2010-06-26

Z dialogów rodzinnych odc.13 - rozmowy (nie) kontrolowane

Pewna mała dziewczynka, zwana Lolą, której końcówki włosów nadal zwijają się w serpentyny, a prawy kciuk walczy z przystosowaniem do nowych zasad z dala od buzi, stała się niepokonaną mistrzynią w uwalnianiu zabójczych fal słownych i na wieczór osobnicy z nią przebywający widzą i słyszą podwójnie (czyt. ja). Czasem też się przewracają, wchodzą w skarpetkach do wanny, solą zamiast słodzić, bądź nie trafiają do łóżka, które zresztą i tak jest już o tej porze zajęte. Lola jest jak robocop, jak Królowa Mrówek Robotnic, jak cały koncern Red Bulla.... i dziś Charlie, jej brat, stwierdził, że mnie podziwia, że z nią wytrzymuję. Dziękuję synu. Twoje wsparcie wiele dla mnie znaczy. A wracając do Twojej siostry to nie mam wyjścia, bo kiedy staram się zatrzymać napierający na mnie potok słów, ona zaczyna śpiewać, pogrążając ciszę organkami na zejściu, fletem na emeryturze, harmonijką, na dźwięk której york dostaje szału i wyje niczym wilk pod lasem oraz bębenkiem bez dna. Z dwojga złego wolę już słuchać jej opowieści, głośno potwierdzać zaznajomienie się z aktualnie omawianym tematem i kontynuować jej ambitną, notorycznie się powtarzającą puentę i co ty na to mamo... . A ja na to córciu droga...
Jestem zmęczona. Autentycznie padam na twarz i chyba wytnę sobie dziurę na środku poduszki, żebym mogła poczytać książkę schowaną pod nią. Lola mnie pokonała. I jak tak dalej pójdzie, to pokona też brata, który widzę, że czasem marzy o czapce niewidce, chroniącej go przed wyskakującą zza ściany siostrą i jej piskliwym aaaaa tu cię mam!!!. Przed jej  strumieniem świadomości. Przed pytaniami, ciągłą potrzebą nauki i wyszukiwaniem nowych zajęć.
Lola jest tak żądna wiedzy, że nie umknie jej uwadze, żadne nowe słowo... każde trzeba rozłożyć na części i przesylabizować oraz podać przykłady użycia. Czasem namacalnie. I tak na przykład... wie już co to jest aut w meczu piłki nożnej (trenują w przedpokoju), wie że trzeci klawisz na organach to E, że do naleśników dodaję dwa jajka, a ślimaki się soli kiedy psocą. Wie, że najśmieszniejsze wiersze dla dzieci pisze Brzechwa, że po lecie jest jesień, że za siedem palców będzie na plaży, a tam będzie mnóstwo granulek piasku i będzie musiała chodzić w skarpetkach, bo księżniczki tak mają. Wie, że chomik wcale nie jest w sanatorium, że najlepsi malarze malowali palcami czego i ona dokonywać zamierza, a na wakacje musi zabrać pół domu i łóżko,bo inaczej nie jedzie.
- Lolka, czy ty kiedyś zamilkniesz? - zapytał dziś Charlie odważnie siostrę.
- Raczej nie - przekręciła filuternie oczkami w odpowiedzi.
- A wiesz, że ciężko czasem z tobą wytrzymać, a ja chciałbym mieć fajne wakacje...
- No wiem.
- To dobrze, że chociaż wiesz... Straszna gaduła z ciebie, nie boli cię buzia? – ciągnął dalej, próbując poruszyć maleńkie jak pestka czereśni sumienie Loli.
- Ojjj Charlie, jak to, to ty nie wiesz takich rzeczy? Przecież sam też ciągle gadasz, w końcu jesteś moim bratem - odparła bez zastanowienia i wspólnie wpadli w sidła spontanicznego dziecięcego chichotu.
A ja razem z nimi.
Przed nami wakacje. Wyjeżdżamy za tydzień. Codziennie, przez dwa tygodnie, między szóstą a ósmą rano będzie można mnie spotkać spacerującą samotnie po plaży Lignano Sabbiadoro... może nie tak całkiem samotnie, bo Woolf jedzie ze mną. Virginia Woolf. Obiecywałam jej już w lutym, że ją zabiorę.  Ona kochała szum morskich fal, być może nawet bardziej ode mnie. Należy się jej ten wyjazd, już dwa lata nigdzie nie była. Tylko ciągle na piętrze, w biblioteczce przesiaduje. W walizce, między ręcznikiem w muszle, a tym olbrzymim w pomarańczowe słońce leży już "Własny pokój. Trzy gwinee". Buon viaggio!!!



