2008-09-28

O pewnym talencie słów kilka

Sobota. Godzina 22.30.
Koniec programu zgarniającego największą kasę w tym sezonie, występującego z szeregu przez tańczącymi gwiazdami na nogach, na lodzie, a także przed umiejącymi tańczyć w Barcelonie.
Zdecydowanie "Mam talent" przoduje w oglądalności i cenie za 30 sekundowy spot w pięciu długaśnych przerwach reklamowych, co mnie wyjątkowo cieszy, bo w konkurencyjnej stacji wyczekiwałam kolejnego wcielenia boskiej zakonnicy... nie dziewicy.

Godzina 22.31.
- Mamuś, a pobawisz się ze mną w Mam Talent? - zapytał mój syn osobisty.
- Ale mam być talentem czy jurorem? - zapytałam
- Jurorem... rozgość się na fotelu, po prawej i po lewej masz przyciski, musisz grać wszystkich trzech... ja będę Talentem - odparł Charlie i zniknął, prawdopodobnie w pseudo przymierzalni.
Ciekawość mnie zżerała co też za talent zostanie mi przedstawiony. Wierciłam się na fotelu niczym P.Chylińska, przekrzywiając główkę w lewo i prawo niczym P. Foremniak (czytaj klon P.Tyszkiewicz) i robiłam usta w dzióbek "ala" P.Wojewódzki.

Wyszedł Talent. Wersja pierwsza.
- Dzień dobry, nazywam się Adam i pokaże swój talent... stanie na głowie na kanapie bez podpierania się rękoma.
Dusiłam się od śmiechu, ale z powagą postanowiłam oglądnąć występ Pana Adama na moim tapczanie i przycisnąć trzy razy TAK.
Muszę przyznać, że czegoś takiego się nie spodziewałam.
Pan Adam mnie zachwycił.
Skupieniem w oczach.

No i się zaczęło... pobawisz się jeszcze mamuś, błagam... a że bawiłam się świetnie po pierwszym występie to nie odmówiłam.

Wyszedł Talent. Wersja druga.
- Dzień dobry, nazywam się Marek Czesław... No zapytaj skąd jestem? - wycedził bokiem Charlie.
- Skąd jesteś drogi Marku Czesławie? (nie wiedziałam , co imię, a co nazwisko)
- Jestem z Afryki i pokażę Wam sztuczkę z tańczącymi balonami.
TAK. TAK. TAK.

Talent. Wersja trzecia.
- Dzień dobry, nazywam się Patryk i jestem Człowiek Drzewo.
- Skąd jesteś Człowieku Drzewo? - zapytałam wczuwając się coraz bardziej w jurorkę blondi.
- Z lasu.
- Dobrze zatem pokaż co potrafisz.
TAK. TAK. TAK.

Talent. Wersja czwarta.
Szybkie otarcie moich łez.
Poprawa makijażu. Wizja. Wchodzimy.
- Dzień dobry, nazywam się Zygmunt i pokażę sztuczkę, że o tak... się schylę i przełożę ręce między nogami i dotknę o tak ... pleców
- Dziękujemy Zygmuncie, nie pytam nawet skąd jesteś.
TAK. TAK. TAK.

Talent. Wersja piąta.
- Dzień dobry, mam na imię Szymon i pokażę Wam sztuczkę z psem grającym na gitarze.
- Skąd jesteś Szymonie?
- Z daleka, a sztuczka wygląda tak...
TAK. TAK. TAK
Doglądnęłam rekwizytu. Pies biorący udział w programie nie doznał żadnego uszczerbku na zdrowiu.

Talent. Wersja szósta.
- Dzień dobry, nazywam się Marek Czesław, ten z Afryki i pokażę kolejny taniec balonów, jeden na drugim, z piruetami i przytulaniem.
TAK. TAK. TAK.

Talent. Wersja siódma.
- Dzień dobry, nazywam się Patryk, wy mnie już raz wyrzuciliście, ale teraz pokażę coś lepszego ... minę płaczącej baby - mówiąc to wysunął koniec języka, usta zrobił w dzióbek i ...
Prawdziwe łzy zebrały się w jego oczach.
TAK. TAK. TAK.

Wersji było jeszcze kilka, ale śmiech odebrał mi zdolność myślenia.

