2012-11-26

"Pamiętnik i inne pisma z getta" Janusz Korczak


Wracając do tematu mojego zapominania o niektórych przeczytanych książkach, czasami trafiają się takie, o których zapomnieć nie chcę. Robię więc wszystko by tego zapomnienia nie doświadczyć. Ono najzwyczajniej złości kiedy otwiera się książkę, i gdyby nie ślady ołówka nie byłoby się pewnym przeczytania.

Z Pamiętnikiem z getta i z samym Januszem Korczakiem tak właśnie jest. Pragnę mieć w pamięci jak najdłużej i wracać do jego, i bliskich mu ludzi, życia. Przy okazji wzruszającego Pamiętnika polecam też jedną z lepszych moim zdaniem biografii - "Korczak. Próba biografii" Joanny Orczak-Ronikier.

Poniższy tekst napisałam do 44. numeru Kwartalnika "sZAFa" ( i dla własnej pamięci też ).







 "Bo mówić i rozmawiać to nie to samo” 

Zostawcie mnie dzieciom. - Nie jestem socjologiem. Spartaczę, skompromituję i próbę, i siebie. (…) Miasto wyrzuca mi dzieci, jak muszelki, a ja nic - tylko dobry jestem dla nich. I powtarzam sobie ponownie - Zostawcie mnie dzieciom. Zostawcie mnie dzieciom. A ja nic - tylko dobry jestem dla nich.  

Słowa te towarzyszą mi przez resztę kart „Pamiętnika” Janusza Korczaka pisanego w getcie przez ostatnie trzy miesiące nim nastąpiła tragiczna wywózka do Treblinki. Traktuję je jako najwyższy wyraz uznania ważności dzieci w jego życiu. Te trzy proste słowa zostawcie mnie dzieciom, zawierają w sobie ogrom miłości, szacunku i oddania, tak potężny jak żadne inne. Nie wyobrażał sobie by mógł robić cokolwiek innego w życiu, niż być dla nich i trwać przy nich, jako lekarz, pedagog, pisarz i równy im człowiek. Przytulać, nauczać, podawać w środku nocy syrop na kaszel, ale też karcić, wymagać i przygotowywać na trudną rzeczywistość dnia następnego. Miał olbrzymią, dręczącą go świadomość fizycznej i psychicznej degradacji dzieci w getcie, z którą walczył całe życie. Momentami, bardzo depresyjny, szorstki i trudny dla innych, otwarcie nie zgadzał się z bólem i niedolą niesprawiedliwie dając temu wyraz innym, równie zagubionym. Całą tę gamę emocji, uginającą się pod wpływem czasu wiarę, nasilające się osłabienie fizyczne i psychiczne, da się dramatycznie odczuć dogłębnie analizując jego dzieła, listy i „Pamiętnik z getta”. Ale na co dzień, przekraczając próg sypialni chłopców, bądź dziewcząt wcześnie rano, zagłuszał w sobie to co nieuniknione, odkładał na bok niepewność i strach. Wierzył w każde dziecko z osobna. Ufał im tak mocno, jak one jemu. Dziecko jest jutrem – powiadał. Czerpał z ich codzienności i spontanicznych, niezmąconych dramatyzmem uśmiechów siłę. Dzieci były dla niego myślą przewodnią, co przekładało się na ciągłe ich chronienie. Przed samotnością, przed lękiem i wstydem, których sam w dzieciństwie doświadczył. Jako syn obłąkanego dręczył się całe życie myślami o konsekwencjach bolesnego dzieciństwa i braku prawdziwego, szczerego porozumienia między rodzicami a dzieckiem, więc miał wewnętrzną potrzebę walczenia z tym od najmłodszych lat, co robił zresztą doskonale. I cóż z tego? Ciągnąć można jego słuszne wątpliwości. Cóż, kiedy jego obawy, że poświęca życie dla sprawy, która zostanie przegrana, spełniły się. Ważność jego intencji została w sposób okrutny zgładzona i nie był w stanie się temu sprzeciwić. W tej ostatniej chwili mógł tylko chwycić dzieci za ręce, jak zwykł to robić na co dzień.