2010-06-24

"Kasika Mowka" Katarzyna T. Nowak

 

Kiedy już trzymałam w rękach zamówioną książkę Katarzyny T. Nowak „Kasika Mowka” przypomniałam sobie słowa pisarki chciałabym ,żeby moje książki budziły w czytelniku emocje, żeby on chciał do nich wracać, żeby one mu coś dawały i tak zaczęłam analizować, co może mi dać 114 stron kieszonkowo wręcz wydanej przez Wydawnictwo Literackie książki. I okazało się, że znacznie więcej niż niejedna obszerniejsza, barwniejsza, znacznie bardziej pchająca mi się w ręce powieść. Ta książka przetarła mi spojrzenie. Jako matce. Jako córce. Jako wnuczce.
„Kasika Mowka” to książka o nietypowym, ale jakże częstym dzieciństwie, gdzie dziecko niby jest odrębną jednostką, ale nigdy nie stanie się silnym korzeniem, zawsze pozostanie tylko gałęzią, bo nawet mu nie pozwolono rosnąć obok. Odrębnie. Poza. Nie ma dla niego miejsca i z góry ustalono, że go nie będzie. Przestrzeń wokół,wraz z jego pierwszym krzykiem się zaciska i reszta życia toczy się na wdechu. Tak jak życie Kasiki, gdzie wszystkie podarowane wraz z narodzinami drogi splatają się w jeden warkocz, który po latach jest tak zaciśnięty, że nie sposób go rozplątać.
Kasika Mowka sama siebie tak nazwała podpisując niespodziewanie nowym imieniem i nazwiskiem zeszyty pierwszoklasistki. Jako siedmiolatka powinna już być samodzielna, jednak jest zupełnie inaczej, co wynika nie tyle z jej lenistwa, co raczej z powstrzymywania się przed robieniem przykrości Babci, która jest jedyną opiekunką dziewczynki. To Babcia od lat obsługuje wnuczkę, podaje jej na tacy posiłki, myje, czesze, ubiera, sznuruje buty. Poleruje szklany klosz, pod który wsuwa w prezencie za rozwój intelektualny pachnący sernik i pióro w czarnym etui owinięte miękką szmatką. Ogranicza kontakty z rówieśnikami, pozwala porzucić szkołę, zastępując szkolne podręczniki własną biblioteczką wyposażoną w T.S Eliota czy Yeatsa. Dumna jest z coraz wyższego muru, którym odgradza Kasikę od świata zewnętrznego. Bo po co on? Ten obcy świat, ten marazm raniący każdą wrażliwą duszę. Mają siebie, swoją miłość. Samolubną. Samowystarczalną. Tak wydaje się Babci... do czasu kiedy zauważa, że wnuczka przestaje być wnuczką, a staje się potworem. Małym, genialnym potworem, nie umiejącym nic, poza słowami z książek.
Dziewczynka również popada w pewnym momencie w stan postępującej ambiwalencji. Dusi się w ciasnocie babcinego postrzegania życia, jej krótkowzroczności, której zasięg kończy się na podwórku. Naprzemiennie kocha i dręczy. Chce samodzielności i żąda usługiwania. Pragnie „onych”, ale się boi. Popycha i przytula.  Kusi ją by skrzywdzić, ale w chorej miłości człowiek tkwi jak w kaftanie bezpieczeństwa, bez możliwości ruchu i dosięgnięcia ofiary, zatem krzywdę najczęściej wyrządza samemu sobie. Co czyni też Kasika...
„Kasika Mowka” to historia o dążeniu do wolności, o próbie uwolnienia się z ramion, które zaciskając kruszą to co powinno się umacniać. O toksycznej miłości, którą ciało odchorowuje przez całe życie, a wewnętrzne szerokie blizny i ma się wrażenie wczoraj powstałe szramy bolą i nie pozwalają normalnie żyć. Czy się zasklepią? Raczej nie, bo przecież nosimy w sobie dziecko przez całe życie, na dzieciństwie budujemy dorosłość, a na starość wracamy do dzieciństwa.
Katarzyna T. Nowak zaintrygowała mnie szczerością swojej opowieści, bo jak się okazało sama była dzieckiem podobnym do Kasiki, jest to zatem książka wpisująca się w nurt powieści terapeutycznych, pomagających rozliczyć się z przeszłością, z trudnymi doświadczeniami i równocześnie ostrzegająca przed błędami wychowawczymi jakich dopuszczamy się w imię miłości.
To bardzo dobra i ważna pozycja, zmusza do refleksji. Po przeczytaniu sprawia, że domy które mijamy stają się przeźroczyste i wypatrujemy w nim Babci i Kasiki, a może Jadzi, Madzi, czy Stasia... Gorąco polecam. Ale może nie na plażę. Raczej do poduszki.

Katarzyna T. Nowak o swojej książce



Co ptak, to obyczaj

Poducha może i będzie wywietrzona, ale niekoniecznie czysta



2010-06-22

Gdzie wszystko jest ciszą

Gdzie wszystko jest ciszą


Tutaj nic się nie dzieje
poza tym co w sercu złożone
na płasko, w kosteczkę
lub na lewo w pośpiechu

Nie ma myśli co rano
poszarpanych bezsennością
zamkniętych od wewnątrz kluczem
złamanym po drugiej nad ranem

Tutaj wszystko jest ciszą
splecioną tylko ze wspomnień
odzianych w letnią sukienkę
i słomiany kapelusz

                 m.sz.

