu. Bym mogła martwić się tylko o efekt literacki, a nie wizualny i estetyczny. Dlatego, choć jego zewnętrzna szata jest pełna wdzięku i lśnienia, nadałam mu imię męskie. Wydaje mi się stanowczy w swych zamierzeniach i genialny, tak jak Szekspir w swoich sonetach.




Więcej informacji na stronie:www.parkerpen.com

Na dobranoc wrócę do Szekspira...

5th Sonnet


Those hours that with gentle work did frame
The lovely gaze where every eye doth dwell,
Will play the tyrants to the very same
And that unfair which fairly doth excel:
For never-resting time leads summer on
To hideous winter and confounds him there;
Sap check’d with frost and lusty leaves quite gone,
Beauty o’ersnow’d and bareness everywhere:
Then, were not summer’s distillation left,
A liquid prisoner pent in walls of glass,
Beauty’s effect with beauty were bereft,
Nor it, nor no remembance what it was:
But flowers distill’d, though they with winter meet,
Leese but their show; their substance still lives sweet.


(http://shakespeare.edublogs.org)


One godziny, których prace błogie
Kształt utworzyły oczom wszystkich miły,
Wnet jak tyranki zabawią się srogie
I piękności zniszczą, gdzie jej blaski lśniły.
Czas niestrudzony ku zimie prowadzi
Młodziutkie lato i tam wiotkie zdradzi.
Sok skrzepnie w mrozie, zginą wdzięczne listki,
Śnieg krasę skryje; wszędzie nagie pustki.
Gdyby nie była zawarta treść lata
W szklanym więzieniu, co ją płynną mieści,
To by piękności stała się utrata,
O pięknie nawet zaginęły wieści.
Kwiat w woni żyje: srogie zimy słoty
Szatę mu zedrą, nie zniszczą istoty.

Wiliam Shakespeare, Poezje wybrane, wybór i opracowanie Bohdan Drozdowski, przekład 5. Sonetu - Mus (Maria Sułkowska)

2012-12-10

"Mniszka z Amherst"


"Emily nie znosiła zimy. Była delikatna i wiotka, o skórze półprzezroczystej, alabastrowej, spod której prześwitywały błękitne gałązki żył... Nieraz stawała u okna i cierpiała, patrząc na śnieżne zaspy, ciężki chmurne niebo i przemykających ulicą ludzi skulonych od chłodu. Co roku zima przynosiła śmierć kwiatom w jej ogrodzie, odbierała głos świerszczom i ptakom, zamrażała czas, który zwalniał bieg, wydłużając ponad miarę godziny nieokreślonej tęsknoty, smutku nie do pocieszenia, a nawet dojmującej metafizycznej grozy.
   Dziesiątego grudnia 1859 roku, w swoje dwudzieste dziewiąte urodziny Emily tak pisała do swej przyjaciółki Elizabeth Holland: Nie mogę chodzić do przyjaciół mieszkających trochę dalej w takie przejmujące zimne wieczory, więc opieram się obiema rękami o szybę i usiłuję przypomnieć sobie jak latają ptaki, i naśladuję je, ale nic mi z tego nie wychodzi...
   Amherst, miasteczko w Nowej Anglii, było miejscem, w którym Emily Dickinson, największa amerykańska poetka, spędziła całe swoje życie. Dom w Amherst, który opuszczała tym rzadziej, im była starsza, szczególnie zimą, stawał się całym jej zamkniętym światem."- fragment pochodzi z książki "Boscy i nieznośni. Niezwykłe biografie" Anna Janko, Zwierciadło, Warszawa 2012.


Dziś mija rocznica urodzin Emily Dickinson ( ur. 1830 ). Poetka zmarła 15 maja 1886 roku, a tuż po jej śmierci, Lawinia - młodsza siostra - znalazła kuferek z siedemset siedemdziesięcioma pięcioma rękopisami poetki. Chciałam dowiedzieć się o Emily coś więcej, bo poza kilkunastoma wierszami niewiele o niej wiedziałam. Przeczytałam więc do porannej kawy pierwszą z dwudziestu jeden niezwykłych biografii, jakie ujęła w swojej nowej książce Anna Janko.

To wszystko - to mój list

To wszystko - to mój list do Świata,
Co nigdy nie pisał do mnie -
Proste Nowiny - wysławiane
Łagodnie i dostojnie -

Natura składa w inne Dłonie -
Dla mnie niedostrzegalne -
Przez miłość dla Niej - współziomkowie -
Sądźcie mnie wyrozumiale - 


Emily Dickinson


Pozostałe niezwykłe biografie ważnych dla Anny Janko osób to: "Kochanek życia" Guillaume Apollinaire, "Szalony, cudowny Julek" Julian Tuwim, "Wobec Lou" Rainer Maria Rilke, "Seks, mózg i skandale" Lou Andreas-Salome, "Mniszka z Amherst" Emily Dickinson, "Miłowałem zmory, czciłem próżnie" Bolesław Leśmian, "Czyż to nie wyrywa rzęs?" Margaret Mitchell, "Pół mnie a pół Bogu" Krzysztof Kamil Baczyński, "Dobrze umięśniony motyl" Anka Kowalska, "Laury cień..." Francesco Petrarka, "Wiersz zamiast szaleństwa" Julia Hartwig, "Lalka cioci Anny" Anna Kamieńska, "Jan od biedronki" ks. Jan Twardowski, "Mężczyzn paliła jak płomień" Pola Negri, "Ja nie płaczę ja śpiewam" Danuta Szaflarska, "Jedno wielkie przedstawienie" Dustin Hoffman, "Całe życie anioła" Mia Farrow, "Czysty umysł" Maria Janion, "Gdybyście znali moje życie!" Czesław Miłosz, "Niepotrzebny, nieśmiertelny" Charles Baudelaire, "Przeszedł portret do malarza..." Hanna Krall.

Bardzo ciekawa pozycja na Gwiazdkę jeśli jeszcze nie macie pomysłu. Mnie obdarował nią Dziadek Mróz. I jeszcze "Kiełbasą i sznurkiem", i dwoma kobietami na jednej płycie. Mmmłaaaa!

byłaś grzeczna - powiedział Mikołaj strącając kubek z mlekiem...

2012-12-09

sposób na siarczysty mróz


Czasem w niedzielne popołudnie rodzice bywają niepotrzebni, kiedy ma się psa przyjaciela, który zrobi wszystko, by po mistrzowsku rozegrać partię w szachy...









2012-12-03

"Kochankowie z ulicy Kamiennej"


Drugi śnieg tego roku. Zaskakujący, nawet w grudniu chciałabym móc się go nie spodziewać. Dłonie i stopy marzną, prawie równocześnie. Ptaki znów podlatują pod okna, zachwycając akceptacją mrozu i postawą ciągłego nasłuchiwania nawet podczas dłubania w jabłku. Okoliczne koty nie zwracają uwagi na swarliwe psy i podchodzą sprawdzać karmnik. Wszystko zgodnie z porą roku ma błagalne spojrzenie. Na tle bieli wyostrzone i przejmujące. Wczoraj upiekłam chleb, długo pachniało drożdżami i masłem. Zniknął prawie cały nim wróciłam z małego, ukrytego we wnętrzu ulicy Chrobrego, działającego w poszukiwaniu zaginionej kultury, zapomnianych bohaterów, Teatru CST. W nim gościnnie wystąpili aktorzy Sceny Polskiej Teatru Cieszyńskiego w Czeskim Cieszynie z recitalem "Kochankowie z ulicy Kamiennej". Podążam za nimi gdziekolwiek się pojawią. Niezwykli artyści, związałam się nimi, brak mi ich w przerwach pomiędzy spektaklami. Tym razem Małgorzata Pikus, Dariusz Waraksa i Tomasz Kłaptocz przy akompaniamencie Tomasza Pali (fortepian) i Bartłomieja Stuchlika (kontrabas) wykonali piosenki Marka Grechuty, Ewy Demarczyk, Edith Piaf, Grażyny Łobuszewskiej i Agnieszki Osieckiej. Ta ostatnia ma dla mnie wyjątkowe znaczenie, bo tak wiele powiedziała w życiu o miłości. Miłość... któż jej nie lubi podglądać, kogo nie obchodzi, komu nie płynie we krwi.

źródło -  http://teatrcst.pl/

Agnieszka Osiecka studiowała oprócz dziennikarstwa również na wydziale reżyserii filmowej w Łodzi. Wspominała, że jej koledzy byli strasznymi erotomanami, zbierali się na słynnych łódzkich schodach i przeciągali jak kocięta. I nie tylko na schodach. Akademik na Bystrzyckiej mieścił się w pustych polach. Szło się tam piechotą od pętli tramwajowej. W związku z tych, że chłopcy nie mogli przebywać w jednych pokojach z dziewczętami, wiele par w miłosnych uściskach, w przemoczonych paltach, tuliło się do siebie przy akademickiej budce, z której wyłaniała się paskudna małpa zazdroszcząc im tej młodej miłości i pilnując tych, którzy chcieli z nią wtargnąć na teren akademika. Z tamtego właśnie okresu pochodzą "Kochankowie z ulicy Kamiennej", piosenka tytułowa wczorajszego recitalu, o którym przypomniałam sobie w ostatniej chwili. Na moje szczęście.