Zdecydowanie jestem za takim spędzaniem wieczoru !!!
YES. YES. YES.
Mój syn ma ma wielki talent... już dawno nikomu nie udało się przez godzinę rozśmieszać mnie do łez.
Bawiliśmy się rewelacyjnie.
Dziecięca wyobraźnia to niepokonany talent.
(chociaż dostrzegłam w nim też coś z aktorstwa i miłości do śmiania się, nawet z samego siebie).
To niesamowite uczucie, śmiać się do łez z siedmioletnim chłopcem.
Kocham Cię Charlie... miłością
nie do zmierzenia,
nie do ogarnięcia,
nie do pojęcia.
Jesteś cudem nie do skopiowania.


2008-09-24

Karuzela myśli moich

Jestem. Żyję. Od tygodnia w kloszu zwanym domem.
Nikt mnie nie odwiedza, ja nie wychodzę do nikogo, bo mam na sobie całą armię paciorkowców wydychanych i wypluwanych przez synka. Już nie wygląda jak marchewka. Zamienił się sucharka.
Jego skóra postarzała się o kilka lat i nie chce przyjmować kremów.

Lola broni się dzielnie przed szkarlatyną.
Ja się staram, choć wyczuwam na wyciągnięcie ręki anginę.
U Loli przebijają się trójki na dole i na górze.  Jest niespokojna i najchętniej pełni funkcję całodniowej bombki choinkowej. Żadna zabawka nie wzbudza jej zainteresowania, żadna bajka nie skusi do samotnego siedzenia na kanapie, żaden obiad nie smakuje tak jak smakował.
Ma za to nowy sposób na niegubienie z oczu mamy. Chwyta mnie momentalnie za rękę, kiedy już nie daję rady i odklejam ją od siebie kładąc na ziemi. Nie puszcza bez łez.
A jedną ręką to się podobno kury maca (chociaż wczorajszy bogracz po trzech godzinach wyszedł mi znakomity). Kury nie wymacałam, bogracz przyrządziłam, ale tylko dlatego, że zgodziła się chwilowo zamienić rękę na nogę. Uczepiła się i wisiała tylko sobie znanym sposobem.
Do tego wszystkiego z wielkim żalem powtarzała "opa, opa, opa, opa..." co wytrąca mnie z logicznego myślenia i wyklucza jakąkolwiek rozmowę telefoniczną. Wybaczcie Ci co dzwonicie.
Mam w domu terrorystkę. Jestem niezdolna chwilowo do porozumiewania się.
Telefon to wróg zabierający mamę i jej jedną rękę.

Dlatego kilka pełnych wdechów robię dopiero, kiedy Druga Połowa wraca, co ostatnio jest stanowczo za późno. Pracoholizm się pogłębia i jest już jak ośmiometrowa studnia. Na szczęście woda z niej jest.
Lola przeskakuje wówczas na niego niczym mała małpka z mamy na tatę.
I tak za rękę z tatusiem do samej kąpieli.
Żeby nie powiedzieć rzep, powiem... cud miód magnesik :)

Z wszystkim jestem do tyłu. Nawet ze snem, który to ostatnio mnie opuścił. Kiedy tylko kładę głowę na poduszkę, czuję jak się rozkręca zabójcza karuzela i milion myśli po całym dniu próbuje się przebić do rzeczywistości.
Powinnam się chyba udać na jakiś "kurs niemyślenia".
Nie potrafię się położyć, zmówić paciorka, odliczyć pięć owieczek i zasnąć (zazdroszczę osobnikowi płci męskiej po drugiej stronie łóżka,on odlicza dwie i śpi).