Czasem budzę się rano i przepisuję szybko słowa we śnie w wersy ułożone. Szkoda, że zdarza mi się to tylko raz na pół roku :). Nie wiem od czego to zależy. Nie pamiętam wtedy snu, tylko słowa po nim zostają.

Kolejne dwa dni jestem bez samochodu, bo oddaliśmy do przeglądu przed wyjazdem i czuję się jakby mnie ktoś nóg pozbawił. Nawet nie zdajemy sobie czasem sprawy z własnych uzależnień. Mam sześć kilometrów do centrum, z dwójką dzieci to daleko nie dojdę... idę lepiej gotować rybę po grecku.

Miłego, mam nadzieję w końcu słonecznego dnia Wam życzę.


2010-06-21

Z pokładu codzienności

Nad ranem wróciłam z wesela i stwierdzam, że mimo iż było bardzo sympatycznie to jednak nie nadaję się na imprezy masowe, szpilki, czystą wódkę, sukienki letnie kiedy za oknem ledwo piętnaście stopni, przytupywanki, tłuste jedzenie i niecenzuralne słowa, które są efektem upojenia alkoholowego... przykro mi tylko, bo pod powiekami mam obrazy sprzed kilku laty, kiedy potrafiłam tańczyć godzinami; teraz boli mnie kręgosłup, drętwieje lewa noga, a kolana uginają się pode mną po pierwszym tańcu. Nerki się buntują, kiedy zjem o talerz za dużo. Moje zdrowie nie pozwala mi na takie szaleństwa, stąd też pewnie moja niechęć do tego typu imprez, bo kończę zazwyczaj na byciu fotografką, kierowcą, szatniarką, podawaczką upadłych sztućców i pocieszycielką :). Na szczęście nie wiem kiedy kolejne wesele i nie martwię się na zapas.
Martwię się jednak gwałtownym powrotem zimna we Włoszech ... zamiast słońca są tam ulewne deszcze, silny wiatr, intensywne gradobicia,trąby powietrzne, podtopienia, a górach nawet śnieżyce ... chyba oszaleję!!! Za dwa tygodnie o tej porze mam w planach leżeć pępkiem w stronę chmur na plaży w Lignano Sabbiadoro. Już walizki zjechały z poddasza, już lista załatwień sięga ziemi. Czuję pod stopami drobinki piasku, na ramionach opierające się promienie słoneczne ... nie może być inaczej. Proszę!!!
p.s czy ktoś wie kiedy skończy się Mundial? Nie słyszę w domu własnych myśli. Druga Połowa krzyczy, gestykuluje i nerwowo zajada czekoladki. Charlie uczy się podrzucać piłkę stopą. Lola chce bajki. Psy chcą piłkę Charliego. A ja chciałabym oglądnąć o18:35 film na TVP Kultura „Chopin. Pragnienie miłości” o burzliwym związku Chopina z pisarką George Sand. Tymczasem poprzeglądam dopołudniowe zakupy... 20 książek za 35zł, które upolowałam na Kiermaszu Używanej Książki przy Miejskiej Bibliotece. W tym mam pięć pięknie w Czytelniku wydanych książek Jarosława Iwaszkiewicza (dwa tomy Opowiadań, Prozę Poetycką i dwa tomy Podróży), wiersze Gałczyńskiego, Rymkiewicza  i wiele innych, które uznałam warto w cenie dwóch, trzech złotych nabyć. 
Tym oto sposobem moja biblioteczka domowa liczy sobie prawie 600 książek, a 80 z nich czeka w kolejce na moment, w którym po nie sięgnę. Dużo. Nie kupuję nic do końca roku. Taaaaaaak, już to widzę :)



2010-06-16

Przyszłość z uśmiechem w tle

  
Kiedy jest się szczęśliwym posiadaczem dzieci czas odlicza się zupełnie inaczej. W trybie przyśpieszonym. Od pierwszego zęba, do pierwszego kroczku. Od pozbycia się pieluch, do pozbycia się wózka. Od wakacji do wakacji. Od początku roku szkolnego do jego końca. Od pierwszych urodzin do dziewiątych... Dzieci są klepsydrą, którą widuję codziennie i przyglądając się im widzę, że ziarenka życia nie próżnują, przeciskają się, nakładają jeden na drugiego, czasem umykają bokiem niezauważalne. Ma się wrażenie, że coś się kończy, ale nic nie zaczyna. Bo ludzka natura skupia się raczej na wspomnieniach, niż planowaniu. Przeszłości jesteśmy pewni, przyszłości się boimy. Robimy uniki przed nieznanym. Cofamy się. Przykucamy. Gaśniemy. Wisimy niczym pajączki uczepione cienkiej sieci, drżymy na wietrze, wysuwamy niepewnie jedną kończynę, pozostawiając w tyle trzy kolejne, bo ruch dwa na dwa mógłby już być zbyt niepewny niosąc za sobą ryzyko upadku.