Oczy mają niebieskie i siwe,
półzłotówki w kieszeniach na kino,
żywią się chlebem i piwem,
marzną im ręce zimą...
    Kochankowie z ulicy Kamiennej
    pierścionków, kwiatów nie dają...

    Kochankowie z ulicy Kamiennej
    wcale Szekspira nie znają.
    Kochankowie z ulicy Kamiennej...

Wieczorami na schodach i w bramach
dotykają się ręce spierzchnięte,
trwają tak czasem aż do rana,
kiecki są stare i zmięte...

   Kochankowie z ulicy Kamiennej
   tramwajem jeżdżą w podróże...
   Kochankowie z ulicy Kamiennej
   boją się gliny i stróża.
   Kochankowie z ulicy Kamiennej...

Aż dnia pewnego 
biorą pochodnie,
w pochód ruszają, 

brzydcy i głodni.
"Chcemy Romea" 

- wrzeszczą dziewczyny -
"My na Kamienną 

już nie wrócimy!"
"My chcemy Julii!" 

- drą się chłopaki -
"Dajcie nam Julię, 

zbiry, łajdaki!" 
Idą i szumią,
idą i krzyczą,
Amor szmaciany 

płynie ulicą!
Potem znów cicho, potem znów ciemno,
potem wracają znów na Kamienną... 


Trójka tych niezwykłych aktorów i wokalistów wniknęła lirycznie w mój niedzielny, chłodny wieczór, dzieląc się myślą o miłości i refleksją nad tym czego warto w życiu szukać. Czemu się poddać, a czemu sprostać. Kiedy ulec i jak przetrwać smutek. Ujmująco rozwinęli cały wachlarz emocji, jaki towarzyszy kochankom. Od młodzieńczej, momentami ślepej euforii, bo spełnienie, poczucie stabilizacji, czasem ból. Widać było to wszystko na ich twarzach. Zapadająca w pamięć gra aktorska przy piosence poetyckiej. Siedząc w pierwszym rzędzie czułam ich wewnątrz jeszcze na minutę przed snem. Małgorzata Pikus z charyzmą i ujmującym drżeniem głosu odśpiewała Edith Piaf, stojąc w skupieniu przed niewielką, może osiemdziesięcioosobową publicznością. Dariusz Waraksa podobnie, niezwykle liryczny, dokładny w słowach. I mój ulubiony Tomasz Kłaptocz jak zwykle z uśmiechem, płynnością ruchów, lekkością w nogach bisował "Czas nas uczy pogody" Grażyny Łobaszewskiej. Ma w sobie tyle ciepła, radości z bycia na scenie, nietuzinkowych ruchów, że nie sposób było się powstrzymać przez wystukiwaniem rytmu stopą i pstrykaniem na palcach (na czym często go można złapać). Warto było zrzucić z siebie niedzielne lenistwo. Wprawić w ruch myśli i prawą stopę. Do snu odczytać mężowi "Miłość szczęśliwą" Wisławy Szymborskiej, którą przypomniał pomiędzy piosenkami Tomasz Kłaptocz. Czy miłość na to nie zasługuje? By ją czasem odkurzyć, i tak po prostu podejść do niej, podziękować i powiedzieć głośno jak bardzo jest istotna.

Małgorzata Pikus, Dariusz Waraksa, Tomasz Kłaptocz, Bartłomiej Stuchlik

Tomasz Kłaptocz
Teatr CST, Cieszyn, 2 grudnia 2012, godz. 18.00

2012-12-02

Kilka pytań na grudnia początek


Przepytywanie źle mi się kojarzy. W szkole przeżywałam katusze w związku z odpowiedziami ustnymi. Ale tam nikt nie pytał w tematach, na które miałabym ochotę porozmawiać. Zresztą do tej pory na co dzień nie mam okazji rozmawiać o książkach, pisarzach, o życiu literackim w ogóle. Otaczam się ludźmi raczej nieczytającymi. Z wielką przyjemnością więc przyjęłam od Zbyszka - W zaciszu biblioteki nominację Liebster Blog, bo to miłe kiedy ktoś zachęca do rozmowy, prowokuje dyskusję w temacie tak nam bliskim jakim jest literatura. Przy okazji szepnę też coś o sobie, bo dawno tego nie robiłam. Dzięki Zbyszku!

1. Jaka jest Twoja ulubiona książka z dzieciństwa?
Może trudno w to uwierzyć, ale w dzieciństwie niewiele czytałam. W domu nie było biblioteczki, tylko kilka Encyklopedii PWN, książki kucharskie, jakiś poradnik, "Sztuka kochania" Michaliny Wisłockiej i trzy maleńkie tomiki poetyckie. Nigdy nie widziałam mamy czytającej. Ojca nie widywałam w ogóle. Mama uwielbiała haftować, więc w ślad za nią częściej zamiast książki brałam w ręce tamborek i czeską mulinę. Oprócz "Baśni z Wyspy Lanka", baśni Andersena i kilku rosyjskich opowiastek, nic mi z czasów dzieciństwa nie zostało. Nie pamiętam też by mi czytano, więc nawet jeśli tak bywało, to musiało to być sporadyczne. Nie wyniosłam miłości do książek z domu. Spotkałam się z nią gdzieś po drodze, jak przyszło na świat moje pierwsze dziecko. Pierwszą książkę, z której pamiętam nawet same momenty czytania, ilustracje, emocje, jest "Plastusiowy pamiętnik". Nosiłam Plastusia w plecaku, zapewne też z nim rozmawiałam. Ale jako ulubioną książkę z dzieciństwa wskazałabym "Lessie wróć" Erica Knighta. Ta książka wzmocniła i utrwaliła we mnie miłość do psów ( i chyba wszystkich zwierząt ). Przekonała do ich niesłychanej wierności i sprawiła, że nie jestem w stanie bez nich żyć ( aktualnie mam dwa, do niedawna trzy psy i papugę).

2. Jaka książka non-fiction zrobiła na Tobie największe wrażenie?
Czytam ich ogromnie dużo. Trudno wskazać jedną. Zdecydowanie intensywnie przeżywam te dotyczące polityki nazistów wobec Żydów, wspomnienia wojenne, listy, biografie ludzi zmuszonych uporać się z Holokaustem.

3. Jakie 3 książki zabrałbyś/-łabyś ze sobą na bezludną wyspę?
To zależy na jak długo zostałabym tam wysłana :). Jeśli załóżmy na rok, to wzięłabym "Czarodziejską górę" Tomasza Manna (pierwsza z tych dla mnie ważnych), "Opowiadania zebrane" Virginii Woolf (bez V. nigdzie się nie ruszam) i zbiór całego dorobku Wisławy Szymborskiej, który posiadam w wersji polsko-włoskiej (miałabym dwa w jednym, naukę języka i balsam dla samotnej duszy). Jeśli jednak wiedziałabym, że mam tam zostać aż do śmierci to zamiast Manna wzięłabym "Finneganów tren" Jamesa Joyce'a . Ta książka to jedna wielka zagadka, więc miałabym czas, by tygodniami, miesiącami, latami, rozgryzać co Wielki Joyce miał na myśli. Umarłabym bardzo inteligentna. Albo przedwcześnie na skutek obłąkania.

4. Jakie pytanie zadałbyś/łabyś swojemu ulubionemu pisarzowi?
Jak to jest kiedy fikcja staje się ważniejsza niż życie i co na to miłość?

5. Co sądzisz o e-bookach i audiobookach?
Nic mądrego co byłoby poparte doświadczeniem. Nie korzystam ani z jednego ani z drugiego. Kilka lat temu wysłuchałam "Lolitę" Vladimira Nabokova i musiałam ją po czasie ponownie sama przeczytać, bo podświadomie ciągle traktowałam tę książkę jako nieprzeczytaną. Miałam wobec niej wyrzuty sumienia. Słowa czytane przez kogoś do mnie nie docierają, nie wpadają w ogóle do głowy, błądzą ponad nią i szybko umykają. Muszę czuć książkę, wiedzieć jak wygląda, zbliżyć się do niej. Książka musi ze mną sypiać, kąpać się, pić kawę, spędzić ze mną kilka dni. No i najważniejsze... bez ołówka w ręce nie czytam. Zazwyczaj ołówki są dla mnie zakładkami. Dlatego też do ołówków mam ogromny sentyment. Nie wyrzucam. Zbieram ich końcówki i przywożę sobie z różnych miejsc nowe.