Jak mam spać kiedy:
- na ogrodzie czeka basen do wyszorowania i schowania
- spalił się czajnik na wodę
- kwiatki w domu przechodzą sezon chorobowy i ginie codziennie jakiś
- nie wiem jak wychowam kota, który ma pojawić się za tydzień
- nie wiem co zrobię z psami, które nienawidzą kotów
- Charlie nie był dziś w szkole, a robili im zdjęcia do gazety
- miałam pisać, a nie mam kiedy i wena chwilowo gdzieś sobie poszła w cholerę
- zepsuł się odkurzacz
- przeraża mnie Lola i jej ciągle nieodcięta pępowina
- Charlie i powikłania po szkarlatynie (uskarża się dziś na ból ręki)
- zapomniałam schować rosół do lodówki i skisnął
- zimno mi ciągle
- gardło boli
- balkon miał być zrobiony, a kolejny fachowiec terminu się nie trzyma
- nie wiem co z moją pracą, męczę się, duszę i gotuję w sosie, który wypala moje gardło i najchętniej bym zwymiotowała całe pięć zmarnowanych lat
- chcę iść do kina, a nie mam kiedy zajrzeć na repertuar
- mam pięć książek oczekujących w kolejce na mojej biblioteczce
- i jakieś trzydzieści w księgarni
- zamówiłam sobie płytę w Merlinie i kosmici ją zjedli po drodze, bo niby Merlin wysłał, ale do mnie nie dotarła
- psuje się telewizor, wyłącza się sam, chyba jak mu duszno
- trzeba mi iść do dentysty i wstawić trzy implanty
- do ginekologa, a nie odbiera od tygodnia telefonu
- do fryzjera, ale niestety nie przyjmuje w niedzielę
- do pana nerkowego, bo kamienie chyba rosną
- papier toaletowy się skończył
- wyprasować muszę dwadzieścia męskich letnich koszul
- muszę też zajechać do weterynarza na zabieg usunięcia kamienia i dwóch mleczaków (nie u mnie ma się rozumieć, o yorka mojego)
- wypadałoby pomyć i pochować letnie buty
- wyprasować całą resztę
- przyciąć róże trzeba, bo się złamią od ciężaru śniegu
- w piątek aerobik, a ja chyba nie pójdę, pewnie jestem nosicielem szkarlatyny
- w sobotę szkolenie w pracy, a ja coraz bardziej przeziębiona, pewnie znowu będzie, że wymyślam
- mam to wszystko w głowie, pomysł, słowa, całe zdania, a w ciągu dnia nie sposób zasiąść do laptopa i tym tempem skończę za pięć lat, jeśli to coś w ogóle skończę
- chcę iść na studia, ale nie ma nocnych, tylko wieczorowe
- śmierdzi u chomika, ale nie ma trocin
- na poddaszu wali się sufit
- mam ochotę coś komuś powiedzieć, ale dyplomacja podobno trendy
- piiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii
- piiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii
- piiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii

Byle do wiosny.
Wybaczcie mi zaległości. Nadrobię jak się skończy chorowanie.
Teraz idę uspać ząbkującą Lolę, bo wzywa "mami, mami, mami".
Potem wylosowany z powyższej listy punkt 26, czyli prasowanie.
Do wanny mam jeszcze trzysta stron biografii Virginii Woolf.
A potem pewnie tkwiąc na karuzeli bezsenności, koło pierwszej bądź drugiej, stworzę kolejną listę męczących mnie myśli.
Wy też tyle myślicie?
Powiedzcie, że tak..., że to przesilenie jesienne.


Wasza zmarznięta, kocem owinięta
Virginia


2008-09-20

Sezon marchewkowy otwarty

W środę wieczór Charlie źle się poczuł. Miał silny katar, uskarżał się na ból gardła i ogólne osłabienie. Ale gorączki nie miał. Wczoraj rano wszystko wskazywało na to, że nic mu nie jest, pozostał jedynie ból gardła. Ale ja tam szczerze mówiąc kompletnie nic nie widziałam.
Automatycznie zatem jego próby wymuszenia na mnie pozostawienia go w domu zetknęły się ze sprzeciwem. Pamiętam moje stukanie termometrem o kostkę od kciuka i tym samym sztuczne podbijanie gorączki (mamo wybacz).
W końcu jednak, ku mojemu późniejszemu niezadowoleniu wygrał i cały dzień rozrabiał, a jego energia odbiegała znacznie od energii dziecka chorego. Mimo wszystko wspomniał jeszcze kilka razy o gardle i pociągał coś nosem, więc zapobiegawczo dałam mu kilka lekarstw.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy na wieczór zaczął wyglądać jak zmutowana marchewka !!!
Pomarańczowy, opuchnięty, buzia w krostki.
Byłam pewna, że to wina zmieszania lekarstw i on jako alergik zareagował zaraz wysypką.
Na co Druga Połowa przyznała się z podkulonym ogonem, że w aptece mu powiedzieli, że Panadolu z Lipomalem nie można mieszać.
Jezusie kochany. Myślałam, że go spłuczę w toalecie.

 - To wcześnie mi mówisz o tym.
 - Nic mu nie będzie, zejdzie do jutra.

Ale do jutra nie zeszło. Co gorsze Charlie dziś z marchewki przemienił się w człowieka małpę. Przeraziłam się i to dość konkretnie. Nos dwa razy większy, spuchnięty między oczami. Te podkrążone i malutkie jak guziki. Broda niczym dojrzały bordowy pomidor, spuchnięta, zaogniona, szorstka, jakby go ktoś w nocy pumeksem wyszorował. Uszy spuchnięte, szyja i głowa cała w kropkach.Skóra na ciele nienaturalnie sucha, wygląda jak poparzona. Nie było na co czekać.