 
Patrząc na moje dzieci zastanawiam się co ja im w obecnej chwili mogę zapewnić. I stwierdzam, że nic co daje gwarancję przetrwania. Przykre to. Żyjemy z dnia na dzień i choć staramy się teraz umożliwić im szczęśliwe dzieciństwo, to tak naprawdę nie mamy pojęcia co będzie za dwa, trzy, cztery lata. Mam wrażenie, że świat nie idzie ku lepszemu. Mieliśmy iść z postępem techniki, medycyny, nauki; rozwijać się, latać skuterami ponad powierzchnią ziemi, a nie radzimy sobie z kataklizmami, terroryzmem, chorobami i stabilnością finansową wielu państw. Aż strach pomyśleć co będzie za pięć lat... nawet nie będzie gdzie uciekać.
Tymczasem jest tak...
Lola ma trzy i pół roku, zaczyna dopiero swoją karierę przedszkolną i baletową. Tę taneczną traktujemy z przymrużeniem oka, choć miło patrzeć na jej beztroskie podskoki. Przedwczoraj wyszła zawstydzona na scenę, drgały jej policzki od tłumionego śmiechu, napełniły się nieokiełznaną radością, a jej małe paluszki zwijały nerwowo rogi sukienki. Po półrocznej nauce była wróżką w przedstawieniu „Kopciuszek”. Spełniła pierwsze ze swoich marzeń, stała się tak jak jej bohaterka Angelina Ballerina, prawdziwą gwiazdą estrady. Siedziała za kulisami białego prześcieradła. A kiedy wyszła rozjaśniła swoją postacią całą salę, a mnie łzy w oczach się zbierały, kiedy patrzyłam na jej lekkie jak u motyla ruchy.
Nigdy nie byłam zwolennikiem przymuszania dzieci do serii zajęć dodatkowych, lekcji pływania, baletu, angielskiego, skrzypiec, tenisa, piłki nożnej, karate, kreatywnego myślenia, rysunku, czy lepienia z gliny. Dałam im możliwość wyboru, podjęcia samodzielnej decyzji, do niczego nie przymuszałam, bo życie zbyt szybko się przesypuje, by odbierać im dzieciństwo. Na obowiązki przyjdzie czas. Każdy wybrał sobie zatem tylko po jednym zajęciu, które uważam wystarczająco kształtują nawyki odpowiedniego zdyscyplinowania, samozaparcia, dążenia do spełniania marzeń, które ewidentnie u moich dzieci idą w kierunkach muzycznych... Lola wybrała balet. Charlie fortepian. Dumą obrosłam niczym pergola kwiatami glicynii.
Nie wiem co z tego wyniknie, Lola ma niespełna cztery lata, Charlie dopiero dwie lekcje za sobą. Ale patrząc na ich zaangażowanie w te zajęcia, zrobię wszystko, żeby stać mnie było na te lekcje także za rok... żeby zakupić nowy strój i baletki we wrześniu, żeby rozglądnąć się za używanym pianinem, odbierać z Lolą kolejny dyplom, wysłuchać Mozarta w wykonaniu Charliego... mówiłam, że mając dzieci czas odlicza się zupełnie inaczej? Mówiłam, prawda? Zapomniałam wspomnieć, że żyje się nie tylko od końca pierwszej klasy, do końca drugiej, ale też od ich marzenia do marzenia. One oddalają wątpliwości związane z przyszłością. Rozświetlają klepsydrę. Dają nadzieję, że nawet jeżeli nam się nie udaje spełniać wszystkich marzeń, to może przynajmniej im się uda. Ich uśmiech jest moją przyszłością... 


2010-06-13

Stosikowo

Coraz bardziej upewniam się w fakcie, że z Wenus to ja na pewno nie pochodzę... mając odłożone dwieście złotych na weselną kreację, jednego dnia dopadła mnie słabość i taaaaddaaaaammmmm:)
    

"Wiersze z Cieniem" - Anna Janko ( wyczekiwany przeze mnie nowy tomik poezji)
"Pogłos" - Ewa Lipska ( równie wyczekiwany tomik poezji)
"Kasika Mowka" - Katarzyna T.Nowak ( nie czytałam jeszcze nic tej pisarki i jestem bardzo ciekawa tej książki)
"Przytulać kamienie" - Krystyna Januszewska ( książka wyszukana przypadkiem)
"Znak Wodny" - Josif Brodski ( o miłości Brodskiego do Wenecji)
"Łuk triumfalny" - Erich Maria Remarque ( polecona przez Przyjaciela)
"Opowieści o miłości i mroku" - Amos Oz ( lubię tego pisarza i myślałam już dawno o tej książce, a teraz Kasia.eira skutecznie mnie do niej przekonała)
"Samotność liczb pierwszych" - Paolo Giordano ( kupiłam, bo planuję na urlopie odszukać oryginalną wersję i przypomnieć sobie na podstawie tej książki język włoski)
"Włosy mamy" - Gro Dahle & Svein Nyhus ( na tej książce się zawiodłam, spodziewałam się czegoś obszerniejszego)
"Niebieska zasłona" - Virginia Woolf ( to jedyna książka dla dzieci, jaką napisała moja ukochana Virginia Woolf, po prostu musiałam ją mieć :)



2010-06-12

Holewiński, Murakami, Samozwaniec, Rakowicz, czyli nadrabianie na ekranie

   