6. Czy lubisz kryminały i fantastykę i dlaczego tak lub nie?
Nie lubię. I nie wiem dlaczego. Nie potrafię się przełamać.

7. Czy uważasz, że praca tłumacza jest tak samo ważna jak pisarza? Jacy tłumacze i jakie ich tłumaczenia są według ciebie najlepsze?
Jest ważna, ale na zupełnie innej płaszczyźnie. Tłumacz byłby dla mnie równie ważny, gdyby była jakaś konsekwencja tłumaczeń. Gdyby jeden tłumacz (oczywiście na ile to możliwe do jego śmierci) miał monopol na danego autora. Jak na przykład w dużej mierze udało się to Markowi Bieńczykowi, który przekłada Milana Kunderę, czy Magdalenie Heydel dokonującej przekładu Virginii Woolf. Jednak tak się nie dzieje, nazwiska pojawiają się, by ulec zapomnieniu do następnej wydanej książki autora. Niczyja w tym wina, ale drażni mnie to. Obecnie za wirtuoza i mistrza tłumaczenia uznaję Krzysztofa Bartnickiego. Trzynaście lat z Jamesem Joycem to wyczyn wart szacunku i ukłonów. Z tego co wiem, Krzysztof Bartnicki na bezludną wyspę już by go nie zabrał. Odczuwa coś na miarę wstrętu, ale "Finneganów tren" to akurat dzieła w dziele dziełem nakręcane. Mam nadzieję, że pozostali tłumacze jednak czerpią radość z tego co robią, bo inaczej wstręt mógłby się rozprzestrzenić i zarażać czytających. 

8. Czy zdarza ci się nie pamiętać treści przeczytanej książki?
Oczywiście, że tak. Notorycznie. Dlatego zużywam dużo ołówków notując na marginesach książek i prowadzę kilka notesów. Po jakiś pięciu latach prowadzenia notatek nie znajduję już tego czego szukam w danym momencie. Ale jak otwieram książkę i czytam pierwszy, drugi, trzeci podkreślony fragment to pamięć wraca.

9. Które książki są według ciebie przereklamowane?
Te na które wydano za dużo pieniędzy by je reklamować. Nie pojmuję tej polityki. Celebryci straszą z okładek książek w top ten, a wartościowe książki marnieją w zakurzonych regałach. Debiuty tylko wysoko postawionych Wydawnictw trafiają w nowości. To boli najbardziej, bo rządzi się ten biznes jakimiś błędnie postrzeganymi zasadami. Na pewno z etyką nie mają one nic wspólnego. Kasa, jak wszędzie obecnie, a książka na to nie zasługuje.

10. Jaki jest Twój ulubiony cytat pochodzący z książki, którą kiedyś przeczytałeś?
Nie przywiązuję się do pojedynczego, wyrwanego ze środka książki fragmentu albo jak to często w e-cytatach bywa do połowy zdania, bo udało się pisarzowi erudycyjnie błysnąć. Raczej wracam tylko do tych autorów, których czytam całościowo, z którymi mnie łączy jakaś specyficzna więź zrodzona z większego dorobku literackiego. Wtedy w każdej ich książce znajduję coś ważnego do odnotowania. Jednak w związku z tym, że posiadam wszystkie książki Virginii Woolf przełożone na język polski, to z niej cytatów mam najwięcej. Sentymentalnie ulubionych. Poza tym Mann, Kundera, Hrabal, Kafka, Roth, Hesse, Dostojewski, Czechow, Oz, Chwin, Rylski, Myśliwski, Kapuściński, Hłasko, Huelle, Varga, Stasiuk, Miłosz, Iwaszkiewicz, Filipowicz, Stachura. Sami mężczyźni, tak wiem. Z kobiet Woolf, Plath, Veteranyi, Nin, Hill, Sontag, Bachmann, Jelinek, Osiecka, Janko, Szymborska. Poetów traktuję osobno, sporo ich poza tymi o których już wspomniałam... każdego dnia mam pod ręką jakiś tomik poezji i dużo cytatów ( E. Lipska, J. Hartwig, E. Dickinson, A. Achmatowa, R. Putzlacher, T. Różewicz, P. Celan, T. S. Eliot, Z. Herbert, J. Brodski, J. Keats, J. Kronhold, M. Południak, G. Kozera, J. Dehnel  ). Świadoma jednak jestem zmian i dopisków. Pewnie już jutro ktoś mi się jeszcze przypomni kogo nie wymieniłam (dopisek po dwóch dniach... oczywiście, że zapomniałam i już naniosłam kilka zmian :)

11. W jakim celu piszesz swojego bloga?
Początkowo pisałam by pisać. Cokolwiek. Często bardzo prywatnie, dzieliłam się słabościami i radościami, jak to matka domowa, z dwójką dzieci, pracą i masą obowiązków na głowie. Sparzyłam się i zaznałam kilku niemiłych upokorzeń. Kiedy jesteś zbyt szczęśliwy, uśmiechasz się ponad normę, ludzie myślą, że jesteś hipokrytą, że jesteś sztuczny, bo jak to - w dzisiejszych czasach można mieć dobrego męża, grzeczne dzieci i emocjonować się drobiazgami, okruchami z codzienności? Ze wszystkich sił próbują nasrać ci na życie by nie było zbyt kolorowe, a bardziej gówniane. Bo takie jest trendy i przynajmniej jest o czym rozmawiać. Ludzie myślą, że przez pancerz szczęścia ból nie dociera. Że kiedy o czymś się głośno nie szczeka, to myśl ta nie rani. Poddałam się. Wycofałam z portalu Onet (mimo iż powinnam skakać z radości, gdyż pewnego roku dotarłam do pierwszej trójki finałowej kategorii "Ja i moje życie" na Blog Roku), bo po raz kolejny potwierdziłam się w tym, że ja między tłumy się nie nadaję. Męczyły mnie tysiące wejść dziennie. I kilkanaście e-maili dziennie. Głowa mi puchła i uszy usychały. Anonimowi mieli najwięcej do powiedzenia w wiadomościach prywatnych. Zadałam sobie pytanie po co to? Marnuję czas, który mogłabym poświęcić mężowi, dzieciom, rodzinie, przyjaciołom i książkom. Stąd moja przeprowadzka na mniejszy, bardziej kameralny (wtedy, bo teraz już każdy blog prowadzi :) serwer i skupienie się raczej na pasji niż anegdotach z życia wziętych. Przetrwałam jakoś atak na moją osobę czemu stałam się taka nudna i grzecznie tłumacząc odpowiadałam, że taka teraz moja potrzeba. Zaczęłam pisać więcej o literaturze, która z każdym rokiem była mi bliższa. Dzielić się tym co w jakiś sposób na mnie wpłynęło, dotknęło, poruszyło i wiąże się z kulturą. Nie jakąś masową, częściej niszową, tą która faktycznie mnie dotyczy, kobietę z małego prowincjonalnego miasteczka Kornela Filipowicza. Nigdy nie zawarłam żadnego układu z Wydawnictwami, nie dostaję książek w zamian za recenzje, bo nie potrafię pisać o czymś co mnie nie interesuje. To nie jest mój zawód. Moim celem nie jest stricte propagowanie literatury jako ogółu, a jedynie dzielenie się tym na co natrafiłam, co wydaje mi się istotne, warte odnotowania, niekoniecznie dla innych choć z nadzieją, że ktoś dzięki mnie coś ważnego dla siebie odkryje. Nie mam wielu czytelników, zanudziłam niektórych i sobie poszli :) Ale właśnie tak mi dobrze, wśród tych stałych którzy zostali, wśród tych mi bliskich, z których kilkanaście osób jest ze mną od samego początku (dziękuję). W przeciwnym razie nie odpowiedziałabym na te wszystkie pytania, bo jakby nie było odsłaniam siebie. A ja nie lubię o sobie rozmawiać.

Teraz powinnam nominować kolejne osoby i przepytać je. Niestety nie podejmę się, bo już krąży to wyróżnienie jakiś czas w sieci i nie chcę dublować. Jeśli ktoś ma ochotę na dyskusję zapraszam na e-mail, bądź profil fb. Zachęcam do odpowiedzi nawet na pojedyncze pytania wszystkich, którzy mnie odwiedzają. Dobranoc tym, którzy dotrwali do końca :)
Zresztą czy tutaj ktoś jest o 2:38?

Czy ktoś może mi zdjąć psa z poduszki i drugiego psa ze stóp?
A może jeszcze poczytam?
Susan Sontag czeka z końcówką Dziennika.
Tak, jeszcze chwilę poczytam, inaczej nie zasnę.


2012-12-01

Z dialogów rodzinnych odc. 22 - rozmowy (nie) kontrolowane


Brat: Lola, zbliża się Mikołaj i Święta, musisz być grzeczna i nie marudzić tyle.
Siostra: Ale ja nie marudzę.
Brat: Jak to nie? Ciągle to robisz, tak pod nosem.
Siostra: Charlie, ja nie marudzę!
Brat: Taaaak, a co zrobiłaś przed chwilą, kiedy graliśmy w karty?
Siostra: To był foch.

Uwielbiam weekendy i ich rozmowy!