Janusz Korczak, a właściwie Henryk Goldszmit, dla wielu został bohaterem tej jednej, ostatniej pomnikowej sceny. Tak niewiele, ogólnikowo się o nim mówi. Nawet teraz, kiedy trwa Rok Korczaka. Ta cisza aż boli. Dlatego pękłam z radości, kiedy tankując kilka dni temu samochód zobaczyłam dziewczynę w rdzawych, upiętych niezgrabnie włosach, zaczytaną na bocznym krawężniku stacji w „Pamiętniku z getta”. Czułam, że dla niej, jak i dla mnie, to wybitne dzieło literackie. Bezsprzecznie. Na jego kartkach Janusz Korczak przedstawia siebie nie tylko jako człowieka znajdującego się w dramatycznej sytuacji, ale przede wszystkim jako wszechstronnego literata. To utwór bardzo hybrydyczny, wielogatunkowy, uciekający zarówno w eseistykę, we wspomnienia jak również ocierający się o poezję: Życie moje było trudne, ale ciekawe. O takie właśnie prosiłem Boga (…) Splunąć i odejść. Ważę tę myśl od dawna. - Więcej – pętla – ołów u nóg. Nie sposób ogarnąć go jednym czytaniem. Ale nie o to w tym chodzi, by ogarnąć, bo tego przecież się nie da. Sam Korczak analizując w „Pamiętniku” swoje życie, od dzieciństwa po rzeczywistość, będące dla niego jakże cennym źródłem inspiracji pedagogicznych i literackich, nie był w stanie uniknąć fragmentaryczności i pozostawił go w wielu miejscach dziełem otwartym. Dopowiedzeń doszukałam się na fotografiach w przepięknie wydanym albumie „Fotobiografia. Janusz Korczak” autorstwa Macieja Sadowskiego. Tam wszystkie twarze dzieci z Krochmalnej tworzą kolejne historie, których się nie zapomina. A Korczak nosił w sobie te historie przez całe życie. Każdą z osobna. Jakże więc trudny musiał to być wyczyn, jak spore obciążenie psychiczne, by zdjąć choć odrobinę lęku z każdej tej malutkiej twarzy. Począwszy od dzieci z warszawskiego szpitala dziecięcego im. Bersonów i Baumanów, poprzez wychowanków kolonijnych, wychowanków Domu Sierot, aż po wypełnione przytułki dla dzieci ukraińskich pod Kijowem, gdzie jako lekarz przebywał cztery lata w czasie I wojny światowej. W międzyczasie, pełen pasji i samozaparcia, rozwijał w sobie talent pisarski. Od zawsze czuł się pisarzem.

Korczak zaczął pisać stosunkowo szybko, uprzedzając ten stan furią czytania w wieku lat piętnastu - "Świat znikł sprzed oczu, tylko książka istniała... Mówiłem z ludźmi wiele. Rozmawiałem tylko sam ze sobą. Bo mówić i rozmawiać to nie to samo”. Mając siedemnaście lat zaczął pisać powieść „Samobójstwo”, której chyba nigdy nie dokończył. Cztery lata później zadebiutował cyklem artykułów „Dzieci i wychowanie” w tygodniku „Wędrowiec”, rok później ukazała się jego pierwsza powieść „Dzieci ulicy”, a przez kolejne czterdzieści lat wydano jeszcze około piętnastu pozycji Janusza Korczaka. Potrzeba pisania zdominowała jego życie. Oprócz pracy nad tekstami literackimi, poświęcał też wiele czasu na obsesyjne wręcz dokumentowanie szczegółów z życia swoich wychowanków. Co sobotę odbywało się ważenie i mierzenie dzieci, co skrupulatnie notował tworząc poniekąd dzienniki z życia dzieci, poszerzane o notatki z rozmów z nimi, a także notatki z samego ich obserwowania podczas rozmowy, kłótni czy zabawy z innymi dziećmi. Do tego dochodziły listy do przyjaciół i różnych instytucji, artykuły do gazet, do „Małego Przeglądu” jako dodatku do pisma dla spolonizowanych Żydów - „Nasz Przegląd”, do „Tygodnika Domu Sierot” (niestety żaden nie ocalał), a także notatki do wykładów, odczytów i słuchowisk radiowych. Jak można wywnioskować choćby z niektórych fragmentów „Pamiętnika” pisanie nie przychodziło mu wcale łatwo, mimo iż zajmowało sporą część jego życia. Trud przysparzało szczególnie to późniejsze pisanie, włącznie z końcowym „Pamiętnikiem”, w którym dokuczało mu ogromne zmęczenie, problemy zdrowotne i natrętne bywanie pióra na ukończeniu, czyli notoryczny brak atramentu. Dopisywał wtedy kłębiące się w głowie myśli ołówkiem, czasem późną nocą, czasem bardzo wczesnym rankiem, nim cały ul się zbudził, natchnienie temperując czterema szklankami kawy z fusów lub pięcioma kieliszkami spirytusu pół na pół z gorącą wodą. Samotność wówczas tak nie bolała i łatwiej przychodziło oszukiwanie samego siebie. 