Wraz z nadejściem upragnionego słońca w nasze życie wtargnęły też dodatkowe obowiązki, i tak na przykład kilka dni temu, zamiast odpoczywać po całym dniu, do dwudziestej malowaliśmy z Drugą Połową ponad dwadzieścia słupków ogrodzeniowych na kolor świeżo ściętej rzeżuchy. Nie powiem, było całkiem przyjemnie, bo ogrodzenie po pięciu latach cieszy, niczym pierwsze owoce na zasadzonym drzewie (notabene zbiegło się, owoce też są).
Przeczytałam ostatnio sporo ciekawych książek i o tyle, o ile mam siły nocą czytać, to niestety brak mi sił na pisanie, a w ciągu dnia rzadko mam czas i odpowiednie ku temu warunki by zatrzymywać słowa regularnie na papierze (często robię to byle gdzie, w notatnikach, na kartkach, po to aby potem złączyć zlepki myśli w tekst ku pamięci wiekopomnego lub mniej dzieła).
Żałuję. I cierpię z tego powodu, bo w głowie kłębią się myśli, refleksje, pojedyncze słowa, wybiórcze fragmenty i dopóki się ich nie pozbędę to brakuje miejsca na nowe. Dopóki nie napiszę choć kilku zdań o książce to mam dziwne uczucie, że po kolejnych dziesięciu o niej zapomnę, bo nie ukłoniłam się w podzięce. A są takie, o których zapomnieć nie chcę, choćby ze względu na sentyment do okoliczności ich pozyskania.
Te cztery książki czytane w maju dostałam w prezentach, w dodatku trafionych w moje gusta. Tak tak, to niesamowite, jak miło może być w świecie wirtualnym, jak zaskakująco mogą się układać znajomości, jak niepostrzeżenie przeradzać w przyjaźnie, szczere, ciepłe, żywiące się słowami lekko nakreślonymi na papeterii w krówki, bądź kwiaty magnolii, które w tradycyjnej kopercie, a nie po drutach pędzą do Londynu, Lublina, Piotrkowa Trybunalskiego czy Radomia.

Przedstawię książki w kolejności czytania. Najpierw z czystej ciekawości sięgnęłam po pisarza zupełnie mi wcześniej nieznanego, po Wacława Holewińskiego i jego książkę „Za późno na modlitwę”. W środku zastałam kartkę pocztową z Piotrkowa Trybunalskiego, która służyła mi za zakładkę i słowa Ewci To taki drobiazg dla Ciebie, zupełnie bez okazji. Ot tak po prostu z życzeniami miłego dnia. Z tyłu na okładce znalazłam zdjęcie sympatycznie wyglądającego pana po pięćdziesiątce i taki oto opis książki: To powieść wielowarstwowa, zawierająca diagnozę współczesnej rzeczywistości na wielu planach: psychologicznym, obyczajowym,społecznym i politycznym. Głównym bohaterem jest człowiek, który z perspektywy czasu i przestrzeni spogląda na swoje dawne miejsce w życiu demokratycznej opozycji w Polsce oraz na przełomie 1989 roku... . Początkowo bałam się, że mimo iż wątek polityczny został wymieniony na końcu, to jednak zdominuje on tę książkę ,a za polityką w beletrystyce nie przepadam. Jednak po dwóch pierwszych rozdziałach wiedziałam, że to będzie książka, którą szybko pochłonę. Już na wstępie spodobał mi się tok narracyjny autora, który każde dwa kolejne rozdziały zaczyna od tych samych słów, z tym że raz wychodzą one z ust kobiety, a raz mężczyzny... Historia ta wydawała mi się początkowo całkiem banalna. Siedemnastego listopada, w środę miałam dyżur w izbie przyjęć... Historia ta od samego początku nie miała dla mnie nic z banału. Ocknąłem się ze strasznym bólem głowy.
Ona, Anna Catherina, jest lekarką w paryskiej klinice specjalizującej się w operacjach neurochirurgicznych; ma na swoim życiowym koncie męża, córkę i sporo przelotnych miłostek, które nie pomogły jej odzyskać utraconego już dawno temu szczęścia. Jest samotna, zagubiona, często zimna i wulgarna. On, dla niej Kuba, dwukrotnie żonaty, ojciec dwójki dzieci, jest pisarzem sprzedającym z  większym powodzeniem swoje książki we Francji, niż w Polsce i człowiekiem szukającym czegoś, czego pewny jest, że znaleźć nie może. Pewnego dnia, tych dwoje się spotyka. Co z tego wyniknie? „Za późno na modlitwę” to bez wątpienia powieść o miłości i różnych jej odsłonach, zarówno o tej cierpliwie oczekującej jak i bezpardonowo szalonej; tej nastoletniej dla której ucieka się z domu, jak i tej dojrzałej, której pozwala się przykucnąć i odpocząć. Skojarzyła mi się z miłością Teresy i Tomasza z „Nieznośnej lekkości bytu” Milana Kundery, który autorowi nie jest obcy, bo jego powieść wsunął Annie Catherinie do kieszeni fartucha lekarskiego. Polecam, książka Wacława Holewińskiego to jedno z moich ciekawszych odkryć tego roku. Jedynym minusem jest fakt, że książka jest raczej trudno dostępna.

