2011-03-03

"Romans prowincjonalny" Kornel Filipowicz


Za książką Kornela Filipowicza rozglądałam się od jakiegoś czasu. W większości księgarń, które przejrzałam wszystkie jego pozycje są niedostępne, aż w końcu ku mojej wielkiej radości trafiłam na „Romans prowincjonalny” w miejscowym antykwariacie. Trzymając w dłoniach kieszonkowe wydanie Wydawnictwa Literackiego, z okładką projektu malarza i rysownika Kazimierza Mikulskiego, ruszyłam szybko w stronę samochodu i już na pierwszych światłach zaczęłam czytać komentarz samego autora, zamieszczony na okładce dość już sfatygowanej, bo pochodzącej z 1964r. książki: ...Nigdy dotąd w czasie pracy nie miałem tylu wątpliwości, co w trakcie pisania Romansu prowincjonalnego. Nigdy też nie zdarzyło mi się, abym skończywszy pisać odczuwał tak silną potrzebę dodania jeszcze paru zdań do tego, co napisałem – jakby dla wyjaśnienia czegoś lub usprawiedliwienia siebie. To chyba zły znak; może nie trzeba było pisać Romansu prowincjonalnego? Ileż to utworów, z korzyścią dla literatury nie zostało napisanych... Istnieje przecież tak wiele tematów wzruszających i fascynujących wyobraźnię - a tak mało z nich staje się przedmiotem realizacji literackiej. Dlaczego Romans prowincjonalny nie podzielił losu tych odrzuconych przez autora tematów? Nie umiem odpowiedzieć, dlaczego tak się stało; być może zdecydował sentyment, jaki miałem zawsze dla tak zwanej prowincji, świata, który ginie na naszych oczach (był jeszcze wczoraj – nie będzie go już jutro) razem ze wszystkimi jego specjalnymi urokami, wzruszeniami, smakami, dziwactwami. A może pociągnęła mnie po prostu forma literacka, o której ostatnio często myślałem i którą chciałem wypróbować: mikro-powieść?...

„Romans prowincjonalny” to zaledwie stustronicowa książeczka niewielkiego formatu, i początkowo zwiedzona wątpliwościami samego autora, czy aby na pewno warta była publikacji, nie byłam jej pewna. Lubię opowiadania, ale ta książka to coś pomiędzy, już nie opowiadanie, ale też nie powieść. Częsta przypadłość. Szybko zmierzająca ku ciemnej krainie zapomnienia i pozostawiająca niedosyt. Postanowiłam jednak spróbować, bo jak już wspomniałam Kornel Filipowicz chodził mi po głowie jakiś czas. Przede wszystkim dlatego, że dzieciństwo i młodość (1923-1933) spędził on w moim mieście i miałam nadzieję na wypatrzenie znajomych zakątków w tej właśnie prowincjonalnej opowieści. Jednak oprócz figury Św. Floriana stojącej na środku rynku, i zachowań ludzi typowych dla małego miasteczka, więcej podobieństw się nie dopatrzyłam. Nawet w czytanych równocześnie „Opowiadaniach cieszyńskich” tego samego autora, które o Cieszynie niewiele prawią, a raczej o wspomnieniach rodzinnych i przyjacielskich. Każde jednak niesie za sobą jakiś przekaz i rekompensuje oddalony na dalszy plan obraz samego miasteczka. 

„Romans prowincjonalny” wspominać będę miło, może dlatego, że z takiej właśnie prowincji, z figurką Św. Floriana na rynku i kocimi łbami na ulicach pochodzę. Pamiętam bańki na mleko przed sklepami, smród zgniłych jarzyn w kamienicach i cienie gołębi fruwających nad rynkiem. Mając świadomość tego, że autor w Cieszynie spędził dzieciństwo, czułam, że pisze właśnie o tym miasteczku i stąd mój do tej książeczki sentyment. Poza tym dzięki Kornelowi Filipowiczowi sama Wisława Szymborska spacerowała wokół Św. Floriana, o czym, jako wieloletnia jego partnerka życiowa, wspomina w wywiadzie na ostatnich stronach „Opowiadań cieszyńskich”.

Elżbieta Jabłońska, główna bohaterka tej mikro-powieści ma dwadzieścia cztery lata, w przerwach pomiędzy grą na fortepianie chodzi matce na zakupy, a jej myśli uciekają coraz częściej gdzieś poza nudną, prowincjonalną codzienność. Tymczasem matkę zaczyna niepokoić fakt, że córka nie dąży do zamążpójścia i ignoruje zachodzącego do nich inżyniera Soniewicza. Stara się wpłynąć na córkę, organizuje kolacje dla odpowiedniego według jej gustu wybranka, zwraca uwagę na wiek dziewczyny i opinie społeczeństwa, że już najwyższy czas. Elżbieta nie jest zainteresowana, czuje potrzebę wyrwania się z matczynych szponów, męczą ją małomiasteczkowe zwyczaje, plotki, dziwactwa. Spacerując po mieście zauważa, że miejscowy wariat Turlej wiesza właśnie afisz na kiosku, z którego dowiaduje się o wieczorku autorskim warszawskiego poety Fabiana Miłobrzeskiego. Zakupuje w księgarni tomik jego poezji i wraz z Soniewiczem, jako że samej nie wypada, udają się wspólnie na miły kulturalny wieczorek. Poeta okazuje się mężczyzną, na którego Elżbieta zwróciła uwagę stojąc w kolejce po nerkówkę, kiedy wysiadał on z południowego autobusu. Drżącymi dłońmi podaje mu tomik poezji prosząc o dedykację. I tak zaczyna się ich wspólna znajomość... Jak się zakończy? Sami przeczytajcie jeśli macie ochotę na taki prowincjonalny romans, który pokazuje różnice pomiędzy społecznościami wiejskimi i miejskimi, różnice w postrzeganiu życia i z nim związanych wartości. To dwa odrębne światy. A do nich jeszcze dołącza enigmatyczny świat wielkiego poety z Warszawy.
Żałuję, że nie powstała z tego obszerniejsza powieść, bo klimat tak zwanej prowincji, świata, który ginie na naszych oczach razem ze wszystkimi jego specjalnymi urokami, wzruszeniami, smakami, dziwactwami, jest tym co lubię w literaturze. 

(...)Miłobrzeski powiedział:
- Pani świetnie tańczy...
- Prowincja przechowuje najlepsze przepisy na pączki z różą, gruszki w śmietanie, barszcze, pieczenie, bigosy, wina porzeczkowe – i na starego walczyka...
- I chyba na miłość...
- Na tym się nie znam.


Na podstawie książki powstał film „Romans prowincjonalny” (1976 r.), jednak niewiele na jego temat można odszukać informacji, tym bardziej trudno będzie o sam film. Szkoda, bo obejrzałabym chętnie z książką w ręce.
Z niecierpliwością też oczekuję filmu „Ostatnie amory Mateusza Kłosa”. W całości jest on kręcony w nadal bardzo prowincjonalnym Cieszynie, który jak widać stał się inspiracją nie tylko dla pisarza Kornela Filipowicza, ale i dla reżysera Artura Więcka. Mam tylko nadzieję, że Cieszyn nie stanie się tłem do jakiegoś kiepskiego scenariusza i nie pryśnie czar jego prowincjonalnego uroku.