Tydzień przerwy w pisaniu, które wydaje się niepotrzebne zupełnie. - Doznawałem tego podczas pisania „Jak Kochać dziecko” - Bywało, że piszę na postojach, na łące, pod sosną, na pieńku. Wszystko ważne i jeśli nie zapiszę, zapomnę. Niepowetowana strata dla ludzkości. - Bywało, że przerwa miesięczna: po co się wygłupiać?


W „Pamiętniku z getta” wielokrotnie da się odczuć ogromne zwątpienie. Czy droga, którą wybrał jest dobrą drogą? Po co pisać? Jak rozumieć to wszystko wokół? Jak żyć? Wiele pytań pozostawało w jego głowie bez odpowiedzi, wieloma się biczował, dotykając otwarcie problematyki, której nie był w stanie sprostać ani Korczak, ani nikt inny. Problematyki moralnych skutków zagłady. Jako lekarz i człowiek niezwykle wrażliwy, miał świadomość ogromnych zniszczeń wnętrza człowieka, i wszechobecnego bólu, który wynikał z degradacji jego psychiki i moralności. Długiej i niezwykle gwałtownej. Przenikliwej i dogłębnie raniącej. Z tym nigdy nie mógł się pogodzić. Od tych myśli zdaje się cierpiał najbardziej, co odnotowywał w „Pamiętniku” słowami:


Sponiewierana wiara, rodzina, macierzyństwo. Handel wszystkimi dobrami duchowymi. Giełda, gdzie notowano, ile waży sumienie. - Kurs zmienny – jak dziś cebula i życie. Dzieci żyją w ciągłej niepewności, w strachu. „Żyd ciebie weźmie”. „Oddam cię dziadowi”. - „Wezmą w worek”. Sieroctwo. Starość. - Jej poniżenie i uwiąd moralny.

Dzieci snują się. Tylko naskórek normalny. A pod nim czai się zmęczenie, zniechęcenie, gniew, bunt, nieufność, żal, tęsknota. Bolesna powaga ich pamiętników. Odpowiadając na ich zwierzenia, dzielę się z nimi jak równy z równym. - Wspólne nasze przeżycia – ich i moje. Moje może bardziej wodniste, rozwodnione, poza tym to samo.

Dom Sierot jest teraz Domem Starców.

Po wojnie długo nie będą mogli ludzie patrzeć sobie w oczy – żeby nie wyczytać pytania: jak to się stało, że żyjesz, że przetrwałeś? Co robiłeś? 