Autora drugiej książki nie muszę chyba nikomu przedstawiać. Haruki Murakamiego można spotkać na półkach każdej księgarni i często też na liście bestsellerów. Nigdy wcześniej po niego nie sięgnęłam, bo spotkałam się z opinią, że to taki japoński Paolo Coelho, co do mnie nie przemawiało, bo Coelho może być tylko jeden, tak jak Woolf jest jedna. Jednak kiedy dostałam jego książkę od Dosi z zamieszczonym wpisem Tak, jak obiecałam, oto jedna z wielu powieści mojego ulubionego autora. Gdybyś się pokusiła o inne pozycje, nie trać jedynie czasu na „Przygodę z owcą"... i zaczęłam czytać, to przekonałam się po raz kolejny, jak różne są gusta czytelnicze. Nie wiem, być może fabuła przeważyła i będzie on dla mnie autorem tej jednej książki, a kolejne mnie znudzą, jednak na dzień dzisiejszy Murakami ma u mnie pięć z minusem, minus za te dość symplistyczne wstawki erotyczne, ale cóż, takie są w sumie prawa młodości i seksualnego wyzwolenia.
Akcja powieści "Norwegian Wood" rozgrywa się w Tokio w latach sześćdziesiątych, w czasach jazzu, wolnej miłości, i protestów na uczelniach. Poznajemy Toru Watanabe kiedy ma osiemnaście lat, mieszka w akademiku i spotyka się z Naoko, byłą miłością swojego przyjaciela Kizuki, który popełnił samobójstwo, co znacznie odbiło się na psychice Naoko. Po dwóch latach trafia ona do sanatorium koło Kioto, gdzie będzie przebywać do końca tej opowieści, co trochę zakrawa mi na „Czarodziejską górę”, w której zresztą Watanabe się namiętnie zaczytuje (być może to hołd złożony Mannowi, tak jak Holewiński zrobił to w stosunku do Kundery, dając głównej bohaterce jego książkę do kieszeni fartucha). Miejsce Naoko zastępuje poniekąd Midori, to z nią spędza on całe dnie,wspólnie spacerują, gotują, robią zakupy, jednak Naoko ciągle zajmuje ważne miejsce w jego sercu. Piszą do siebie listy i Toru odwiedza ją w sanatorium. Obie te kobiety mają na głównego bohatera wielki wpływ, stopniowo go kształtują, wymuszając na nim podejmowanie pewnych decyzji przyśpieszających kroki jakie stawia ku dorosłości.
Niewątpliwą zaletą tej książki jest spokój w jaki wprowadza ona czytelnika, z każdą stroną odsłaniając przed nim barwne, uwikłane w psychologiczne zawirowania postaci. Autor prostym i płynnym językiem, nieśpiesznie opowiada sentymentalną historię o sile przyjaźni, o poszukiwaniu miłości i swojego miejsca w życiu oraz o procesie dojrzewania, który niekoniecznie jest tylko swawolnym szaleństwem. Często dojrzewanie jest tym ostatnim etapem życiowym i Murakami nie przymyka oczu na problem samobójstw, które w Japonii stanowią poważny problem. Jednak mimo trudnej tematyki książkę tę czyta się lekko i przyjemnie, wierząc że taki los dany był jej bohaterom i nie czuje się uczucia przybicia i smutku po jej zakończeniu. Japończycy bardzo dobrze przyjęli tę powieść, traktując ją jak swego rodzaju manifest pokoleniowy (porównywany do „Buszujący w zbożu”), sprzedała się ona w samym kraju kwitnącej wiśni w ilości 3,5 miliona egzemplarzy i doczekała się już swojej ekranizacji, która w tym roku ma wejść na ekrany światowych kin. Obejrzę na pewno.