Wizyta umówiona na 12.
Stwierdzenie jednoznaczne.
Szkarlatyna. Dwa tygodnie antybiotyku, a potem wielkie łuszczenie się skóry, jak u węża.
Na śmierdzącego skunksa skąd żeś to chłopie przyniósł?
Piękne rozpoczęcie roku szkolnego.
Ale to nieważne. Damy sobie radę. Jeszcze pamiętam jak kolorować serię obrazków z religii.

Pytanie tylko... gdzie teraz ukryć Lolę?
Ona jest jeszcze mała, nie wyobrażam sobie teraz u niej szkarlatyny. Przyjmowanie lekarstw przez nią to moje wielkie siłowanie się, a jej plucie na cały pokój. Boję się, bo wczoraj miała gorączkę i o zgrozo piła z kubka Charliego.
Help, nie chcę dwóch zmutowanych marchewek w domu!!!

Na zakończenie dodam, że... boli mnie gardło, wszystkie kości i swędzi broda. Oczami wyobraźni widzę siebie ze spuchniętym nochalem.
Zaglądam co chwilkę do lusterka w celu namierzenia pierwszej krostki.

S.O.S...
S.O.S...
S.O.S...

Wasza przerażona wizją trzech zmutowanym marchewek
Virginia
 
 

2008-09-16

Hibernaculus

Kropelki deszczu spływają po szybach. Jedna wyprzedza drugą. Zabiera po drodze następną i łącząc się w wielką kroplę staczają się w dół, gdzie odbijają się od ramy okna i kończą swój kroplany żywot.
Drzewa tańczą na wietrze, ptaki walczą z podmuchem, kot nie wyszedł na polowanie.
Szaro, brudno i zima.
Cichosza.

Dla mnie nadeszły nieodwracalne skutki owej szarości. Zapadam w stan hibernacji. Nie wiem czy już wspominałam, ale mój organizm został stworzony do życia tylko w dwóch porach roku.
Wiosna i lato, to jest to co Virginia kocha najbardziej.
Pozostałe dwie to walka o przetrwanie. Ciężka, żmudna i przerażająco długa.

Od rana do następnego rana marznę. W domu niby dwadzieścia stopni, a ja mam zmarznięte stopy, dłonie, nos i uszy. Nie pomagają wełniane bamboszki, litry gorącej herbaty  i fakt, iż wyglądam jak mumia, owinięta chustami, kocami  i szlafrokiem w nocy.
Brakuje mi tylko nauszników i czegoś na nos.
Mogę wyglądać jak mumia przebrana za klauna, byleby mi było cieplej.

Gdybym nie musiała, nie opuściłabym swej jaskini, aż do pierwszego krokusa. Ale jest jak jest i trzęsę się na samą myśl o wyjściu z domu. I o katarach, kaszlach, bólach głowy i zimnych pośladkach.

A mówiąc o pośladkach przypomniała mi się pewna anegdota.
Dziś rano oglądałam zza koca urywek programu, w którym to mówili, że muzyka wpływa na seks i pewien pan stwierdził, że jak puści się kobiecie urywek jazzu z fletami dominującymi na pierwszym planie, to seks będzie bardziej udany.
A przepraszam... flet prosty czy poprzeczny?
Cóż za znajomość kobiecej sfery erogennej.
Jestem pełna podziwu.
Większej bzdury nie słyszałam.

Mnie tam żaden flet, ani klarnet, ani nawet obój nie ruszy w takie zimno.Nawet gdyby mi wymachiwali nimi na żywo przed nosem. Chyba nie jestem wzrokowcem.

Wino proszę.
Rozgrzewające.
Całą butelkę.
To wtedy możemy negocjować.
I wówczas jestem nawet skłonna zrzucić z siebie szlafrok.

Trzymajcie się kochani. Nie dajcie się tej londyńskiej pogodzie.

Wasza Hibernaculus Virginius

2008-09-14

Miss Fitness

Jestem kobietą aktywną fizycznie.
Być może uprawiane przeze mnie sporty nie będą nigdy rekomendowane przez komisję Miejskiego Kółka Sportów Modnych (jeżeli takowe w ogóle istnieje), ale ja mam przynajmniej spokojne sumienie, że nie zastygam w bezruchu.
O poranku wyskakuję z łóżka spóźniona średnio trzydzieści minut, zatem czynności poranne wykonywane tanecznym krokiem, w tempie przyśpieszonym zastępują obiecywany sobie od lat jogging.
Moje pośladki i uda korzystają na tym najskuteczniej, gdyż pogłębiająca się skleroza nakazuje mi bieg po dwudziestostopniowych schodach kilkanaście razy... a to po tornister, a to po pieluchę, po krem dla dzieci, po bluzę, po czapkę, po mundurek, otworzyć okna, zaścielić, po nożyczki do paznokci, po  jeszcze jedną bluzę, zamknąć okna... a to dopiero poranek.

