2010-07-27

Plaża, parmezan i Coco Dance

Ciężko mi wrócić do rzeczywistości. Część mnie została na włoskiej plaży, w wiklinowym koszu, z wiaderkiem spoczywającym u nóg na wypadek znalezienia niebywałych okazów muszli o poranku. Przed oczami mam napis na piasku, który już stał się tradycją i w ten oto sposób zawsze zaczyna się nasz album wakacyjny. Tradycją jest też karta pamięci pełna zdjęć, począwszy od uwiecznionego leżaka na plaży, skończywszy na nitce włoskiego makaronu. Sztuk sześćset tym razem. Dwieście wywołanych w albumie z motywem włoskiej uliczki na okładce, ku pokrzepieniu tęsknoty za czymś co nieuchronnie minęło, pozostawiając na ciele opaleniznę, a w duszy wspomnienia, które wirując wewnątrz niczym kolorowe serpentynki muszą utrzymać na ustach uśmiech, aż do przyszłego lata.
Skończyłam rozpakowywanie, pranie i wieszanie. Zawsze z tym zwlekam rzucając walizki w kąt i łudząc się, że tydzień później jeszcze wykopię między ręcznikami ziarenka piasku, rachunek z włoskiej księgarni, czy dodatkowy cukier dodawany do latte macchiatto. Namiastkę wakacji. Dopóki nie rozpakuję walizek mam uczucie ciągłej nieobecności.
We Włoszech pomału czuję się jak w domu. Spędziłam tam już szóste wakacje. Wiem ile kilometrów jestem w stanie przejść plażą; wiem, że większość latarni nie działa; wiem, że muszle są tylko do siódmej rano, bo potem zjeżdżają się traktory i oczyszczają brzegi z morskich skarbów, nie zawsze miłych dla oka.Wiem, że po ósmej to już w kolejce się stoi przy barze po caffe espresso, a wieczorami zapach pizzy wkręca się w przełyk i nie sposób mu się oprzeć. Wiem, też że z roku na rok jest we Włoszech coraz drożej i obawiam się, ile razy dane mi jeszcze będzie ten kraj odwiedzić. Wiem już też ile kosztują książki... „La signora Dalloway” Virginii Woolf z serii Classici Moderni jedyne osiem euro („Pani Dalloway”), a „La solitudine dei numeri primi” Paolo Giordano wydana w 2008r. już osiemnaście euro („Samotność liczb pierwszych”). Nowości prozatorskie z tego roku przekraczały nawet dwadzieścia euro, co dochodzi do stu złotych. Skończyłam zatem zakupy tylko na dwóch wyżej wymienionych pozycjach... jedna pojawiła się w mojej biblioteczce ze względów sentymentalnych jak wiadomo, druga ku wzniosłym zamiarom szlifowania języka. Paolo Giordano pisze zdecydowanie łatwiejszą prozę niż Woolf. Ale czyż włoskie zdanie La signora Dalloway disse che i fiori li avrebbe comperati lei („Pani Dalloway powiedziała, że sama kupi kwiaty”) nie brzmi zachęcająco?
Włoski znam na tyle, że potrafiłam zrobić podstawowe zakupy, przywitać się o poranku z właścicielami mijanych sklepików, zamówić kawę, dowiedzieć się jak dojechać do Lidla i powiedzieć, że nie znam włoskiego w ogóle, kiedy wypachniony Włoch proponował mi wspólny spacer. Dziękuję il signore. Wolę swój upatrzony na plaży koszyk wiklinowy. Czasem Włosi bywają zbyt otwarci, ma się wrażenie, że wskoczą człowiekowi do walizki, albo zamienią się w koralik i zawisną na szyi na pamiątkę. Szczególnie blondynkom nie jest łatwo, co zauważyłam nie tyle w stosunku do własnej osoby, co do Loli, mojej blondwłosej rusałki. Nawet Włoszki się za nią oglądały, a jedno starsze małżeństwo nie mogło wyjść z podziwu ku jej lokom i niebieskim oczom i zatamowali ruch u brzegu morza. Miałam zatem oczy naokoło głowy, a w pamięci małą Madeleine, angielską blond dziewczynkę zaginioną w Portugalii, o której słuch zaginął i małego chłopczyka, którego moje miasto pochowało w kwietniu, bo nikt się nie przyznał do jakiegokolwiek z nim pokrewieństwa... nawet nocami sprawdzałam kilka razy okno w pokoju parterowego domku i na całe szczęście u sufitu ktoś mądry zamontował wiatrak, a ktoś jeszcze mądrzejszy zamontował klimatyzację. W życiu nigdy nie wiadomo co się może wydarzyć, a w takich kurortach wydarzyć się może wiele. Nigdy o tym nie zapominam i czasem ze zbytnim przewrażliwieniem przywoływałam dzieci z placu zabaw na kontrolę, bo choć ośrodek był zamknięty, kamerami nafaszerowany, to nigdy nie wiadomo gdzie licho śpi. Świat przestaje mi się podobać pod względem bezpieczeństwa.