Trzecia książka to nieznane dotąd zapiski Magdaleny Samozwaniec odnalezione przypadkiem po kilkudziesięciu latach od jej śmierci. Książkę „Z pamiętnika niemłodej już mężatki” dostałam od Kate i uśmiechnęłam się czytając jej dosadną, ale jakże piękną dedykację Symptomem śmierci naszych marzeń jest spokój. Życie staje się niedzielnym popołudniem, nie żąda od nas niczego szczególnego, a i my nie mamy ochoty wiele z siebie dawać ... obyś nigdy nie zaznała spokoju :). Kate jako moja stała czytelniczka wie, że jestem fanką wszelakich biografii, dzienników i wspomnień, a książka ta doskonale ten dział literatury prezentuje uzupełniając tekst historycznymi czarno-białymi fotografiami z prywatnego archiwum Kossaków. Bo jak by ktoś nie wiedział, Magdalena Samozwaniec to wnuczka Juliusza Kossaka, córka Wojciecha Kossaka, a siostra Jerzego Kossaka i Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Zatem mamy w tej książce wspomnienia nie tylko samej Samozwaniec, ale i całego rodu Kossaków, co niezmiernie mnie ucieszyło.
Samozwaniec wspomina lata dzieciństwa, kiedy to jako czterolatka pisała po murze rodzinnej krakowskiej posesji, bo od najmłodszych lat pragnęła zostać sławną pisarką, a jej siostra już w wieku sześciu lat pisała pierwsze wcale niebanalne wiersze. Poznajemy młode Kossakówny, te zakochane, uparte, obdarzone talentem i podziwem dla ojca, który był wzorem człowieka pracowitego i ambitnego. Są małżeństwa, zdrady, rozwody, rozprawy o modzie, malarstwie, literaturze, miłości do Francji i marzeniach. I co najważniejsze, nie brakuje tej książce tak charakterystycznego poczucia humoru, którym Samozwaniec obdarza od zarania dziejów swoich czytelników (pamiętam do teraz jak czaiłam się w łazience 39m mieszkania mojej mamy z książką „Czy pani mieszka sama”, bo nie wiedziałam, czy to pozycja dla mnie. Zainteresowała mnie, bo była już wtedy, jakieś piętnaście lat temu nieźle poturbowana, więc stwierdziłam, że skoro tak wygląda to pewnie sporo koleżanek od mamy już ją pochłonęło i warta jest ukrywania się z nią w łazience, albo pod kołdrą :).
Polecam tę pozycję nie tylko miłośnikom Magdaleny Samozwaniec. Nie trzeba znać jej prozy, by przy tej książce miło spędzić czas. Zastanawia mnie ostatnie zdanie tej książki... Magdalena Samozwaniec pisze kiedyś napiszę książkę o szczęśliwej wyspie, gdzie pracują tylko mężczyźni, a kobiety zajmują się wyłącznie domem i wychowywaniem dzieci... Czy ktoś wie, czy pisarka spełniła swoje marzenie? Jaką jej książkę polecacie? Chętnie przeczytam.

Ostatnia sprezentowana mi ostatnio książka to „Druga szansa” Joanny Rakowicz, mojej blogowej koleżanki, która ukrywała się lata całe pod pseudonimem Klepsydra, a aktualnie pisze swój blog jako Cassiopea (tworząc ciąg dalszy swojej książki). Wierzyłam w nią, wiedziałam, że jej się uda przebić i znaleźć Wydawcę co zresztą sama odnotowała w dedykacji, pisząc Tej, która trzymała kciuki :). Blog Klepsydry zaczęłam czytać... hmmmm, nie pamiętam nawet kiedy, tak jak nie pamiętam od kiedy piję po pięć kaw dziennie, wiem, że to było niedługo po rozpoczęciu mojego blogowania, czyli będzie już ze dwa lata. Codziennie zasiadałam i czytałam posty wstecz, aż do momentu kiedy uzupełniłam moją wcześniejszą na nim nieobecność. Uzależniłam się od jej lekkiego pióra, nietuzinkowej wyobraźni i tekstów,które na dzień dobry wywoływały na mojej twarzy uśmiech. Nigdy się nie nudziłam, bo Klepsydra zawsze zaskakiwała historiami, potrafiła tak ułożyć sobie przypadkowo dzień, że przebijała samą Bridget Jones (notabene uwielbiam ten film i chyba pora sobie go przy kolejnym środowym prasowaniu odtworzyć). Tak wiem, krytyka pewnie zarzuci jej, że podrabia Grocholę, albo aspiruje do samej Helen Fielding, ale czy to źle, że oprócz prezentowania chorej, zagmatwanej Polski, której teraz w naszej literaturze pod dostatkiem, jest ktoś taki jak Joanna Rakowicz, której proza jest jak letni motyl, którego gonimy po łące, radośnie, w podskokach, aż nagle motyl się unosi, a my nie zauważamy metalowego ogrodzenia i mamy kratkę odbitą na twarzy? :). Lubię ją, bo pisze tak jak by problemów nie było, jak by każdy był przez nas samych niepotrzebnie wyeksponowany, jak by do każdego można było dojść inną drogą, tylko tego trzeba się nauczyć. Bo jej bohaterka nie marudzi (a jeśli się jej zdarzy to robi to bardzo uroczo), nie oskarża losu (bo po co się będzie rozmieniać na drobne), nie ma złych dni (one są, ale po co tracić czas na ich zauważanie), nawet boso do ślubu udaje się z uśmiechem, kiedy inna panienka wpadła by w atak niepohamowanej desperacji. Taką trzeba się urodzić... trzeba urodzić się Julią, żeby móc przypalać wodę i sprać ręcznikiem trenera pływackiego :)
p.s właśnie siedzę sobie na tarasie w wiklinowym fotelu, a nad głową latają mi rozbrykane nietoperze... Lola śpi zmęczona trzydniową gorączką, Charlie podekscytowany pierwszą lekcją fortepianu, Druga Połowa wynikiem 0:0... mam ochotę na gorącą czekoladę, ale chyba już za późno. Za trzy tygodnie o tej porze, będę już w drodze na włoską plażę. Trzeba talię odchudzić.
Dobranoc. Pchły na noc. Chusteczki pod poduchy.




