Za książką Kornela Filipowicza rozglądałam się od jakiegoś czasu. W większości księgarń, które przejrzałam wszystkie jego pozycje są niedostępne, aż w końcu ku mojej wielkiej radości trafiłam na „Romans prowincjonalny” w miejscowym antykwariacie. Trzymając w dłoniach kieszonkowe wydanie Wydawnictwa Literackiego, z okładką projektu malarza i rysownika Kazimierza Mikulskiego, ruszyłam szybko w stronę samochodu i już na pierwszych światłach zaczęłam czytać komentarz samego autora, zamieszczony na okładce dość już sfatygowanej, bo pochodzącej z 1964r. książki: ...Nigdy dotąd w czasie pracy nie miałem tylu wątpliwości, co w trakcie pisania Romansu prowincjonalnego. Nigdy też nie zdarzyło mi się, abym skończywszy pisać odczuwał tak silną potrzebę dodania jeszcze paru zdań do tego, co napisałem – jakby dla wyjaśnienia czegoś lub usprawiedliwienia siebie. To chyba zły znak; może nie trzeba było pisać Romansu prowincjonalnego? Ileż to utworów, z korzyścią dla literatury nie zostało napisanych... Istnieje przecież tak wiele tematów wzruszających i fascynujących wyobraźnię - a tak mało z nich staje się przedmiotem realizacji literackiej. Dlaczego Romans prowincjonalny nie podzielił losu tych odrzuconych przez autora tematów? Nie umiem odpowiedzieć, dlaczego tak się stało; być może zdecydował sentyment, jaki miałem zawsze dla tak zwanej prowincji, świata, który ginie na naszych oczach (był jeszcze wczoraj – nie będzie go już jutro) razem ze wszystkimi jego specjalnymi urokami, wzruszeniami, smakami, dziwactwami. A może pociągnęła mnie po prostu forma literacka, o której ostatnio często myślałem i którą chciałem wypróbować: mikro-powieść?...

„Romans prowincjonalny” wspominać będę miło, może dlatego, że z takiej właśnie prowincji, z figurką Św. Floriana na rynku i kocimi łbami na ulicach pochodzę. Pamiętam bańki na mleko przed sklepami, smród zgniłych jarzyn w kamienicach i cienie gołębi fruwających nad rynkiem. Mając świadomość tego, że autor w Cieszynie spędził dzieciństwo, czułam, że pisze właśnie o tym miasteczku i stąd mój do tej książeczki sentyment. Poza tym dzięki Kornelowi Filipowiczowi sama Wisława Szymborska spacerowała wokół Św. Floriana, o czym, jako wieloletnia jego partnerka życiowa, wspomina w wywiadzie na ostatnich stronach „Opowiadań cieszyńskich”.
Elżbieta Jabłońska, główna bohaterka tej mikro-powieści ma dwadzieścia cztery lata, w przerwach pomiędzy grą na fortepianie chodzi matce na zakupy, a jej myśli uciekają coraz częściej gdzieś poza nudną, prowincjonalną codzienność. Tymczasem matkę zaczyna niepokoić fakt, że córka nie dąży do zamążpójścia i ignoruje zachodzącego do nich inżyniera Soniewicza. Stara się wpłynąć na córkę, organizuje kolacje dla odpowiedniego według jej gustu wybranka, zwraca uwagę na wiek dziewczyny i opinie społeczeństwa, że już najwyższy czas. Elżbieta nie jest zainteresowana, czuje potrzebę wyrwania się z matczynych szponów, męczą ją małomiasteczkowe zwyczaje, plotki, dziwactwa. Spacerując po mieście zauważa, że miejscowy wariat Turlej wiesza właśnie afisz na kiosku, z którego dowiaduje się o wieczorku autorskim warszawskiego poety Fabiana Miłobrzeskiego. Zakupuje w księgarni tomik jego poezji i wraz z Soniewiczem, jako że samej nie wypada, udają się wspólnie na miły kulturalny wieczorek. Poeta okazuje się mężczyzną, na którego Elżbieta zwróciła uwagę stojąc w kolejce po nerkówkę, kiedy wysiadał on z południowego autobusu. Drżącymi dłońmi podaje mu tomik poezji prosząc o dedykację. I tak zaczyna się ich wspólna znajomość... Jak się zakończy? Sami przeczytajcie jeśli macie ochotę na taki prowincjonalny romans, który pokazuje różnice pomiędzy społecznościami wiejskimi i miejskimi, różnice w postrzeganiu życia i z nim związanych wartości. To dwa odrębne światy. A do nich jeszcze dołącza enigmatyczny świat wielkiego poety z Warszawy.
Żałuję, że nie powstała z tego obszerniejsza powieść, bo klimat tak zwanej prowincji, świata, który ginie na naszych oczach razem ze wszystkimi jego specjalnymi urokami, wzruszeniami, smakami, dziwactwami, jest tym co lubię w literaturze.
(...)Miłobrzeski powiedział:
- Pani świetnie tańczy...
- Prowincja przechowuje najlepsze przepisy na pączki z różą, gruszki w śmietanie, barszcze, pieczenie, bigosy, wina porzeczkowe – i na starego walczyka...
- I chyba na miłość...
- Na tym się nie znam.
Na podstawie książki powstał film „Romans prowincjonalny” (1976 r.), jednak niewiele na jego temat można odszukać informacji, tym bardziej trudno będzie o sam film. Szkoda, bo obejrzałabym chętnie z książką w ręce.
Z niecierpliwością też oczekuję filmu „Ostatnie amory Mateusza Kłosa”. W całości jest on kręcony w nadal bardzo prowincjonalnym Cieszynie, który jak widać stał się inspiracją nie tylko dla pisarza Kornela Filipowicza, ale i dla reżysera Artura Więcka. Mam tylko nadzieję, że Cieszyn nie stanie się tłem do jakiegoś kiepskiego scenariusza i nie pryśnie czar jego prowincjonalnego uroku.