W ciągu dnia wyczynowo jeżdżę wózkiem dziecięcym i sklepowym też.
W tym pierwszym odpadła blokada zabezpieczająca przed obracaniem się kółek, co doprowadza mnie do szewskiej, kiedy ja chcę w lewo, a on w prawo.
Sklepowy natomiast wypełniony toną zakupów wymaga jeszcze wyższych umiejętności sterowania, bo tam z kolei kółka po załadowaniu nie jeżdżą wcale. Albo jadą wprost na regał, posuwających się żółwim tempem klientów, bądź co gorsze na samochód... nie nasz oczywiście.
Popołudniami chodzę na spacery (Lola to maratonka, trzy km to próg wyjściowy), jeżdżę na rowerze (częściej jednak biegnę za nim), na hulajnodze (kiedy nikomu się jej nie chce prowadzić), skaczę na trampolinie, latam odkurzaczem, kosiarką i podobno na miotle czasem też.
Ale czyż miotła między nogami kobiety nie jest uroczym atrybutem?
Eee, tam od razu, że niby Czarownica.
Dama na rurce, tylko w innej konstelacji.

Latam też na desce kilka godzin tygodniowo (oczywiście, że do prasowania) i średnio co trzeci sezon na snowboardowej, żeby nie było, że marnuje się na poddaszu.
Jeżeli chodzi o dźwiganie ciężarów, to jestem na dobrej drodze. Trenuję codziennie, trzynaście kilo Loli, w tysiącu seriach. Biceps dwadzieścia dwa cm, czyli prawie jedna trzecia z ręki Pudziana.

Wczoraj jednak uznałam, że pokażę wszem i wobec jaką ja to mam wytrzymałość ruchową i udałam się na aeorobik.
Z wielką dumą wkroczyłam po sześciu latach na salę i pomyślałam sobie "to ja Wam teraz pokażę"...

No i pokazałam.
Boszeee, całe szczęście sztuk nas było niewiele i nikogo nie stratowałam, swoimi krokami w przeciwną stronę. Z ćwiczeniami na macie było już lepiej, a to dlatego, że nikomu nie zawadzałam.
Sapałam, dyszałam i cierpiałam w samotności gapiąc się w sufit.Trenerkę podziwiam. Ona płynnie oddychała, całą godzinę opowiadała i jeszcze odliczała pięć dziesiątek. Niesamowita.
Gdybym jeszcze wiedziała, co mówiła... ale ja byłam tak zajęta płynnym oddychaniem, co by mi to pomóc niby miało, że nie docierało do mnie nic, oprócz "wdech"..."wydech"..."wdech"... "wydech"...

Nie muszę chyba pisać, że dziś rano zsunęłam się w dziwniej pozycji z łóżka i nie tańczyłam do "Mamma mia"... Nie zrobiłam też śniadania, na obiad zamówiłam pizzę, a latanie na odkurzaczu przełożyłam na poniedziałek.
Patrzę tylko w prawo, bo mięśnie szyjne lewe zdrętwiały, boczne nad pasem też, lewego uda nie czuję (ale to od dawna już), a prawe dorównało prawie lewemu. Łydki rozszarpują piranie, bliznę po cesarce kruki i wrony, a kaloryferka jak nie było tak nie ma.

Nie, żeby narosła we mnie jakaś animoza do trenerki, bądź ćwiczeń.
Dam radę.
Jeszcze zostanę Miss Fitness.


2008-09-09

Ach to życie

Moja pokusa podglądania innych przybiera na sile.
Chcę więcej, więcej i szybciej ... czytać oczywiście :)
Bo pisząc o podglądactwie nie mam na myśli projektów typu Nasza Klasa, Big Brother, czy aktualnie na topie J&J czyli Jola i Jarek (koń i słoń robią karierę). To proste, puste, wyreżyserowane bzdety. Jakże mocną depresją musi być przesiąknięty pan J.J. skoro posunął się do tak upokarzającego kroku.
Amen.
Białe jest białe, a czarne jest czarne... bądź czarne jest białe, a białe jest czarne... och, ach... słowa tego typu jakoś też nie pobudzają mojej pasji podglądactwa. Polityka kuleje u mnie jeszcze bardziej niż wędkarstwo. Nie zamierzam się wgłębiać, pogłębiać, czy nawet zwyczajnie wsłuchiwać.
Po prostu nie chcę. Śnią mi się potem horrory o ptakach.

