Niepewnie podjęłam się przeczytania tej książki, bo znany mi jest pobieżnie model wychowywania dzieci w chińskiej rodzinie, a nie jestem tego typu metodom przyjazna. Jednak sama autorka, Amy Chua, zachęca na okładce dość skutecznie i postanowiłam spróbować ją zrozumieć. Amy Chua pisze o swojej książce tak: Jest to opowieść o matce, dwóch córkach i psach. A także o Mozarcie i Mendelssohnie, fortepianie i skrzypcach oraz tym, jak znaleźliśmy się w Carnegie Hall. To miała być historia o tym, że chińscy rodzice umieją lepiej wychowywać dzieci niż rodzice zachodni. Ale skończyło się na opowieści o gorzkim zderzeniu kultur, ulotnym posmaku zwycięstwa i trzynastolatce, która zapędziła mnie w kozi róg
.
Rzecz dzieje się w Stanach Zjednoczonych, w latach 1996-2009, w domu chińsko-amerykańskim, gdzie matka jest Chinką, ojciec Żydem, a ich dwie córki dosyć egzotyczną mieszanką, mianowicie chińsko-żydowskimi Amerykankami. Ojciec, co dla naszego modelu wychowawczego dziwne, prawie w ogóle się nie liczy, i to matka podejmuje wszystkie decyzje związane z wychowywaniem córek. On tylko czasem próbuje okiełznać jej chiński temperament, przygasić zadymiające dom ambicje i uciec przed tą ciężkością powietrza, które opanowało ich dom. To w nim, w atmosferze zakazów, krzyków i codziennego rygoru, wychowywane są dwie siostry, Sophia i jej o trzy lata młodsza siostra Louisa, zwana Lulu. Ta pierwsza od trzeciego roku życia gra na fortepianie, a jej młodsza siostra na fortepianie i skrzypcach. Obie nigdy nie mogły bawić się i nocować u koleżanek, ani zapraszać ich do siebie; grać w szkolnych przedstawieniach; oglądać telewizji; przynosić ocen gorszych niż szóstki i co za tym idzie nie być najlepszymi uczennicami w klasie. Amy nie chce wpuścić do domu zachodnich manier, nie chce niewychowanych córek, nie chce grubych córek, nie chce córek bez pasji i osiągnięć. Czego chcą jej córki, czego chcą inne chińskie dzieci, nikogo nie interesuje, a już najmniej ich rodziców. Według Amy - Matki Tygrysicy - chińskie metody wychowawcze osiągają lepsze efekty niż zachodnie i dzięki przykładaniu wagi do siły, a nie słabości, można stworzyć ideał człowieka inteligentnego, spełnionego i publicznie szanowanego. Nie na własne podobieństwo, lecz jeszcze lepszego. Amy Chua wychowywana była w ten sam sposób, stąd tak charakterystyczna dla Chin ciągłość pokoleniowa, jednak tą książką udowadnia, że jest znacznie słabsza od typowych chińskich matek. Uległa, poddała się, młodsza córka wytrąciła ją z drogi, którą dla niej i dla siebie zaplanowała. Czy to wina jej słabości, czy faktu iż jednak dziewczynki mają w sobie mieszankę genów? Nie sposób przechytrzyć geny, nawet Matce Tygrysicy? Ambitnej, silnej , bezwzględnej... Zastanowiło mnie czemu Amy Chua nazywa siebie Matką Tygrysicą i napisała tę książkę skoro się jej nie udało? Co ma na celu pokazywanie własnej porażki? Wytykanie modelom zachodnim, że wychowują buntowników, mazgajów, darmozjadów, kiedy jej chiński model wychowawczy nie przyniósł pożądanych efektów i jedna z córek w końcu wytknęła jej jak bardzo nienawidzi matki, skrzypiec i swojej chińskiej rodziny. Jako matka, nie byłabym z siebie dumna.
Spodziewałam się czegoś lepszego. Brakowało mi w tej książce faktów z normalnego chińskiego pożycia rodzinnego oraz wizerunku ojca w rodzinie. Wszystko skupia się na muzyce, ćwiczeniach, koncertach, nauczycielach muzyki, i za mało Amy w Amy. Miałam wrażenie, że odhaczam razem z nią punkty życiowe, które spisała dla niej chińska tradycja i tak naprawdę ich dom jest taki sam jak miliony innych. Niczym się nie wyróżnia. Nie zachwyciła mnie, nie polubiłam jej, męczyła mnie nie tyle krytyką zachodnich przyzwyczajeń (tu kilkakrotnie nawet przyznałam jej rację) ile swoją osobowością... ciągle spięta, nerwowa, wymagająca, ze sztucznym uśmiechem na ustach. Jedynie wątek o psach i jej siostrze pokazał ją z innej strony, ale odniosłam wrażenie, że dla własnej rodziny, córek i męża jest zupełnie zimną, bezwzględną kobietą, która czerpie siłę z uprzykrzania życia innym. Zresztą sama o sobie pisze tak: Prawda jest taka, że czerpanie radości z życia to nie moja specjalność. Uważam to za jedną z moich pięt achillesowych. Czasem myślę tylko o tym, co jeszcze muszę zrobić i komu nawrzucać (...)
Zapamiętam tę książkę, mimo iż jest przeciętna i napisana na wzór kilku punktów, które nieudolnie zostały rozwinięte. Za mało Amy, Sophii, za mało Jeda, za mało przyziemnych codziennych chińskich chwil wartych opisania; muzyka zdominowała coś co mogło być naprawdę ciekawe. Poza tym nie polubiłam Amy jako matki, stoimy w różnych rzędach, naprzeciw siebie, a między nami stoi wielki chiński mur. Chyba nie jestem w stanie jej zrozumieć. Współczuję jej córkom... Same szóstki, nauka gry na instrumencie bez przerwy, w zdrowiu i w chorobie, w domu i na wakacjach też, po kilka godzin dziennie, brak kolacji za karę, wyzywanie, minimalizm dobroci... Przesada, żeby nie nazwać tego psychicznym znęcaniem się. Do tego brak czasu na przyjaźnie, ciągłe ograniczenia, brak przyzwolenia na własne zdanie, życie w ciągłym cieniu, bez dostępu do słońca, czyli matczynej miłości. Smutne to, a mam wrażenie, że Amy Chua jest z siebie dumna. Trudno mi to wszystko pojąć, bo ta książka jest tylko kroplą w morzu prawdy o Amy i psychologicznych motywach traktowania w ten a nie inny sposób chińskich dzieci, ale wbrew sugestiom krytyki nie mam poczucia, że jako matka zachodnia, jestem gorsza od chińskiej matki. Wręcz przeciwnie.
Tytuł: Bojowa pieśń tygrysicy
Tytuł oryginału: Battle Hymn of The Tiger MotherAutor: Amy Chua
Przełożyła: Magdalena Moltzan- Małkowska
Rok wydania: 2011
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 280
Okoliczności zdobycia: zakup własny