2012-11-26

"Pamiętnik i inne pisma z getta" Janusz Korczak


Wracając do tematu mojego zapominania o niektórych przeczytanych książkach, czasami trafiają się takie, o których zapomnieć nie chcę. Robię więc wszystko by tego zapomnienia nie doświadczyć. Ono najzwyczajniej złości kiedy otwiera się książkę, i gdyby nie ślady ołówka nie byłoby się pewnym przeczytania.

Z Pamiętnikiem z getta i z samym Januszem Korczakiem tak właśnie jest. Pragnę mieć w pamięci jak najdłużej i wracać do jego, i bliskich mu ludzi, życia. Przy okazji wzruszającego Pamiętnika polecam też jedną z lepszych moim zdaniem biografii - "Korczak. Próba biografii" Joanny Orczak-Ronikier.

Poniższy tekst napisałam do 44. numeru Kwartalnika "sZAFa" ( i dla własnej pamięci też ).







 "Bo mówić i rozmawiać to nie to samo” 

Zostawcie mnie dzieciom. - Nie jestem socjologiem. Spartaczę, skompromituję i próbę, i siebie. (…) Miasto wyrzuca mi dzieci, jak muszelki, a ja nic - tylko dobry jestem dla nich. I powtarzam sobie ponownie - Zostawcie mnie dzieciom. Zostawcie mnie dzieciom. A ja nic - tylko dobry jestem dla nich.  

Słowa te towarzyszą mi przez resztę kart „Pamiętnika” Janusza Korczaka pisanego w getcie przez ostatnie trzy miesiące nim nastąpiła tragiczna wywózka do Treblinki. Traktuję je jako najwyższy wyraz uznania ważności dzieci w jego życiu. Te trzy proste słowa zostawcie mnie dzieciom, zawierają w sobie ogrom miłości, szacunku i oddania, tak potężny jak żadne inne. Nie wyobrażał sobie by mógł robić cokolwiek innego w życiu, niż być dla nich i trwać przy nich, jako lekarz, pedagog, pisarz i równy im człowiek. Przytulać, nauczać, podawać w środku nocy syrop na kaszel, ale też karcić, wymagać i przygotowywać na trudną rzeczywistość dnia następnego. Miał olbrzymią, dręczącą go świadomość fizycznej i psychicznej degradacji dzieci w getcie, z którą walczył całe życie. Momentami, bardzo depresyjny, szorstki i trudny dla innych, otwarcie nie zgadzał się z bólem i niedolą niesprawiedliwie dając temu wyraz innym, równie zagubionym. Całą tę gamę emocji, uginającą się pod wpływem czasu wiarę, nasilające się osłabienie fizyczne i psychiczne, da się dramatycznie odczuć dogłębnie analizując jego dzieła, listy i „Pamiętnik z getta”. Ale na co dzień, przekraczając próg sypialni chłopców, bądź dziewcząt wcześnie rano, zagłuszał w sobie to co nieuniknione, odkładał na bok niepewność i strach. Wierzył w każde dziecko z osobna. Ufał im tak mocno, jak one jemu. Dziecko jest jutrem – powiadał. Czerpał z ich codzienności i spontanicznych, niezmąconych dramatyzmem uśmiechów siłę. Dzieci były dla niego myślą przewodnią, co przekładało się na ciągłe ich chronienie. Przed samotnością, przed lękiem i wstydem, których sam w dzieciństwie doświadczył. Jako syn obłąkanego dręczył się całe życie myślami o konsekwencjach bolesnego dzieciństwa i braku prawdziwego, szczerego porozumienia między rodzicami a dzieckiem, więc miał wewnętrzną potrzebę walczenia z tym od najmłodszych lat, co robił zresztą doskonale. I cóż z tego? Ciągnąć można jego słuszne wątpliwości. Cóż, kiedy jego obawy, że poświęca życie dla sprawy, która zostanie przegrana, spełniły się. Ważność jego intencji została w sposób okrutny zgładzona i nie był w stanie się temu sprzeciwić. W tej ostatniej chwili mógł tylko chwycić dzieci za ręce, jak zwykł to robić na co dzień.

Janusz Korczak, a właściwie Henryk Goldszmit, dla wielu został bohaterem tej jednej, ostatniej pomnikowej sceny. Tak niewiele, ogólnikowo się o nim mówi. Nawet teraz, kiedy trwa Rok Korczaka. Ta cisza aż boli. Dlatego pękłam z radości, kiedy tankując kilka dni temu samochód zobaczyłam dziewczynę w rdzawych, upiętych niezgrabnie włosach, zaczytaną na bocznym krawężniku stacji w „Pamiętniku z getta”. Czułam, że dla niej, jak i dla mnie, to wybitne dzieło literackie. Bezsprzecznie. Na jego kartkach Janusz Korczak przedstawia siebie nie tylko jako człowieka znajdującego się w dramatycznej sytuacji, ale przede wszystkim jako wszechstronnego literata. To utwór bardzo hybrydyczny, wielogatunkowy, uciekający zarówno w eseistykę, we wspomnienia jak również ocierający się o poezję: Życie moje było trudne, ale ciekawe. O takie właśnie prosiłem Boga (…) Splunąć i odejść. Ważę tę myśl od dawna. - Więcej – pętla – ołów u nóg. Nie sposób ogarnąć go jednym czytaniem. Ale nie o to w tym chodzi, by ogarnąć, bo tego przecież się nie da. Sam Korczak analizując w „Pamiętniku” swoje życie, od dzieciństwa po rzeczywistość, będące dla niego jakże cennym źródłem inspiracji pedagogicznych i literackich, nie był w stanie uniknąć fragmentaryczności i pozostawił go w wielu miejscach dziełem otwartym. Dopowiedzeń doszukałam się na fotografiach w przepięknie wydanym albumie „Fotobiografia. Janusz Korczak” autorstwa Macieja Sadowskiego. Tam wszystkie twarze dzieci z Krochmalnej tworzą kolejne historie, których się nie zapomina. A Korczak nosił w sobie te historie przez całe życie. Każdą z osobna. Jakże więc trudny musiał to być wyczyn, jak spore obciążenie psychiczne, by zdjąć choć odrobinę lęku z każdej tej malutkiej twarzy. Począwszy od dzieci z warszawskiego szpitala dziecięcego im. Bersonów i Baumanów, poprzez wychowanków kolonijnych, wychowanków Domu Sierot, aż po wypełnione przytułki dla dzieci ukraińskich pod Kijowem, gdzie jako lekarz przebywał cztery lata w czasie I wojny światowej. W międzyczasie, pełen pasji i samozaparcia, rozwijał w sobie talent pisarski. Od zawsze czuł się pisarzem.

Korczak zaczął pisać stosunkowo szybko, uprzedzając ten stan furią czytania w wieku lat piętnastu - "Świat znikł sprzed oczu, tylko książka istniała... Mówiłem z ludźmi wiele. Rozmawiałem tylko sam ze sobą. Bo mówić i rozmawiać to nie to samo”. Mając siedemnaście lat zaczął pisać powieść „Samobójstwo”, której chyba nigdy nie dokończył. Cztery lata później zadebiutował cyklem artykułów „Dzieci i wychowanie” w tygodniku „Wędrowiec”, rok później ukazała się jego pierwsza powieść „Dzieci ulicy”, a przez kolejne czterdzieści lat wydano jeszcze około piętnastu pozycji Janusza Korczaka. Potrzeba pisania zdominowała jego życie. Oprócz pracy nad tekstami literackimi, poświęcał też wiele czasu na obsesyjne wręcz dokumentowanie szczegółów z życia swoich wychowanków. Co sobotę odbywało się ważenie i mierzenie dzieci, co skrupulatnie notował tworząc poniekąd dzienniki z życia dzieci, poszerzane o notatki z rozmów z nimi, a także notatki z samego ich obserwowania podczas rozmowy, kłótni czy zabawy z innymi dziećmi. Do tego dochodziły listy do przyjaciół i różnych instytucji, artykuły do gazet, do „Małego Przeglądu” jako dodatku do pisma dla spolonizowanych Żydów - „Nasz Przegląd”, do „Tygodnika Domu Sierot” (niestety żaden nie ocalał), a także notatki do wykładów, odczytów i słuchowisk radiowych. Jak można wywnioskować choćby z niektórych fragmentów „Pamiętnika” pisanie nie przychodziło mu wcale łatwo, mimo iż zajmowało sporą część jego życia. Trud przysparzało szczególnie to późniejsze pisanie, włącznie z końcowym „Pamiętnikiem”, w którym dokuczało mu ogromne zmęczenie, problemy zdrowotne i natrętne bywanie pióra na ukończeniu, czyli notoryczny brak atramentu. Dopisywał wtedy kłębiące się w głowie myśli ołówkiem, czasem późną nocą, czasem bardzo wczesnym rankiem, nim cały ul się zbudził, natchnienie temperując czterema szklankami kawy z fusów lub pięcioma kieliszkami spirytusu pół na pół z gorącą wodą. Samotność wówczas tak nie bolała i łatwiej przychodziło oszukiwanie samego siebie. 