Sąsiadów też nie podglądam, z racji tego, że nie mam ich zbyt wielu. Poza tym moja Druga Połowa traktuje mnie jak prawdziwą księżniczkę w wieży zamkowej, której strzeże niczym rycerz w świetlistej zbroi przed koczującymi w ogrodzie paparazzi i zasłania antywłamaniowe rolety tuż po dwudziestej. Nie widzę zatem nic, oprócz drugiej warstwy wewnętrznych rolet, zasłanianych tuż po zasłonięciu tych pierwszych :)
Jak chcę coś zobaczyć, to udaję, że brakuje mi powietrza.
Wówczas jakaś szparka się znajdzie.

Czyim zatem życiem pragnę się napawać?
Czyim losem owinąć?
Czyim myślom poddać?

Od pewnego czasu jestem wypełniona ciekawością i nieodpartą potrzebą zapoznania się z życiem wielu pisarzy i pisarek. Zaczęło się od Virginii Woolf, poprzez Jane Austen, Sylvię Plath, Ernesta Hemingwaya...
To niesamowite uczucie czytać ich myśli po tylu latach. Uśmiechać się razem z nimi. Czuć na swym ciele strach, ból i przygnębienie jakie im towarzyszyło przez większość życia.
Przeżywać śmierć... przedwczesną, tak niepotrzebną.

Virginia Woolf mając 59 lat wyszła z domu, zostawiając przepiękny list do męża. Przeszła przez podmokłe łąki i rzuciła się w nurt rzeki Ouse. Jej ciało znaleziono dopiero trzy tygodnie później.

Jane Austen walczyła długo z depresją i ogólnym przemęczeniem organizmu. Przyczyna jej śmierci nie jest do końca znana. Miała 41 lat.

Sylvia Plath zamknęła dzieci w bezpiecznym dobrze wentylowanym pokoju, a sama odkręciła gaz i zmęczona depresją odebrała sobie życie mając 31 lat.

Ernest Hemingway w wieku 62 lat, po długich walkach z depresją i alkoholizmem, odebrał sobie życie we własnym domu strzałem z dubeltówki.

Jak myślicie kto będzie dalej?....
Przerwałam pasmo historii kończących się tak tragicznie.
Zmęczyłam się, czułam ból razem z nimi, zatopiłam się w ich codziennej depresji.
Pragnęłam czyjejś radości z tworzenia, szalonych emocji, rozkładających się skrzydeł. Przecież ktoś chyba czerpał z tego satysfakcję?
Sięgnęłam zatem po autobiografię Stephena Kinga. Myślę sobie, sześćdziesiąt książek, prawie wszystkie zekranizowane, żyć nie umierać... to pisarz w wielopokoleniowym sukcesem, pewnie raduje się od rana do wieczora.

I jakże się myliłam... Pocieszył mnie jedynie skromny fakt, iż jeszcze Stephen King jeszcze żyje.
Oto fragmenty:
"Pod koniec moich przygód co wieczór wypijałem skrzynkę piwa. Doszło do tego, że prawie nie pamiętam, jak pisałem jedną z moich powieści Cujo. Nie mówię tego z dumą, ani ze wstydem, jedynie z pewnym poczuciem smutku i żalu. Lubię tę książkę. Szkoda, że nie pamiętam radości, jaka towarzyszyła zapisywaniu co lepszych jej fragmentów".

"Tommyknocers" to opowieść science fiction, w której bohaterka pisarka odkrywa obcy statek zagrzebany w ziemi... Często pracowałem wtedy do północy, z sercem walącym sto trzydzieści razy na minutę i kawałkami waty wepchniętymi do nosa, żeby powstrzymać krwawienie wywołane zażywaniem kokainy... Była to najlepsza przenośnia, opisująca działanie narkotyków i alkoholu, jaką potrafił stworzyć mój zmęczony, zestresowany mózg"

Chyba zakończę swoją karierę twórczą na blogu :)
Wszechobecne stany depresyjne mnie przerażają.
Gaz, rzeka i dubeltówka też.