Kilka miesięcy po tych słowach już go nie było. Przetrwał wojnę, nie poddał się jej upokorzeniom, ale jej nie przeżył. Jak wielu innych wychowawców, kierowników, członków personelu pozostałych internatów, domów opiekuńczych i szpitali, o których teraz już wcale się nie mówi. Jak na przykład wspomniane przez Marka Edelmana w książce „I była miłość w getcie” młoda Hendusia Himelfarb i Roza Ejchner, jedyne wychowawczynie z sanatorium imienia Medema w Miedzeszynie, które nie upuściły sto pięćdziesięcioro swoich wychowanków.
Janusz Korczak, w głównej mierze, ze względu na swój literacki dorobek uchronił się od zapomnienia, ale choćby Stefania Wilczyńska, będąca mu prawą ręką, pełniąca kierownictwo i zapewniająca matczyne ciepło wychowankom Domu Sierot, również uczestnicząca z dziećmi w drodze na Umschlagplatz, już zdecydowanie rzadziej jest wspominana (jeśli w ogóle). Joanna Olczak-Ronikier w swojej książce „Korczak. Próba biografii” wymienia też innych ważnych zapomnianych: „dyrektor internatu dla chłopców przy ulicy Mylnej 18, Aron Koniński i jego żona, którzy razem z dziećmi pojechali do Treblinki. Nieznana z imienia pani Broniatowska, kierowniczka internatu Centosu dla dziewcząt przy Śliskiej 28. Pan Szternfeld, kierownik internatu dla chłopców przy Twardej 7.” Aż w końcu warto wymienić z imion same dzieci: Ireczka, Genka, Musiek, Esterka, Adzio, Julek, Felunia, Mendelek, Rita, Aronek... to zaledwie garstka. Za rękę z przyjacielem, do komory gazowej, nieświadomi, jedynie w strach odziani, jak w przejmująco prawdziwej książce Antona Fortesa ilustrowanej przez Joannę Concejo.

Na koniec pozostaje powtórzyć za Januszem Korczakiem słowa modlitwy zapisane ostatniego dnia w „Pamiętniku”, dzień przed wyprowadzeniem na Umschlagplatz, 4 sierpnia 1942: Ojcze nasz, który jesteś w niebiesiech... Modlitwę tę wyrzeźbiły głód i niedola. Chleba naszego. Chleba. 

2012-11-25

jeśli pęknę, to szczęśliwa


Dziś wróciłam wyrywkowo do zapisków Janusza Korczaka z pobytu w getcie. Do Sylvii Plath. Do Anais Nin. Do Kundery. Do Philipa Rotha. Czasem tak mam, że przeglądam po kilka stron, potem następne z innej książki, próbuję sobie przypomnieć tytuły sprzed lat i łapię się na tym, że albo kiepsko z moją pamięcią, albo chłonę wszystko zbyt pobieżnie. Czuję jak się rozwarstwiam myślowo, jak próbuję łapać istotność, ale wymyka się coraz więcej tytułów, których byłam pewna na lata. To wina tempa jakie sobie narzuciłam, z którym z jednej strony mi dobrze i pragnę jeszcze więcej. Brakuje mi tylko czasu i chęci na pisanie o tym co zostaje z lektury we mnie (szczególnie tutaj), takie obszerniejsze, pełniejsze, bardziej szczegółowe. Odpalam książkę za książką, jak nałogowy palacz, ekstatycznie zaciągam się słowem. Muszę się chyba nimi zacząć dusić, by częściej je uwalniać, by nie nawarstwiały się we mnie tworząc nieprzyjemną, chropowatą skorupę. To niezdrowe. Wszystko musi mieć przecież swoje ujście. 
Od jakiś pięciu lat mam potrzebę poznania biografii autora, którego książkę czytam. Nie uważam tego za problem, jedynie za małe utrudnienie związane z dłuższym zatrzymaniem się przy jednej osobie i przejściem w relacje bliższe niż to czasem potrzebne. Zaprzyjaźniam się, albo przynajmniej próbuję to zrobić, z różnym oczywiście skutkiem. Jeśli czytam dajmy na to opowiadania Kornela Filipowicza, to czytam też równocześnie z nimi dwie książki o nim samym (w tym wypadku też udaję się pod tablicę pamiątkową w naszym mieście i odwiedzam grób jego ojca i babki na cmentarzu komunalnym). Jeśli planuję wziąć się za twórczość Susan Sontag, to zaczynam od jej dzienników i szperam za odpowiednimi artykułami, by móc rozpocząć jej nabrzmiałe erudycją eseje i ze zrozumieniem podejść do tematu jej orientacji seksualnej. Jeśli chcę przeczytać coś Marka Bieńczyka, to nie wystarcza mi fakt, że dostał Nagrodę Nike. I tak dalej, i tak dalej.
Nie potrafię myśleć tylko o książce, w liczbie pojedynczej, na ową książkę zawsze składa się słowo + osobowość. Żyję tym co czytam i tym dzięki komu to robię. Danego tematu nikt nie poruszy już w ten sam sposób. Nikt go tak nie dopasuje, nie ujmie w te same ramy. Nikt już w niego tak nie wniknie, nie nada mu fascynującej, odrębnej i niepowtarzalnej struktury. Mam potrzebę zbadania tej struktury, co objawia się przewierceniem do jądra, do sedna odpowiedzi skąd takie, a nie inne podejście do tematu. Nic nie bierze się z niczego. Przynajmniej do tej pory trafiam na takie właśnie lektury. Albo może podświadomie krążę wokół tych samych tematów, zatrzymuję się w bliskim mi obszarze doznań i stąd ta potrzeba wnikania w szczegóły? Nie wiem ile jeszcze zdołam tego w pamięci umieścić. Ważne, że nawet jeśli z czasem pęknę od nadmiaru słów, to pęknę szczęśliwa.