Tydzień przerwy w pisaniu, które wydaje się niepotrzebne zupełnie. - Doznawałem tego podczas pisania „Jak Kochać dziecko” - Bywało, że piszę na postojach, na łące, pod sosną, na pieńku. Wszystko ważne i jeśli nie zapiszę, zapomnę. Niepowetowana strata dla ludzkości. - Bywało, że przerwa miesięczna: po co się wygłupiać?


W „Pamiętniku z getta” wielokrotnie da się odczuć ogromne zwątpienie. Czy droga, którą wybrał jest dobrą drogą? Po co pisać? Jak rozumieć to wszystko wokół? Jak żyć? Wiele pytań pozostawało w jego głowie bez odpowiedzi, wieloma się biczował, dotykając otwarcie problematyki, której nie był w stanie sprostać ani Korczak, ani nikt inny. Problematyki moralnych skutków zagłady. Jako lekarz i człowiek niezwykle wrażliwy, miał świadomość ogromnych zniszczeń wnętrza człowieka, i wszechobecnego bólu, który wynikał z degradacji jego psychiki i moralności. Długiej i niezwykle gwałtownej. Przenikliwej i dogłębnie raniącej. Z tym nigdy nie mógł się pogodzić. Od tych myśli zdaje się cierpiał najbardziej, co odnotowywał w „Pamiętniku” słowami:


Sponiewierana wiara, rodzina, macierzyństwo. Handel wszystkimi dobrami duchowymi. Giełda, gdzie notowano, ile waży sumienie. - Kurs zmienny – jak dziś cebula i życie. Dzieci żyją w ciągłej niepewności, w strachu. „Żyd ciebie weźmie”. „Oddam cię dziadowi”. - „Wezmą w worek”. Sieroctwo. Starość. - Jej poniżenie i uwiąd moralny.

Dzieci snują się. Tylko naskórek normalny. A pod nim czai się zmęczenie, zniechęcenie, gniew, bunt, nieufność, żal, tęsknota. Bolesna powaga ich pamiętników. Odpowiadając na ich zwierzenia, dzielę się z nimi jak równy z równym. - Wspólne nasze przeżycia – ich i moje. Moje może bardziej wodniste, rozwodnione, poza tym to samo.

Dom Sierot jest teraz Domem Starców.

Po wojnie długo nie będą mogli ludzie patrzeć sobie w oczy – żeby nie wyczytać pytania: jak to się stało, że żyjesz, że przetrwałeś? Co robiłeś? 


Kilka miesięcy po tych słowach już go nie było. Przetrwał wojnę, nie poddał się jej upokorzeniom, ale jej nie przeżył. Jak wielu innych wychowawców, kierowników, członków personelu pozostałych internatów, domów opiekuńczych i szpitali, o których teraz już wcale się nie mówi. Jak na przykład wspomniane przez Marka Edelmana w książce „I była miłość w getcie” młoda Hendusia Himelfarb i Roza Ejchner, jedyne wychowawczynie z sanatorium imienia Medema w Miedzeszynie, które nie upuściły sto pięćdziesięcioro swoich wychowanków.
Janusz Korczak, w głównej mierze, ze względu na swój literacki dorobek uchronił się od zapomnienia, ale choćby Stefania Wilczyńska, będąca mu prawą ręką, pełniąca kierownictwo i zapewniająca matczyne ciepło wychowankom Domu Sierot, również uczestnicząca z dziećmi w drodze na Umschlagplatz, już zdecydowanie rzadziej jest wspominana (jeśli w ogóle). Joanna Olczak-Ronikier w swojej książce „Korczak. Próba biografii” wymienia też innych ważnych zapomnianych: „dyrektor internatu dla chłopców przy ulicy Mylnej 18, Aron Koniński i jego żona, którzy razem z dziećmi pojechali do Treblinki. Nieznana z imienia pani Broniatowska, kierowniczka internatu Centosu dla dziewcząt przy Śliskiej 28. Pan Szternfeld, kierownik internatu dla chłopców przy Twardej 7.” Aż w końcu warto wymienić z imion same dzieci: Ireczka, Genka, Musiek, Esterka, Adzio, Julek, Felunia, Mendelek, Rita, Aronek... to zaledwie garstka. Za rękę z przyjacielem, do komory gazowej, nieświadomi, jedynie w strach odziani, jak w przejmująco prawdziwej książce Antona Fortesa ilustrowanej przez Joannę Concejo.

Na koniec pozostaje powtórzyć za Januszem Korczakiem słowa modlitwy zapisane ostatniego dnia w „Pamiętniku”, dzień przed wyprowadzeniem na Umschlagplatz, 4 sierpnia 1942: Ojcze nasz, który jesteś w niebiesiech... Modlitwę tę wyrzeźbiły głód i niedola. Chleba naszego. Chleba. 

2012-11-25

jeśli pęknę, to szczęśliwa


Dziś wróciłam wyrywkowo do zapisków Janusza Korczaka z pobytu w getcie. Do Sylvii Plath. Do Anais Nin. Do Kundery. Do Philipa Rotha. Czasem tak mam, że przeglądam po kilka stron, potem następne z innej książki, próbuję sobie przypomnieć tytuły sprzed lat i łapię się na tym, że albo kiepsko z moją pamięcią, albo chłonę wszystko zbyt pobieżnie. Czuję jak się rozwarstwiam myślowo, jak próbuję łapać istotność, ale wymyka się coraz więcej tytułów, których byłam pewna na lata. To wina tempa jakie sobie narzuciłam, z którym z jednej strony mi dobrze i pragnę jeszcze więcej. Brakuje mi tylko czasu i chęci na pisanie o tym co zostaje z lektury we mnie (szczególnie tutaj), takie obszerniejsze, pełniejsze, bardziej szczegółowe. Odpalam książkę za książką, jak nałogowy palacz, ekstatycznie zaciągam się słowem. Muszę się chyba nimi zacząć dusić, by częściej je uwalniać, by nie nawarstwiały się we mnie tworząc nieprzyjemną, chropowatą skorupę. To niezdrowe. Wszystko musi mieć przecież swoje ujście. 
Od jakiś pięciu lat mam potrzebę poznania biografii autora, którego książkę czytam. Nie uważam tego za problem, jedynie za małe utrudnienie związane z dłuższym zatrzymaniem się przy jednej osobie i przejściem w relacje bliższe niż to czasem potrzebne. Zaprzyjaźniam się, albo przynajmniej próbuję to zrobić, z różnym oczywiście skutkiem. Jeśli czytam dajmy na to opowiadania Kornela Filipowicza, to czytam też równocześnie z nimi dwie książki o nim samym (w tym wypadku też udaję się pod tablicę pamiątkową w naszym mieście i odwiedzam grób jego ojca i babki na cmentarzu komunalnym). Jeśli planuję wziąć się za twórczość Susan Sontag, to zaczynam od jej dzienników i szperam za odpowiednimi artykułami, by móc rozpocząć jej nabrzmiałe erudycją eseje i ze zrozumieniem podejść do tematu jej orientacji seksualnej. Jeśli chcę przeczytać coś Marka Bieńczyka, to nie wystarcza mi fakt, że dostał Nagrodę Nike. I tak dalej, i tak dalej.
Nie potrafię myśleć tylko o książce, w liczbie pojedynczej, na ową książkę zawsze składa się słowo + osobowość. Żyję tym co czytam i tym dzięki komu to robię. Danego tematu nikt nie poruszy już w ten sam sposób. Nikt go tak nie dopasuje, nie ujmie w te same ramy. Nikt już w niego tak nie wniknie, nie nada mu fascynującej, odrębnej i niepowtarzalnej struktury. Mam potrzebę zbadania tej struktury, co objawia się przewierceniem do jądra, do sedna odpowiedzi skąd takie, a nie inne podejście do tematu. Nic nie bierze się z niczego. Przynajmniej do tej pory trafiam na takie właśnie lektury. Albo może podświadomie krążę wokół tych samych tematów, zatrzymuję się w bliskim mi obszarze doznań i stąd ta potrzeba wnikania w szczegóły? Nie wiem ile jeszcze zdołam tego w pamięci umieścić. Ważne, że nawet jeśli z czasem pęknę od nadmiaru słów, to pęknę szczęśliwa.

2012-11-18

Leniwa niedziela, mnóstwo pytań i pan Brumm


Leniwa, rodzinna niedziela. Wszystko w zwolnionym tempie, o dwa kubki mleka więcej razy trzy. Uśmiechy, przytulania i głębsze przemyślenia. Na przykład o tym jak grało się kiedyś w klasy, a jak wygląda to dziś? Czy w pokoju wystarczy miejsca na rzut kamieniem, kiedy już wymyślimy klasy? Jak poprawnie pisać pisane E, H i G? Jak uczciwie grać w żolika? Jak ograć tatę? Jak dopasować dzień do zapotrzebowań żywieniowych poszczególnych członków rodziny? Z czego wymyślić sztuczne drapaki dla psów? Skąd wytrzasnąć szarlotkę i lody waniliowe? Jak odmienić przez przypadki słowo leń? Jak zmontować kosz do gry w koszykówkę? Jak wyrzucić psa z wymyślonego kosza do gry w koszykówkę? Skąd, jak, dlaczego i kiedy. Odkąd pamiętam niedziela ma to do siebie, że nadrabiamy cały tydzień w pytaniach i odpowiedziach. Niekoniecznie w skrócie. To mnie cieszy. Brak tematów do rozmów to najgorsza zaraza zagrażająca współczesnej rodzinie.