Kiedy w lutym szukałam dla nas wakacji i wychodziłam z siebie, kiedy kolejna agencja odpowiadała mi, że nie ma już miejsc, pomyślałam sobie, że mnie nabierają. Jakaś Polka pisze łamanym włoskim,więc co się będą w dyskusję wdawać, lepiej powiedzieć, że nie ma miejsc. Jednak kiedy wyjeżdżaliśmy z Lignano, wspólnie z mężem stwierdziliśmy, że całkiem możliwe, że w styczniu takie miejsca są już zarezerwowane, bo sami mieliśmy ochotę już nie oddawać kluczy z domku Nibbio 2... małego parterowego bungalow, z ogródkiem, grillem i obrusem w oliwki, oraz zapasowym w kolorowe rybki. Ale nie to było meritum na którym opierała się nasza fascynacja tym miejscem. Sercem Centro Albatros byli Enjoyland, czyli tak zwani Animatorzy. To ta grupa młodych ludzi zawładnęła nie tylko uczuciami dzieci, ale także naszymi. Byliśmy dla nich pełni podziwu i wbrew pozorom nie z tak błahego powodu jakim by się mógł wydawać fakt, iż wyręczali nas z organizowania czasu dzieciom. Byliśmy pełni podziwu dla ich kreatywności, świeżości mimo zlanych potem koszulek, dla ich uśmiechów i tego „czegoś”, czego dotąd nie spotkaliśmy. Dzieci biegły do nich i wieszały im się na szyję (nie tylko nasze oczywiście) już o 9.30 podczas porannych zajęć na placu zabaw; rzucały wszystkim na basenie i stawały w kolejce, żeby przepłynąć pod nogami ulubionej pani; albo zagrać z nią w piłkę, a każdego wieczoru mimo zmęczenia po całym dniu atrakcji biegły na Baby Dance odtańczyć sześć kultowych piosenek z wszystkimi Animatorami, co było tak uroczym zjawiskiem, że zajmuje większą część naszych nagrań kamerą :). Poza tańcami trafiliśmy na pokaz dziecięcej grupy akrobatycznej, na przedstawienie „Alladyn” w wykonaniu Animatorów; na włoski wieczór zorganizowany w formie targowiska wokół bungalow, gdzie porozmawiać można było w producentem włoskiego wina i zakupić włoskie ręcznie robione cuda; był Baby Dance w basenie nocą co dla dzieci było nie lada atrakcją, a jeszcze większą był Coco Dance - Taniec kurczaków w wykonaniu dorosłych wczasowiczów podczas codziennego aerobiku w basenie. Czy grupa czterdziestu ludzi machających skrzydełkami , osuwających się ze śmiechu, nie jest warta zapamiętania? To były nasze najweselsze wakacje. Nawet Werona nie wyciągnęła nas poza Lignano Sabbiadoro, ze względu na uśmiechy dzieci.
Zatem pozostaliśmy całe dwa tygodnie na miejscu, wśród palm, czterdziestostopniowych upałów, czosnkowych bułeczek, parmezanu i olbrzymich pucharów lodowych posypanych kruszoną czekoladą, które nawet takiego smakosza jak ja przyprawiły o dezorientację, czy to przypadkiem nie dla zapaśnika sumo ze stolika obok. Jeden dzień spędziliśmy w Parku Rozrywki, gdzie foka pokazywała język, klaun pierdział wodą, a papugi jeździły na wrotkach. A jeden w Aquasplashu, gdzie prawie straciliśmy głosy piszcząc w czarnej niczym nora kreta rurze. Minutę później staliśmy ponownie w kolejce do zjazdu, bo taki był zamiar tego wyjazdu, że większość czasu poświęcamy dzieciom, sami doskonale się bawiąc. Czy odpoczęliśmy? Może nie w pełni tego słowa znaczeniu, ale tak po włosku, czyli z odrobiną szaleństwa, zasmakowaniem nocnego życia i popołudniowej sjesty. Tam ludzie żyją inaczej. W kapeluszach. I słońce jest inne. I dzień dłuższy. I uśmiech o poranku stoi pod drzwiami jak mleko w szklanej butelce. Tymczasem za oknem mam deszcz.
Co to za lato, kiedy chłód przepędza do domu?
p.s z racji czwartkowego Święta Czekolady zakupiłam sobie fondue do czekolady. teraz tylko potrzebne mi maliny, banan, winogrona. Może też być kiwi i brzoskwinia, a nawet małe mirabelki. Hmmmm, owoce zanurzane w gorącej czekoladzie. Od razu cieplej się robi, prawda?:)
Miłego popołudnia