2012-11-18

Leniwa niedziela, mnóstwo pytań i pan Brumm


Leniwa, rodzinna niedziela. Wszystko w zwolnionym tempie, o dwa kubki mleka więcej razy trzy. Uśmiechy, przytulania i głębsze przemyślenia. Na przykład o tym jak grało się kiedyś w klasy, a jak wygląda to dziś? Czy w pokoju wystarczy miejsca na rzut kamieniem, kiedy już wymyślimy klasy? Jak poprawnie pisać pisane E, H i G? Jak uczciwie grać w żolika? Jak ograć tatę? Jak dopasować dzień do zapotrzebowań żywieniowych poszczególnych członków rodziny? Z czego wymyślić sztuczne drapaki dla psów? Skąd wytrzasnąć szarlotkę i lody waniliowe? Jak odmienić przez przypadki słowo leń? Jak zmontować kosz do gry w koszykówkę? Jak wyrzucić psa z wymyślonego kosza do gry w koszykówkę? Skąd, jak, dlaczego i kiedy. Odkąd pamiętam niedziela ma to do siebie, że nadrabiamy cały tydzień w pytaniach i odpowiedziach. Niekoniecznie w skrócie. To mnie cieszy. Brak tematów do rozmów to najgorsza zaraza zagrażająca współczesnej rodzinie.

W niedzielę też więcej czytamy. Nie tylko przed snem, jak to zwykle w tygodniu bywa. Charlie nadrabia lekturę, Lola chce nadrobić wszystko co zalega na półce. Odkąd skończyłyśmy czytać Pipi, pragnie zacząć od początku. Tak jest jeszcze z kilkoma książkami. Ale poza sentymentem wypełniona jest też po uszy ciekawością. Dlatego niedziela to czas, kiedy podczytujemy ulubione fragmenty już przeczytanych książek, i zaczynamy coś nowego. Teraz, kiedy czyta już sama wybieramy książki z dużym drukiem, by jeszcze bardziej podkręcić dumę. Zarówno jej, jak i moją. Tak, dumna jestem. A Lola jeszcze bardziej. Dumny uśmiech prześwituje przez zakłopotanie, co na twarzy dziecka rysuje się drżeniem kącików ust. Dopiero w styczniu skończy sześć lat, a już sobie dosyć sprawnie radzi z każdym słowem. Nie powiem, że nie przysiadłyśmy do nauki, bo skłamałabym twierdząc, że ma alfabet we krwi, ale też nic nie było systematycznie pielęgnowane. Wszystko przez codzienne czytanie, do którego obie podeszłyśmy z wielką pasją i uwielbieniem. A potem zbudziła się dziecka wrodzona ciekawość, uwydatniła moja nabyta z wiekiem cierpliwość i płynnie przeszłyśmy w łączenie liter w słowa.