W niedzielę też więcej czytamy. Nie tylko przed snem, jak to zwykle w tygodniu bywa. Charlie nadrabia lekturę, Lola chce nadrobić wszystko co zalega na półce. Odkąd skończyłyśmy czytać Pipi, pragnie zacząć od początku. Tak jest jeszcze z kilkoma książkami. Ale poza sentymentem wypełniona jest też po uszy ciekawością. Dlatego niedziela to czas, kiedy podczytujemy ulubione fragmenty już przeczytanych książek, i zaczynamy coś nowego. Teraz, kiedy czyta już sama wybieramy książki z dużym drukiem, by jeszcze bardziej podkręcić dumę. Zarówno jej, jak i moją. Tak, dumna jestem. A Lola jeszcze bardziej. Dumny uśmiech prześwituje przez zakłopotanie, co na twarzy dziecka rysuje się drżeniem kącików ust. Dopiero w styczniu skończy sześć lat, a już sobie dosyć sprawnie radzi z każdym słowem. Nie powiem, że nie przysiadłyśmy do nauki, bo skłamałabym twierdząc, że ma alfabet we krwi, ale też nic nie było systematycznie pielęgnowane. Wszystko przez codzienne czytanie, do którego obie podeszłyśmy z wielką pasją i uwielbieniem. A potem zbudziła się dziecka wrodzona ciekawość, uwydatniła moja nabyta z wiekiem cierpliwość i płynnie przeszłyśmy w łączenie liter w słowa.

Siódmego dnia tygodnia udajemy się też szybciej do łóżek, by dokończyć zuchwale leniwą niedzielę. Tym razem zabrałyśmy ze sobą wielkiego, gapowatego, ale niezwykle sympatycznego misia, który skradł nasze serca już kilkakrotnie. Niemiecki ilustrator Daniel Napp wymyślił postać, która kojarzy mi się osobiście z popularnym misiem Bernardem. Jest równie pocieszny, uparty i pomysłowy. Dąży do celu i wyjaśnienia sprawy, która go niepokoi. Zaspokaja natychmiast swoją ciekawość co nadaje tempo całej opowieści. Uczy dystansu do błędów, pomyłek i własnej niewiedzy. Ale wszystko to dzieje się nie w sposób nudny, edukacyjny, tylko niezwykle lekki i relaksujący. Gwarantuje niekontrolowany wybuch śmiechu i wielką przyjemność z przeglądania ilustracji. Co prawda  wydawca przeznacza tę książkę dla młodszych dzieci (od trzeciego roku życia) to bezsprzecznie stwierdzamy, że zarówno pięciolatek, jedenastolatek, jak i trzydziestolatek, wraca do niej w przypływie chęci poprawy sobie humoru i zapewnienia przyjemnego snu. Wyśmienita lektura do szybkiego przeczytania przed snem ( stosunkowo niewiele tekstu ) i bardzo dobra czcionka do nauki czytania dla maluchów. Rodzinnie polecamy i list do Mikołaja piszemy z prośbą o kolejne części.




Tytuł oryginału Dr. Brumm versteht das nicht, polski tytuł Pan Brumm tego nie rozumie, Daniel Napp, przeł. Elżbieta Zarych, Wydawnictwo Bona, Kraków, 2011, s. 25.

Kolejne części to: Pan Brumm utknął na dobre, Pan Brumm idzie się kąpać, Pan Brumm obchodzi Boże Narodzenie i najnowsza część z października tego roku Pan Brumm wybiera się na wycieczkę.


2012-11-15

"myśli przelatują z bzykiem"


[...] Własnoręcznie miesza sałatkę dla jakiegoś cieszącego się specjalnymi względami gościa. Kto jest tym uprzywilejowanym gościem, pytam, i dlaczego? I co gospodarz mówi do tej pani w kolczykach; czy to przyjaciółka, czy klientka? Siadając przy stole, czuję od razu to rozkoszne ukłucie zakłopotania, niepewności, możliwości, domysłów. Natychmiast pojawiają się obrazy. Jestem zażenowany własną płodnością. Mógłbym obszernie , swobodnie opisać każde ze znajdujących się tutaj krzeseł, stołów, każdego gościa. Moje myśli przelatują z bzykiem to tu, to tam z zasłoną słów na oznaczenie wszystkiego. Rozmawiać, choćby z kelnerem o winie, to doprowadzać do eksplozji. Rakieta idzie w górę. Jej złote, zapładniające ziarna opadają na żyzną glebę mojej wyobraźni. Zupełnie nieoczekiwany charakter eksplozji - oto radość obcowania z ludźmi. Ja w połączeniu z tym nieznajomych włoskim kelnerem - kim jestem? Nie ma nic stałego na tym świecie. Kto zdoła wyjaśnić znaczenie czegokolwiek? Kto potrafi przewidzieć lot słowa? To balonik żeglujący ponad wierzchołkami drzew. Mówienie o wiedzy nie ma żadnego sensu. Wszystko jest próbą i wyprawą w nieznane. Bezustannie obcujemy z niewiadomymi. Co będzie dalej? Nie wiem. Lecz odstawiając kieliszek, przypominam sobie: zaręczyłem się. Wieczorem zjem kolację z przyjaciółmi. Jestem Bernardem, sobą. [...]

Virginia Woolf, Fale, przeł. Lech Czyżewski, Wydawnictwo Literackie, Kraków, 2003, s. 107-108

2012-11-14

Skończyła się


Od piątku pachniał nią dom. Cynamon przeniknął w kuchenne ścierki i materiał mojej bluzy dresowej. Nawet pies się za nią rozglądał by wtulić się w słodycz. Podgrzewałam do każdej kawy małe kawałeczki, oszczędnie, z namysłem, by nie zabrakło jak najdłużej. Charlie nie jadał ciast, aż do dnia kiedy dał się namówić i poczuł smak szarlotki na ciepło, z waniliowymi lodami, bitą śmietaną i kruszoną czekoladą. Lola stanowczo nadal woli kabanosy. Mąż jeszcze bardziej stanowczo. Ku mojej i syna radości. Taką szarlotką miło się dzielić, ale jeszcze milej jak z blachy nie znika. Szczególnie komuś takiemu jak ja, kto samą produkcję rozpoczyna po dwóch godzinach podchodów i obaw. A kończy ją po kolejnych dwóch. Nie jestem stworzona do przebywania w kuchni (choć podobno gotuję dobrze, a goście chyba lubią mój brak wyczucia proporcji, bo z przyjemnością przyjmują plastikowe pojemniki ;), częściej patrzę podczas gotowania w okno, niż na ręce. Za oknem ciekawiej, mnóstwo ptaków, ruchu, zmian. Czasem wykorzystuję ten czas na rozmowy z dziećmi, bo samo przyrządzanie odczuwam jako marnowanie godzin całych. Ileż można szatkować, pilnować, doprawiać, w strachu stać nad garnkiem kiedy smak nie ten co być powinien. Ale nie wyobrażam sobie jeść z restauracjach, stołować się na stołówce, u mamy czy teściów. Mam swoje smaki, potrzeby i zamiłowanie do czosnku, sałatek warzywnych i serów. Do zup kremów z grzankami. Do pierogów. Do dobrej kawy i czegoś do niej... z rabarbarem, jabłkami, malinami, gruszkami, brzoskwiniami. Te owoce w połączeniu z wyrobionym ręcznie ciastem i ubitym białkiem czynią mnie szczęśliwą. A kiedy obok mnie staje drugie szczęście, już prawie wyższe ode mnie, z resztkami bitej śmietany w kąciku ust, to jestem skłonna mordować się z wałkiem ponownie. Dla westchnień i tego oto widoku...


Przepis zaczerpnęłam z Kwestia Smaku. Skoro mi się udało to i Wam się uda :) Następnym razem muszę jedynie dać więcej jabłek, bo mam większą blaszkę niż zalecana. Smacznego!