2010-07-01

Magnifico... riparto domani !!! :)

Usiadłam. Na pół godziny w końcu usiadłam. Boso na tarasie, tak jak lubię. Słońce dziś znowu da popalić, czuję jak skóra bez protestów przyjmuję dawkę promieni i zabarwia się na plażowy kolor. Żeby bardziej wprowadzić się we włoski klimat zrobiłam sobie kawę latte macchiato, a do kawy przyniosłam typowo polski przysmak, w stylowej puszce z Krakowskiego Kredensu śliwki spod Łącka w czekoladzie. A na drogę spakowane mam ręcznie robione według starej krakowskiej receptury Krówki i w kolejnym metalowym pudełku Landryny z Emausu.
Ostatnie trzy dni brałam udział w maratonie testującym moje siły. Zrobiłam więcej niż się spodziewałam i co ważne nadal mam w sobie energię. Do codziennych obowiązków przy dwójce dzieci, gdzie czas upływa od posiłku do posiłku, dodałam jeszcze szorowanie walizek, koszenie, ładowanie łopatą kamienia do jakiś pięćdziesięciu wiader i przenoszenie ich przed świeżo postawione ogrodzenie, gdzie ciężkie samochody zrobiły dziury wielkości łap słonia; mycie okien, żeby babci nie przyszło do głowy ich myć, czyszczenie samochodu, trzykrotne zakupy, dmuchanie i wydmuchiwanie sprawnych materacy, rozwieszenie sześciu suszarek prania, ich wyprasowanie, złożenie, spakowanie... i doczytanie ostatnich dwustu z ośmiuset stron „Czarodziejskiej góry”.
Czuję się taka lekka. Zgubiłam po drodze kilogram. Przyrumieniłam sobie twarz. Obtarłam od wiadra wewnętrzną część nadgarstka i wysypałam sobie na stopę ostatnie wiadro kamienia. Ale uśmiecham się, bo zdrowy śmiech tworzy duchowe niebo, pod którym wszystko dojrzewa. Czy już się dzisiaj śmiałaś? Tak podobno pyta mnie życie. W ostatnim Zwierciadle przeczytałam doskonały artykuł o gelotologii, czyli terapii śmiechem i tak sobie myślę, że coś w tym naprawdę jest. Momentami nie miałam lekkiego dzieciństwa, wiele w sobie noszę, odkładam wewnątrz na rozprawienie się z tym kiedyś tam, kiedy uznam za stosowne, ale  widzę, że przez te wszystkie lata, śmiech którym byłam przez Mamę w ramach rekompensaty karmiona, to wszystko skutecznie zamaskował. Przykrył swą leczniczą mocą. Czyżby Mama wiedziała już od dawna o terapii śmiechem? To z nią wylałam morze pełne łez radości i do teraz wpadamy w tak histeryczne ataki śmiechu, że wisimy na telefonie, trzymamy się za brzuchy i tylko rechot przez łącza pędzi. Pamiętam partie badmingtona jakie odgrywałyśmy przed blokiem, ja miałam z dziewięć lat, mama była w czeskich jarmilkach. Pod wielkimi kasztanowcami, na oczach znudzonych domową krzątaniną sąsiadek byłyśmy zawsze jak dobry kabaret. Rozśmieszało nas nawet to, że lotka już pięć minut fruwa w powietrzu i nikomu nie upadła. Śmiałyśmy się w kuchni, na spacerze, w sklepie, w samochodzie, nad rzeką Brennicą o poranku, kiedy wylała się nam na kolana sałatka z pomidora, ogórka i cebuli. Śmiałyśmy się spadając z materaca, kiedy włosy Mamy precyzyjnie nakręcone o poranku na lokówce wyglądały jak na pokazie glonowych peruk, a tusz spływał jej aż po kącik ust. Śmiałyśmy się kiedy na oczach pstrągów złożyło się na mnie łóżko turystyczne i osłabiona chichotem nie byłam w stanie nawet mamie ręki podać ... śmiejemy się do teraz przypominając sobie tę sobotę, kiedy zamiast ziemniaków przyniosłyśmy z targu szczeniaka i Babcia nie odzywała się do nas trzy dni, bo bez ziemniaków i własnoręcznie robionego makaronu do rosołu, nie wyobrażała sobie niedzielnego obiadu. Śmiejemy się, że przez trzy lata owy pies był psem, a potem okazało się, że to suka.
To były czasy... dlatego teraz kiedy wysypuje mi się wiadro kamienia na stopę przypominam sobie ten moment, kiedy pochłonęło mnie łóżko turystyczne. I patrząc na moje dzieci, które śmieją się ze swoich wpadek, cieszę się, że odziedziczyły po mnie dystans do samych siebie, że wynajdują słowa, które potrafią rozładować napięcie. Śmiech łączy ludzi, jest pomostem do bliskości, a co więcej podobno śmianie się z siebie podnosi poziom inteligencji.