Siódmego dnia tygodnia udajemy się też szybciej do łóżek, by dokończyć zuchwale leniwą niedzielę. Tym razem zabrałyśmy ze sobą wielkiego, gapowatego, ale niezwykle sympatycznego misia, który skradł nasze serca już kilkakrotnie. Niemiecki ilustrator Daniel Napp wymyślił postać, która kojarzy mi się osobiście z popularnym misiem Bernardem. Jest równie pocieszny, uparty i pomysłowy. Dąży do celu i wyjaśnienia sprawy, która go niepokoi. Zaspokaja natychmiast swoją ciekawość co nadaje tempo całej opowieści. Uczy dystansu do błędów, pomyłek i własnej niewiedzy. Ale wszystko to dzieje się nie w sposób nudny, edukacyjny, tylko niezwykle lekki i relaksujący. Gwarantuje niekontrolowany wybuch śmiechu i wielką przyjemność z przeglądania ilustracji. Co prawda  wydawca przeznacza tę książkę dla młodszych dzieci (od trzeciego roku życia) to bezsprzecznie stwierdzamy, że zarówno pięciolatek, jedenastolatek, jak i trzydziestolatek, wraca do niej w przypływie chęci poprawy sobie humoru i zapewnienia przyjemnego snu. Wyśmienita lektura do szybkiego przeczytania przed snem ( stosunkowo niewiele tekstu ) i bardzo dobra czcionka do nauki czytania dla maluchów. Rodzinnie polecamy i list do Mikołaja piszemy z prośbą o kolejne części.




Tytuł oryginału Dr. Brumm versteht das nicht, polski tytuł Pan Brumm tego nie rozumie, Daniel Napp, przeł. Elżbieta Zarych, Wydawnictwo Bona, Kraków, 2011, s. 25.

Kolejne części to: Pan Brumm utknął na dobre, Pan Brumm idzie się kąpać, Pan Brumm obchodzi Boże Narodzenie i najnowsza część z października tego roku Pan Brumm wybiera się na wycieczkę.


2012-11-15

"myśli przelatują z bzykiem"


[...] Własnoręcznie miesza sałatkę dla jakiegoś cieszącego się specjalnymi względami gościa. Kto jest tym uprzywilejowanym gościem, pytam, i dlaczego? I co gospodarz mówi do tej pani w kolczykach; czy to przyjaciółka, czy klientka? Siadając przy stole, czuję od razu to rozkoszne ukłucie zakłopotania, niepewności, możliwości, domysłów. Natychmiast pojawiają się obrazy. Jestem zażenowany własną płodnością. Mógłbym obszernie , swobodnie opisać każde ze znajdujących się tutaj krzeseł, stołów, każdego gościa. Moje myśli przelatują z bzykiem to tu, to tam z zasłoną słów na oznaczenie wszystkiego. Rozmawiać, choćby z kelnerem o winie, to doprowadzać do eksplozji. Rakieta idzie w górę. Jej złote, zapładniające ziarna opadają na żyzną glebę mojej wyobraźni. Zupełnie nieoczekiwany charakter eksplozji - oto radość obcowania z ludźmi. Ja w połączeniu z tym nieznajomych włoskim kelnerem - kim jestem? Nie ma nic stałego na tym świecie. Kto zdoła wyjaśnić znaczenie czegokolwiek? Kto potrafi przewidzieć lot słowa? To balonik żeglujący ponad wierzchołkami drzew. Mówienie o wiedzy nie ma żadnego sensu. Wszystko jest próbą i wyprawą w nieznane. Bezustannie obcujemy z niewiadomymi. Co będzie dalej? Nie wiem. Lecz odstawiając kieliszek, przypominam sobie: zaręczyłem się. Wieczorem zjem kolację z przyjaciółmi. Jestem Bernardem, sobą. [...]