Wasza zachłyśnięta biografiami, ale skłonna do życia
Virginia

2008-09-04

Duchota, gówienko i takie tam ceregiele

Siedzę, choć moje nogi mam wrażenie ciągle biegną. Właściwie to przed chwilką przybiegły i znowu szykują się do biegu. Skubane, szybko się uczą.
Mam 15 minut przerwy na kawę.
Lola śpi wtulona w stado metek.
Charlie odlepił od skóry beznadziejnie sztuczny mundurek i cieszy się nagością.

Po dwóch dniach z trolami jestem padnięta, mam wrażenie, że zamiast oczu mam białe okrągłe kółka z napisem Ibuprom Max. Dzięki Wam ludzie za wynalezienie tego, bo inaczej musiałabym się zamknąć w tapczanie na kilka dni.
Ból jak przy skurczach porodowych. Kręgosłup wyskakuje, ciało się ugina bez niego, wzrok się traci ... na przykład na rondzie.
Jestem mistrzynią w prowadzeniu samochodu po omacku.
Proszę mnie wpisać do rekordów guinessa.
Co prawda trzydzieści na godzinę , ale przynajmniej nie robię za wielbłąda.

Rano umówiłam się z przyjaciółką na osiedlowym placu zabaw. Tak dawno nie rozmawiałyśmy. Nasze córcie są prawie w tym samym wieku. Niestety mają zupełnie inne zainteresowania. Moja chciała zjeżdżać, jej koniecznie iść na spacer. Tośmy sobie pogadały... no no... starałam się nie stracić jej z oczu, żeby przynajmniej przypomnieć sobie jak wygląda.
Dziewczynki miło spędziły czas.
My musimy się zdzwonić wieczorem, bo żadnego z rozpoczętych tematów nie udało nam się dokończyć.

Potem jazda po Charliego. W drodze zauważyłam, że Lola zrobiła się purpurowa, no i poczułam też. No więc szybko, powtarzając mantrę Nie jest duszno. Nie leje Ci się po plecach. Nie tylko Ty przewijasz dziecko w samochodowym bagażniku  pozbyłam się nieprzyjemnego zapachu.
Biegiem po Charliego.
Na schodach przed szkołą usłyszałam dzwonek.
Och, gdybym mogła przeskoczyć tych dryblasów, którzy potraktowali mnie jak nic nie znaczące źdźbło trawy.
......
Nie zdążyłam.
Co za matka !!! Trzeci dzień szkoły, a ja się spóźniłam, dosłownie dziesięć sekund.
Charlie upłakany przywarł do mnie przerażony, że o nim zapomniałam.
Jutro wezmę sobie poprawkę na czas.
Nie spodziewałam się akcji z przewijaniem w bagażniku i poszukiwaniem kubła.

Matyldo kochana... 14:30, muszę kończyć.
Znowu ubieranie, ładowanie do samochodu dzieci i jazda na pierwsze kółko plastyczne. Charlie uwielbia malować, wyklejać i ciąć, ciąć i jeszcze raz ciąć.
Będę stać pod drzwiami, żeby się tym razem po niego nie spóźnić.
Lolę zajmę... jeszcze nie wiem czym. Może policzymy kostki brukowe i wygrzebiemy z nich wszystkie śmieci, ona to uwielbia.

A wieczorem, jak dożyję, wybieram się z siostrą i mamą na "Mamma mia".
Kupimy sobie tuby z popcornem, prażone migdały i odpłyniemy w muzyczne klimaty Abby i wdzięku Pierca Brosmana.

No chyba że, Ibuprom będzie chciał oglądnąć akurat, to ja tylko posłucham.

Wasza pędząca z wiatrem
Virginia

Mały wrześniowy chaosik

Było odliczanie. Było emocjonalne roztrzepanie.
Trzy, dwa, jeden... hurrraaa... witaj szkoło!!!

Pierwszy września to krótki epizod. Czy będzie go pamiętać? Nie wiem, ja na pewno, bo to taki moment, którego się nie spodziewałam. Nie teraz. Nie jeszcze. Nie za dziesięć lat.
Wyszedł wywołany przez panią dyrektor na środek sali gimnastycznej. Dumnie ruszył i ustawił się koło znajomego kolegi. Chwilę później stała już cała klasa pierwsza "a".
Dziewiętnaście przestraszonych bladych twarzy spojrzało na nas, rodziców i ruszyło w kierunku wyjścia do swojej sali. Białe koszule zlały się w jedną wielką plamę, nikt nie klaskał, nikt nie machał, jakoś tak bez ogólnej radości się to odbyło. Panią dyrektor wymieniłabym na wstępie. Mogłaby żegnać zmarłych, a nie witać pierwszoklasistów.
Zabrakło mi uśmiechu, balonów, wielkich napisów wyciętych z kolorowych kartonów "witaj szkoło". Nic. Chyba muszę się przestawić z wizji szkoły stworzonej w mojej głowie, na rzeczywistość jaka panuje w szkole państwowej.