Właśnie zauważyłam, że Drui, autorka blogów Układanka z codzienności oraz Kuchenny bajzel jest setną osobą, która dołączyła do obserwatorów mojego bloga. Drui proszę odezwij się do mnie mejlowo. Mam z tej okazji przygotowany upominek :)
Bardzo dziękuję, to niezwykle miłe, że nadal po tylu latach chętnie do mnie zaglądacie i pojawiają się ciągle nowi czytelnicy. Wiele się zmieniło, piszę tutaj rzadziej (zdecydowanie więcej w notesach prywatnych) i chyba z wiekiem bardziej nostalgicznie, melancholijnie, może i przynudzam, ale wolę być w oczach niektórych nudna niż nie być sobą. Jakiś czas temu wyłączyłam też komentarze, co nie chciałabym by było odbierane jako brak szacunku wobec czytających... szanuję i doceniam Was bardzo, ale jako introwertyczka czasem czuję przesyt internetem, wypełniam się nim po brzegi i  dla własnego poczucia wolności i swobody wycofuję się w bezpieczne bambosze. Zaufałam niesłusznie kilku osobom, zebrałam pręgi, negatywne komentarze, kwaśne miny i już obrażać się nie pozwolę. Taka moja decyzja. Do odwołania. Dziękuję za akceptację :)


2012-10-20

"Szymborską jesień się zaczęła"




Notatka

Życie - jedyny sposób,
żeby obrastać liśćmi, 
łapać oddech w piasku,
wzlatywać na skrzydłach;

być psem,
albo głaskać go po ciepłej sierści;

odróżniać ból
od wszystkiego, co nim nie jest;

mieścić się w wydarzeniach,
podziewać w widokach,
poszukiwać najmniej między omyłkami.

Wyjątkowa okazja,
żeby przez chwilę pamiętać,
o czym się rozmawiało
przy zgaszonej lampie;

i żeby raz przynajmniej
potknąć się o kamień,
zmoknąć na którymś deszczu,
zgubić klucze w trawie;
i wodzić wzrokiem za iskrą na wietrze;

i bez ustanku czegoś ważnego
nie wiedzieć.

Wisława Szymborska


Obejrzałam ten film już dwa razy. Obejrzę jeszcze wielokrotnie. Zbliża on bardzo do poetki. Holendrowi, Johnowi Albertowi Jansenowi udało się coś co wydaje się wręcz niemożliwe w tak krótkim czasie. Zatrzeć granice pomiędzy bohaterem dokumentu a jego odbiorcą, zminimalizować dystans do zera i praktycznie natychmiast, po kilku minutach, dopuścić widza bardzo blisko osobowości nawet tak wybitnej, ponadczasowej jakim jest Wisława Szymborska. Jedno jest pewne, takiego efektu nie da się osiągnąć jednostronnie, wiele zawdzięczamy naszej Noblistce. To Wisława Szymborska swą naturalnością, ciepłą kokieterią, podejściem do własnej osoby, sprawia że film ten staje się dokumentem wymykającym się poza zwykły dokument. Chyba nikt poza Wisławą Szymborską nie potrafi w tak szczery, otwarty sposób zaprosić własną postawą do swojego intymnego świata. Zachwyca dystansem do życia i własnych słabości. Nagłą potrzebą zażartowania, podzielenia się anegdotą czy zadziwieniem. Tak, Wisława Szymborska umie się najpiękniej zadziwiać ze wszystkich znanych mi osób. Nie unika jednak też spraw istotnych, niejednokrotnie trudnych, zawartych w swojej wieloletniej twórczości. Wszystko to dzieje się tak jakby nie istniał między bohaterką tego dokumentu a jego odbiorcą, żaden szklany ekran, żadna różnica wieku, jakby zatrzymał się czas. Jakby wszystko działo się tuż obok. Na kanapie, przy stole, wśród papierosowego dymu i ciepłego głosu, z tak charakterystyczną Noblistce dykcją. Można słuchać i patrzeć bez ograniczeń, wyczekując uśmiechu, który pojawia się zamiast kropki na końcu zdania. Uśmiechu, który jest niczym czułe dobranoc mamy szeptane dziecku do ucha.

Nadal żałuję, że nie dotarłam do Krakowa, gdzie w Centrum Manggha świętowano inaugurację działalności Fundacji Wisławy Szymborskiej i wyświetlano "Koniec i początek", chyba po raz pierwszy na dużym ekranie. Tam musiała być wyjątkowa atmosfera, która jeszcze bardziej wpływała zapewne na odbiór tego filmu. Podobno długo nie milkły brawa. Nie dziwię się. To bardzo wzruszający film, kiedy pomyśli się, że już Jej wśród nas nie ma. Ona w piękny sobie sposób, z lekkością, bez ustanku czegoś ważnego nie wiedziała. Zachwycała, zadziwiała i odkrywała. Jak dla mnie robi to nadal i dzięki Niej nauczyłam się zwalniać i dostrzegać.


2012-10-16

Są dni kiedy mniej czytam


wolne chwile spędzam wówczas na cięciu, szyciu i zabawie papierem. Coraz rzadziej, i nie zapowiada się by to miało ulec polepszeniu, ale lubię to robić i na dobre stolika roboczego nie zdemontuję. Styl vintage od zawsze mnie fascynuje, lubię nawiązywanie do poprzednich epok w różnych dziedzinach. Nawet takich prozaiczno-notesowych, choć to typowy vintage nie jest. Ale ma klimat, którego nie wzniecą notatki na monitorze. Jednak papier to papier, notes to notes, pióro to pióro. Sama bez notatnika nie ruszam się z domu. Nie tego akurat, bo ten zrobiłam na prezent, ale dla siebie kiedyś taki też zrobię. Wywołał wzruszenie, więc warto było się kłócić z maszyną do szycia i zjeść torebkę galaretek w czekoladzie na wagę. I nie ważne ile ich było na tej wadze :)




więcej na jego temat tutaj www.virginia-scrap.blogspot.com

2012-10-12

Piątek o trzynastej


Od jakiegoś czasu piątek nie jest wyczekiwany. Piątek zaskakuje. Nagle wyrasta z szeregu tygodnia i zgodnie z zasadą wypada odpocząć, ale głowa nie pozwala zapomnieć o tym co w trakcie. Sporo tego. Powinnam z czegoś zrezygnować, ale problem w tym, że wszystko w odpowiednim momencie sprawia mi przyjemność.

Tyle ostatnio przeczytałam. Między innymi wspaniałe eseje "Praski elementarz" Aleksandra Kaczorowskiego, które mnie coraz bliżej stawiają wobec eseju. Fascynuje mnie ta forma literacka, zresztą nie od dziś, Virginia Woolf zaszczepiła we mnie tę miłość po zbiorze "Pochyła wieża". "Praski elementarz" polecił mi Grzegorz Kozera, poeta, prozaik, zakochany w Czechach i lekturach doskonałych. Sama mieszkając na granicy mam słabość do tego kraju. Do Kafki, Hrabala, Kundery, Pavly, Pragi, czeskiej kolei, pewnego wojaka i czeskiego języka. Wszystkie te postaci odnalazłam w "Praskim elementarzu", i jeszcze kilka innych. Niezwykle to dla mnie ważne spostrzeżenia, przybliżenia, odkrycia. Sama sceneria do lektury wprawiła mnie w odpowiedni nastrój. Usiadłam przy kawie na tarasie kawiarni "Avion" umiejscowionej na Moście Przyjaźni, z której widziałam czeski deptak nad Olzą i polskie Wzgórze Zamkowe. Tam zaczęłam tę lekturę. Skończyłam szybciej niż planowałam, i pozostaje mi już jedynie do niej wracać. Co będę czynić zapewne wielokrotnie.

Myślę o pewnym panu po sześćdziesiątce. Dziś zatrzymałam nagle samochód, kiedy ktoś spał na przystanku, z ręką bezwładnie zwisającą, i drugą na wysokości piersi. Już miałam odjechać, minąć go jak wielu przede mną, ale jednak cofnęłam, bo ta lewa dłoń z zaciśniętą pięścią nie pozwalała mi tak po prostu przejechać obok niego o trzynastej. Jak się okazało nie spał. Zapytałam jak się czuje, nie mógł złapać oddechu. Chwycił mnie za rękę i prosił bym nie puszczała. Zabrało go pogotowie, bo moja ręka w niczym by nie pomogła. Miał zawał, bądź ostry stan przedzawałowy. Zdążył mi powiedzieć, że przyjechał oczyścić groby rodziców. Sam. Miał niemiecki dowód i strach w oczach. 
Czasem mijamy kogoś w potrzebie. Pośpiesznie. Dokądś spóźnieni, ślepi, zlęknieni.
W tym samym czasie los odznacza fajkę i ktoś nie wraca do domu.
Ktoś inny być może teraz czeka na telefon od niego.

I już zupełnie nie interesuje mnie fakt, że miałam dzisiaj coś innego napisać.