„Humor:boski błysk, który odkrywa świat w jego moralnej wieloznaczności,a człowieka w głębokiej niezdatności do sądzenia innych; humor:upojenie względnością rzeczy ludzkich; dziwna przyjemność,wynikła z pewności, że nie ma pewności”
/Milan Kundera/

Pora wrócić do obowiązków. Znajda wyleguje się na drewnianej piaskownicy i nie zamierza dziś nic robić (jakie sielskie jest życie psa), dzieci jeszcze w piżamach, a mnie czeka wysprzątanie porządne domu, żeby Babci mojej kochanej to do głowy nie przyszło. Pozostałe prasowanie muszę gdzieś przed nią upchać, ale i tak wiem, że pewnie wynajdzie sobie coś do wyszorowania, choćby dywaniki łazienkowe. I jak zwykle posprząta szufladę z reklamówkami. I pewnie z Mamą zasadzą kilka kwiatów w doniczce, bo ja jeszcze nie zdążyłam... dobrze, że chociaż kamień przeniosłam i trawę wykosiłam.
Będę się żegnać pomału. Opuszczam Was na dwa tygodnie i porzucam z odrobiną szczerej tęsknoty życie blogowe. Nie wiem jak nadrobię potem zaległości, coraz więcej zakątków odwiedzam i będzie mi ich wieczorami brakowało... ale potrzebna mi zmiana, będę spacerować w japonkach włoskimi uliczkami, nosić piasek w torebce, kapelusz na głowie i aparat na szyi, a później kiedy wrócę 18 lipca podzielę się z Wami tym, co zanotuję siedząc nad brzegiem morza w moim Moleskine.
Trzymajcie kciuki jutro za naszą podróż. Wyjeżdżamy w nocy z piątku na sobotę i jeśli ktoś ma jakieś nadprzyrodzone siły, to proszę o usunięcie tirów z drogi... nie ukrywam, że one śnią mi się po nocach. Ta trasa zawsze mnie przeraża, a w tym roku wyjątkowo. Grazie mille!!!
Allora,mi dispiace , ma adesso devo andare.
Arrivederci. A presto!!!
Buon viaggio!!! :)

DOPISEK z dnia 2 lipca godz. 23:06 ... właśnie smażę kotlety na drogę. Dzięki za wszystkie kciuki, które poniżej sprawnie, grupowo i po przyjacielsku trzymacie!!! W tym wypadku na pewno dojedziemy szczęśliwie. Trzymajcie je też 17 lipca, kiedy to będziemy opuszczać słoneczną Italię!!!