Virginia Woolf, Fale, przeł. Lech Czyżewski, Wydawnictwo Literackie, Kraków, 2003, s. 107-108

2012-11-14

Skończyła się


Od piątku pachniał nią dom. Cynamon przeniknął w kuchenne ścierki i materiał mojej bluzy dresowej. Nawet pies się za nią rozglądał by wtulić się w słodycz. Podgrzewałam do każdej kawy małe kawałeczki, oszczędnie, z namysłem, by nie zabrakło jak najdłużej. Charlie nie jadał ciast, aż do dnia kiedy dał się namówić i poczuł smak szarlotki na ciepło, z waniliowymi lodami, bitą śmietaną i kruszoną czekoladą. Lola stanowczo nadal woli kabanosy. Mąż jeszcze bardziej stanowczo. Ku mojej i syna radości. Taką szarlotką miło się dzielić, ale jeszcze milej jak z blachy nie znika. Szczególnie komuś takiemu jak ja, kto samą produkcję rozpoczyna po dwóch godzinach podchodów i obaw. A kończy ją po kolejnych dwóch. Nie jestem stworzona do przebywania w kuchni (choć podobno gotuję dobrze, a goście chyba lubią mój brak wyczucia proporcji, bo z przyjemnością przyjmują plastikowe pojemniki ;), częściej patrzę podczas gotowania w okno, niż na ręce. Za oknem ciekawiej, mnóstwo ptaków, ruchu, zmian. Czasem wykorzystuję ten czas na rozmowy z dziećmi, bo samo przyrządzanie odczuwam jako marnowanie godzin całych. Ileż można szatkować, pilnować, doprawiać, w strachu stać nad garnkiem kiedy smak nie ten co być powinien. Ale nie wyobrażam sobie jeść z restauracjach, stołować się na stołówce, u mamy czy teściów. Mam swoje smaki, potrzeby i zamiłowanie do czosnku, sałatek warzywnych i serów. Do zup kremów z grzankami. Do pierogów. Do dobrej kawy i czegoś do niej... z rabarbarem, jabłkami, malinami, gruszkami, brzoskwiniami. Te owoce w połączeniu z wyrobionym ręcznie ciastem i ubitym białkiem czynią mnie szczęśliwą. A kiedy obok mnie staje drugie szczęście, już prawie wyższe ode mnie, z resztkami bitej śmietany w kąciku ust, to jestem skłonna mordować się z wałkiem ponownie. Dla westchnień i tego oto widoku...


Przepis zaczerpnęłam z Kwestia Smaku. Skoro mi się udało to i Wam się uda :) Następnym razem muszę jedynie dać więcej jabłek, bo mam większą blaszkę niż zalecana. Smacznego!

Właśnie zauważyłam, że Drui, autorka blogów Układanka z codzienności oraz Kuchenny bajzel jest setną osobą, która dołączyła do obserwatorów mojego bloga. Drui proszę odezwij się do mnie mejlowo. Mam z tej okazji przygotowany upominek :)
Bardzo dziękuję, to niezwykle miłe, że nadal po tylu latach chętnie do mnie zaglądacie i pojawiają się ciągle nowi czytelnicy. Wiele się zmieniło, piszę tutaj rzadziej (zdecydowanie więcej w notesach prywatnych) i chyba z wiekiem bardziej nostalgicznie, melancholijnie, może i przynudzam, ale wolę być w oczach niektórych nudna niż nie być sobą. Jakiś czas temu wyłączyłam też komentarze, co nie chciałabym by było odbierane jako brak szacunku wobec czytających... szanuję i doceniam Was bardzo, ale jako introwertyczka czasem czuję przesyt internetem, wypełniam się nim po brzegi i  dla własnego poczucia wolności i swobody wycofuję się w bezpieczne bambosze. Zaufałam niesłusznie kilku osobom, zebrałam pręgi, negatywne komentarze, kwaśne miny i już obrażać się nie pozwolę. Taka moja decyzja. Do odwołania. Dziękuję za akceptację :)