2012-10-05

nowy numer kwartalnika literacko-artystycznego "sZAFa"


To już trzeci numer kwartalnika literacko-artystycznego "sZAFa", w którym mam swoje miejsce. Niezmiernie mi miło, że to akurat "sZAFa", bo  Redaktor Naczelny - Damian Cielepa spaceruje tymi samymi ulicami miasta co ja (choć jeszcze na siebie nie wpadliśmy, bo chyba za dużo pracuje : ), a Kierownik Redakcji - Małgorzata Południak ma w sobie więcej wiary we mnie niż ja sama i służy wsparciem nie tylko od święta redakcyjnego. Sama w składzie Redakcji jestem czemu dotąd nie wierzę. Pomagam na tyle na ile to czuję, i każdego dnia sporo się uczę. Poznaję nowych ludzi, spoglądam z różnych perspektyw, smakuję innego, jeszcze bardziej intensywnego życia literackiego i artystycznego, niż robiłam to do tej pory. Ten rok jest dla mnie bardzo udany i bardzo ważny, będę go niezwykle miło wspominać, z wielu powodów... a jednym z nich jest właśnie współpraca z "sZAFą", której stary numer niedawno znalazłam w formie drukowanej w jednym z cieszyńskich antykwariatów.

nr 22/ wrzesień 2006

piosenki Jaromira Nohavicy

Obecnie "sZAFa" dostępna jest jedynie w sieci, co oczywiście nie umniejsza jej wartości i zawartości. Wszyscy tam robią co robią z głębokiej miłości do słowa, obrazu, fotografii czy sztuki, wypełniając jej wnętrze różnorodnością barw i emocji. Prezentują się z głębokim przekonaniem, że warto utrzymywać przy życiu to wszystko co zadeptujemy w bieganinie dnia codziennego. Warto się zatrzymać, warto poznawać, warto nocą zamykać oczy i myśleć o konkretnym obrazie, wierszu, zdaniu, nowo poznanym artyście. Wielu ich wokół, czasem zaniedbanych, zapomnianych, często samotnych, wielu też znanych, ale jedynie w niewielkim artystycznym kręgu. „sZAFa” tym właśnie mnie przyciągnęła do siebie. Jest odkrywaniem. Zatrzymaniem się. Myśleniem. Nie ma tam słów niepotrzebnych, nieważnych. Trafiam na nie, kiedy wydaje mi się, że już na nic dobrego trafić nie mogłam. Wyciągam z tekstów fragmenty, dopowiadam sobie myśli, milczę na widok obrazów, pojedynczych wersów i zastanawiam się ile jeszcze takich pokrewnych mi dusz krąży po sieci, i ile jeszcze zdołam się od nich nauczyć. To pokrzepiające, że ludziom się chce robić coś więcej poza tym co konieczne. 

 A 44 numer "sZAFy" prezentuje się tak:





 POEZJA
Bożena Barda, Tomasz Bąk, Aldona Borowicz, Kamil Brewiński,  Roma Jegor, Małgorzata Kowalska, Mariusz Kusion, Łukasz Kuźniar, Kamil KwidzIński, Paweł Łęczuk, Izabela Wageman, Ewa Włodarska, Marcin Włodarski, Bohdan Wrocławski
 PROZA
Jacek Durski, Tomasz Graczykowski, Sławomir Hornik, Lech M. Jakób,  Kamil Kwidziński, Karol Maliszewski, Marta Obuch, Wiktor Orzeł, Małgorzata Południak, Joanna Plesnar, Klaudia Raczek, Teresa Radziewicz, Arkadiusz Siedlecki, Joanna Storczewska-Segieta, Viola Wein, Bartosz Wokan
 
 FOTOGRAFIA-GRAFIKA-MALARSTWO
Marzena Ablewska-Lech, Andrzej Brzegowy, Dominika Dobrowolska,  Justyna Jabłońska, Piotr Król, Andrzej Markiewicz, Piotr Mosur, Maciej Ratajczak, Małgorzata Sajur,  Katarzyna Tchórz, Barbara Trzybulska
 
 sZAFa Presents
Paweł Łęczuk - Kolędnicy
Jakub Sajkowski & Teresa Radziewicz - W p/oszukiwaniach z Izabellą Wageman
Mariola Sznapka -  "Bo mówić i rozmawiać to nie to samo” - Mariola Sznapka o Januszu Korczaku
 
 
ESEJ-FELIETON-RELACJE
Jacek Durski - Fotorelacja z promocji książki Czekając na Malinę M.Południak
Mariola Konieczna - Zapiski z wizyty w "Zakładzie pracy chronionej"
Sylwia Kubryńska - Apokalipsa w bańce
Magda Krytykowska - Z Kalisza do Warzywniaka, O spotkaniu Izabeli Fietkiewicz Paszek w gdańskiej Galerii Warzywniak  *  Zwierszeni w biały dzień. O spotkaniu z twórczością Teresy Nietykszy i Bogdana Zdanowicza.
Klaudia Raczek - Octavio Paz. Ta chwila to ja sam
Małgorzata Południak - Literatka na wyspie
Teresa Radziewicz - Czekając na Malinę Małgorzaty Południak [relacja]
Jurek Szukalski - No to lecim na Szczecin. Relacja ze spotkania promującego debiutancką książkę poetycką Teresy Rudowicz pt. Podobno jest taka rzeka * Donkiszoteria w sprawie Abramowicza i innych
Ivo Świątkowski - Relacja z wystawy Lustra [22.08.2012]
Spotkanie Sztuki Niezależnej [Lanckorona10-12.08.2012]
Beata Wincza - Malinowe wariacje czyli relacja ze szczecińskiej promocji książki Małgorzaty Południak Czekając na Malinę
 
TEATR, FILM
Marcin Baran - Wkraczając w pustkę
Izabella Bartnicka - Proste jak drut i puste jak bęben czyli cep, cepa cepem pogania…
Michał Krzywak - Spokojnie to tylko uśmiech
 
KRYTYKA LITERACKA-RECENZJA
Paweł Brzeżek - Kobieca postać – o tomiku Odliczanie poetki-terapeutki Anety Gajdy-Boryczko
Jarosław Czechowicz - Rana Dasgupta Solo * Dominika Dymińska Mięso  * Jack Melchior XXL. Tragikomedia erotyczna
Rafał Derda  - Czas wesołej śmierci zaczyna się codziennie, czyli na temat Ciuciubabki Marcina Jurzysty * Czułe gesty zamknęły nas w zręcznych obrożach, czyli na temat Karmageddonu Pawła Podlipniaka
Sławomir Hornik - List do Pawki Podlipniaka spod granicy małego miasta niedaleko Krakowa *  Wiersze na wodzie (Paweł Łęczuk, Delta wsteczna)
Joanna Mieszkowicz -  Pięćdziesiąt cztery sonety Cezarego Sikorskiego
Małgorzata Południak - Pamięć - Tereso - pamięć jest tworzywem - - Podobno jest taka rzeka - Teresy Rudowicz * Popiół, a raczej czym i gdzie jesteśmy - Popiół Krzysztofa Niewrzędy
Teresa Radziewicz - Po cóż się rodzić – wędrówka Deltą wsteczną Pawła Łęczuka * Wycieka ze mnie dziś wczoraj i pojutrze czyli Punkty przecięcia Doroty Ryst
Teresa Rudowicz - Każde takie spotkanie to połówka świata – o przebierance Bogdana Zdanowicza
Jakub Sajkowski - Sezon arktyczny? Ciepło, coraz cieplej. O debiucie Kamila Kwidzińskiego *  W cień jak w gryzące ubranie. Tomasz Pietrzak Rekordy.
Karol Samsel - Amtidotum. Marcin Orliński, Płynne przejścia * Dziwka pośród dam.O tomie poezji Andrzeja Jopowicza pt. Czerwona winnica * Na rynku apokalipsy
Bogdan Zdanowicz - Raport z końca świata * Kolekcja – wszystkich moich bliskich (o zbiorze wierszy Elżbiety Tylendy Kolekcja)
 
WYWIAD
Robert Rutkowski -  Jeszcze zdarzają się wiersze: Tomasz Bąk Kanada
Marcin Włodarski z Tomaszem Białkowskim
 
MULTIMEDIA
LUGOZI - Nowhere
SBB - Follow my dream

Miałam przyjemność i zaszczyt napisać do tego numeru słowo wstępu oraz tekst o Januszu Korczaku. Poniżej zamieszczam owy wstęp i jednocześnie zapraszam do lektury całego numeru, życząc przy okazji wszystkim tak pięknego października jak u mnie!!! Cóż za jesień!!!

Skończył się czas beztroskiego stąpania po tarasowym drewnie, milknie. Ciało odbiera ostatnie bukoliczne sygnały lata z osłabioną euforią, coraz głębiej przekonane o potrzebie zmiany pozycji i ubarwienia. Ostatkiem wspomnień popadam w krzykliwe kontrasty, by w godzinach popołudniowych ze zrozumieniem ocierać się już jedynie o pastelowe pledy i gorący kubek. Percepcja wariuje, skacze po kalendarzu, podmuchem przewraca noce i trzaska drzwiami, kiedy prześpię drzemkę. Stopniowo złagodnieję. Odbiór sensoryczny się poprawi, melancholia stanie się przyjazna, a meandryczne dygresje znikną. W dzień założę wełniany szal, tuląc się do siebie - jesień. Cenię ten czas. Krótki moment skulenia się z dala od zgiełku, w głębokim fotelu, pod abażurem nocnej lampki. Wszystko spowalnia, obrazy na dłużej zatrzymują się i nie muszą zadowalać myśli porywczymi pomysłami. Spoglądam uważniej, wybaczam sobie marudzenie i częściej czytam w wannie, czego i Wam życzę tej jesieni.

 M.SZ. :)