Żegnaliśmy ich zatem tylko smutnymi oczami. Atmosfera nam się udzieliła. Charlie puścił do mnie oczko, już od jakiegoś czasu sygnalizuje mi w ten sposób komendę "ok".
Odpowiedziałam wyciskając z kącika zebraną tam łzę.
To takie uczucie jakby narodził się na nowo, ale nikt nie pozwolił mi go położyć sobie na brzuchu ... tylko zabrali... w nieznane, do klasy bez kwiatów.
Ale na szczęście, moje i tej szkoły, panie nauczycielki odbiegają zachowaniem od pani dyrektor. Uśmiechnięte powitały dzieci, przedstawiły im kolegę, wielkiego pluszowego Kubusia Puchatka i troszkę zdenerwowane, ale obdarzone wielkim pokładem serdeczności przekazywały najważniejsze informacje.
Jestem dobrej myśli.
Szkoła jest przyjazna dziecku.
Nikt nie zrobi mu tam krzywdy.
Będzie zawsze wchodził tam z uśmiechem i wychodził z jeszcze większym.
Charlie da sobie radę, bo ma cudownych rodziców.
bla, bla, bla... idę w ślad za koleżanką... trenuję potrzebną mi obecnie sztukę afirmacji :)

Dzień drugi i trzeci to poznawanie siebie nawzajem, wycieczki po szkole, gabinet pani dyrektor, biblioteka, sklepik... Jest uśmiech kiedy wchodzi do szkoły. Jest uśmiech kiedy z niej wychodzi. Jest pytanie po południu "a za ile będzie jutro"?

W domu natomiast zapanował lekki chaos (tym bardziej, że mnie znowu trole w czerwonych kieckach naszły).
Wczoraj... po Redbullu, trzech kawach i sześciu Ibupromach .. padłam prawie trupem. Trole wyjątkowo były dokuczliwe. Wkręcały się w brzuch i kość ogonową. Paszkwile jedne. Zawsze znajdą sobie nieodpowiednią porę.
Trole nie są świadome ile zabierają mi sił.
Trole mnie kochają.
Przyjeżdżają przecież na pięć dni w miesiącu.
Gdyby nie one nie miałabym dwójki wspaniałych dzieci.

Rano pobudka. Wyprawka Charliego do szkoły. Ja z Lolą na zakupy... porządne, bo Druga Połowa to ogranicza się do masła, pieczywa, szynki, sera i kilku puszek piwa, tak na wszelki wypadek. Nie zaprzeczam, że z nich nie korzystam, ale nie ma to jak baba na zakupach.
Potem po Charliego do szkoły, z powrotem do domu, szybko obiad dla Loli (Charlie niby w szkole je, ale też głodny). I usypianie, na kolanach, bo wózek już bee.
Na 15 znowu do szkoły, po książki do angielskiego. Tam zabrakło, więc na miasto. Charli znudzony, Lola niedospana. Zakupiłam więc obiecane zabawki na rozpoczęcie roku, metrowego dmuchanego dinozaura i małą dmuchaną Po.
Wkręcana ciągle przez trole zapomniałam, że najpierw trza było do księgarni. Za późno. Obładowana dziećmi i ich nowymi zabaweczkami ustawiłam się do czterdziestominutowej kolejki po książki. Śmiać mi się chciało, kiedy pani za nami dostała w głowę trzeci raz z metrowego wodnego stwora, ale na szczęście afirmacja chyba modna teraz niczym żółty kolor.
Pani odpowiadała za każdym razem ze stoickim spokojem i wytrenowanym uśmiechem nic nie szkodzi, też mam dzieci.
W nagrodę dostała w głowę jeszcze kilka razy :)

Życie jest piękne.
Ludzie cudowni.
Doba ma trzydzieści godzin.

Wasza zmieniająca swój tryb życia
Virginia

P.S. Mam sześć książek do przeczytania. Próbuję je wepchać w grafik znajdujący się na lodówce... zostają noce. Jak zawsze. Tu się nic nie zmienia. Mój czas na sen zostaje zminimalizowany do pięciu godzin na dobę.