2010-06-10

Przegrzanie

Miałam w planach zupełnie inny dzień, ale kiedy ma się małe dzieci to nie powinno się mieć planów. Bo dzieci planów nie akceptują, jeśli plany owe nie mają z nimi nic wspólnego i zazwyczaj odchorowują szepty wymieniane za ich plecami.
Lola wczoraj spędziła piękny dzień na tarasie, w baseniku. Buźka nabrała odcieniu brzoskwinki, włoski zaczęły razić w oczy swą anielską jasnością i tylko pod strojem kąpielowych zostały resztki białej zimy. Piłyśmy wodę przez słomki z kolorowych kubków, z wystrzępionymi z bibuły parasolkami; rozłożyłyśmy plażowe ręczniki w muszle i delfiny; stąpałyśmy boso po nagrzanych deskach tarasowych zostawiając ślady, które znikały nim zdołałyśmy zrobić następne i obserwowałyśmy kształty mozolnie przesuwających się chmur. Ja widziałam but, taki jak ten włoski na mapie. Lola widziała Angelinę Balerinę. Ja jej osobiście nie widziałam, ale patrząc na uśmiech Loli uwierzyłam, że tam jest.
Dziś rano za to obie widziałyśmy 39 stopni gorączki na termometrze wysuniętym z jej zaschniętych warg. Nie schodziła mi z kolan, nie przestawała wołać mamoo, mamooo, mamiii. Rozpływała mi się w ramionach. Nie zrobiłam nic co miałam w planach zrobić... przeczytałam za to kilka przygód Kubusia Puchatka, Martynki, Klary i jej brata, oraz w przerwie od dziecięcej literatury dramat „Czekając na Godota” Samuela Becketta i wzruszającą książeczkę „Oskar i pani Róża” Erica Emmanuela Schmitta („Czarodziejska góra” jest zbyt ciężka i nieporęczna w takich kryzysowych chwilach, kiedy trzylatkę trzeba mieć na kolanach, a Herta Muller zbyt ciężkostrawna do tej scenerii, więc skorzystałam z pobranych ostatnio zasobów bibliotecznych).
Więc jednak coś zrobiłam. Dwie książki dziś przeczytałam.
I truskawkami się objadłam i objadać zamierzam do czasu, aż wymienię je na czereśnie.
Ciężka noc przede mną... zimne ręczniki pora przygotować, bo gorączka mimo czopków nie spada. Mam nadzieję, że to nie żaden udar słoneczny.

Wasza na szczęście na udary odporna



2010-06-05

A może Berghof?

Czytam „Czarodziejską górę” Thomasa Manna i mam coraz większą ochotę na werandowanie w sanatorium Berghof, tysiąc sześćset metrów nad poziomem morza... zjadłabym też chętnie obiad z sześciu dań, a potem zapaliłabym z dwudziestotrzyletnim Hansem Castorpem jego ulubioną Marię Mancini w pokoju numer trzydzieści cztery; po południu wysłuchałabym poglądów włoskiego filozofa Lodovica Settembriniego; obejrzałabym się za trzaskającą drzwiami Kławdią Chauchat zasiadającą do lepszego rosyjskiego stołu, a potem patrzyłabym jak zwija kulki z chleba... i zapytałabym Joachima podczas niedzielnego koncertu orkiestry dętej czemu o nim do tej pory wiem najmniej. Kim jest? Przecież nie można być tylko czyimś kuzynem. Jestem w połowie książki... przede mną jeszcze czterysta stron, więc może dowiem się kim jest Joachim Ziemssen i czy Kławdia usłyszy szybciej bijące serce Hansa, kiedy przypadkowo potrącą się raz jeszcze przy okienku portiera, odbierając cotygodniową pocztę.
Mann mnie przeciągnął na swoją stronę bez większego problemu. Nie mam ochoty się śpieszyć, wręcz przeciwnie drobnymi kroczkami przemierzam strony prowadzące mnie na Czarodziejską górę.
Ciekawe czy przyjęliby mnie tam bez gorączki? Pewnie nie, sześciokrotne jej mierzenie w ciągu dnia to podstawa. Ale za to mam zapalenie krtani, być może wystarczy radco Behrens?  Proszę to przemyśleć. Przez trzy dni charczałam, jak stara maszynka do mięsa, niewiele zrozumiałych słów potrafiłam wypowiedzieć. Dziś już lepiej, mogę mówić, ale z kolei za bardzo nie mam o czym... tracę coś, na co pracowałam kilka lat, w co inwestowałam, czemu się poświęciłam, co kiedyś sprawiało mi radość, ale niezdrowa atmosfera, ciągnące się od lat zatargi, słowne potyczki, nieprofesjonalne zagrania, odbierają mi resztki sił, jakie we mnie pozostały. Żal mi tego co osiągnęłam. Czuję wzbierającą się złość na samą myśl, że jeśli się poddam to oddam swoją pracę komuś kto na to z mojego punktu widzenia nie zasługuje, komuś kto niewiele dla mnie znaczy, więc ciężko zdobyć się na gest wręczenia podarunku obwiązanego czerwoną kokardą tkaną własnoręcznie przez siedem lat.

Jestem taka klapnięta – powiedziała, ciągnąc sylaby i krygując się bardzo niekulturalnie"