2008-09-14

Miss Fitness

Jestem kobietą aktywną fizycznie.
Być może uprawiane przeze mnie sporty nie będą nigdy rekomendowane przez komisję Miejskiego Kółka Sportów Modnych (jeżeli takowe w ogóle istnieje), ale ja mam przynajmniej spokojne sumienie, że nie zastygam w bezruchu.
O poranku wyskakuję z łóżka spóźniona średnio trzydzieści minut, zatem czynności poranne wykonywane tanecznym krokiem, w tempie przyśpieszonym zastępują obiecywany sobie od lat jogging.
Moje pośladki i uda korzystają na tym najskuteczniej, gdyż pogłębiająca się skleroza nakazuje mi bieg po dwudziestostopniowych schodach kilkanaście razy... a to po tornister, a to po pieluchę, po krem dla dzieci, po bluzę, po czapkę, po mundurek, otworzyć okna, zaścielić, po nożyczki do paznokci, po  jeszcze jedną bluzę, zamknąć okna... a to dopiero poranek.

W ciągu dnia wyczynowo jeżdżę wózkiem dziecięcym i sklepowym też.
W tym pierwszym odpadła blokada zabezpieczająca przed obracaniem się kółek, co doprowadza mnie do szewskiej, kiedy ja chcę w lewo, a on w prawo.
Sklepowy natomiast wypełniony toną zakupów wymaga jeszcze wyższych umiejętności sterowania, bo tam z kolei kółka po załadowaniu nie jeżdżą wcale. Albo jadą wprost na regał, posuwających się żółwim tempem klientów, bądź co gorsze na samochód... nie nasz oczywiście.
Popołudniami chodzę na spacery (Lola to maratonka, trzy km to próg wyjściowy), jeżdżę na rowerze (częściej jednak biegnę za nim), na hulajnodze (kiedy nikomu się jej nie chce prowadzić), skaczę na trampolinie, latam odkurzaczem, kosiarką i podobno na miotle czasem też.
Ale czyż miotła między nogami kobiety nie jest uroczym atrybutem?
Eee, tam od razu, że niby Czarownica.
Dama na rurce, tylko w innej konstelacji.

Latam też na desce kilka godzin tygodniowo (oczywiście, że do prasowania) i średnio co trzeci sezon na snowboardowej, żeby nie było, że marnuje się na poddaszu.
Jeżeli chodzi o dźwiganie ciężarów, to jestem na dobrej drodze. Trenuję codziennie, trzynaście kilo Loli, w tysiącu seriach. Biceps dwadzieścia dwa cm, czyli prawie jedna trzecia z ręki Pudziana.

Wczoraj jednak uznałam, że pokażę wszem i wobec jaką ja to mam wytrzymałość ruchową i udałam się na aeorobik.
Z wielką dumą wkroczyłam po sześciu latach na salę i pomyślałam sobie "to ja Wam teraz pokażę"...

No i pokazałam.
Boszeee, całe szczęście sztuk nas było niewiele i nikogo nie stratowałam, swoimi krokami w przeciwną stronę. Z ćwiczeniami na macie było już lepiej, a to dlatego, że nikomu nie zawadzałam.
Sapałam, dyszałam i cierpiałam w samotności gapiąc się w sufit.Trenerkę podziwiam. Ona płynnie oddychała, całą godzinę opowiadała i jeszcze odliczała pięć dziesiątek. Niesamowita.
Gdybym jeszcze wiedziała, co mówiła... ale ja byłam tak zajęta płynnym oddychaniem, co by mi to pomóc niby miało, że nie docierało do mnie nic, oprócz "wdech"..."wydech"..."wdech"... "wydech"...

Nie muszę chyba pisać, że dziś rano zsunęłam się w dziwniej pozycji z łóżka i nie tańczyłam do "Mamma mia"... Nie zrobiłam też śniadania, na obiad zamówiłam pizzę, a latanie na odkurzaczu przełożyłam na poniedziałek.
Patrzę tylko w prawo, bo mięśnie szyjne lewe zdrętwiały, boczne nad pasem też, lewego uda nie czuję (ale to od dawna już), a prawe dorównało prawie lewemu. Łydki rozszarpują piranie, bliznę po cesarce kruki i wrony, a kaloryferka jak nie było tak nie ma.

Nie, żeby narosła we mnie jakaś animoza do trenerki, bądź ćwiczeń.
Dam radę.
Jeszcze zostanę Miss Fitness.