2008-12-30

Wiklinowy epizod

Mróz zaatakował, minus dziesięć jest na dworze, ale wolę na własnym nosie nie sprawdzać, bo jakoś wyjątkowo tego roku odporność mnie opuściła. Jak nie gardło, to oskrzela, jak nie oskrzela to zatoki, jak nie zatoki, to ogólny stan hibernacji zimowej mnie dopada.

Z roku na rok przekonuję się o tym, że jednak jakaś jaskinia gdzieś tam na mnie czeka i się zdrzemnąć u boku misia powinnam, bo mój miś jakoś też wyjątkowo tego roku marznie... a chciałam pod choinkę sprawić mu szlafrok, w ostatniej chwili pomyślałam jednak po co facetowi szlafrok, tuż to jak kolejna piżama, albo para skarpetek i ... kupiłam zestaw wikliny.
Wariatka. Ależ wymyśliłam...
Teraz se sama siedzę na tej wiklinie i stukam w klawiaturę zmarzniętymi palcami, bo misiu mój jak siadł, to wiklina zaczęła błagać o litość, piszczeć, zgrzytać zębami, wyginać  się z bólu i tylko stolik się nie ugina pod jedną filiżanką kawy. Nie wiem jeszcze jak zareaguje na dwie :)
Na szczęście miałam jeszcze kilka drobiazgów w zanadrzu... najbardziej się spodobał gadżet, którego nie byłam pewna, czyli kartka papieru A4, dokładnie gazety z 1949r., z reklamą ukochanego Johnny Walkera sprzed sześćdziesięciu lat. Dałam do antyramy i teraz zdobi jego pięknie zaopatrzony kolekcjonerski barek.
Nawet faceta wyszukany drobiazg potrafi uszczęśliwić. Szczerze.Widziałam jak się z nią obnosił, delikatnie, z zachwytem, ze wzrokiem błąkającym się po ścianach w celu znalezienia wolnej powierzchni na swoje cacuszko. Cieszę się bardzo...

Wiklina ponoć też uszczęśliwiła, bo ma cel schudnąć dziesięć kilo do wiosny i może owa się zlituje i skrzypieć przestanie... Oczami wyobraźni Druga Połowa moja widzi nas na nowiutkim tarasie, z kieliszkami wypełnionymi schłodzonym Martini, wygodnie rozłożonych na wiklinowych fotelach i patrzących na gwiaździste letnie niebo... Ja oczami mymi widzę, jak wiklina się składa niczym domek z kart i małżonek mój resztę wieczoru spędza na deskach tarasowych ... :)
To był mój ostatni zakup tego typu towaru na allegro.
Nie dość, że miałam problem z wepchaniem tego wspólnie z listonoszem do budynku gospodarczego (przez drzwi nie chciało przejść), potem jeszcze z samotnym przytachaniem niezauważalnie dwóch wielkich kartonów pod choinkę, to jeszcze teraz bezczelna niewdzięcznica skrzypi.

Wracam do kuchni. Trzeba coś ugotować, ale co... Chyba jakieś klopsy dziś dzieciom usmażę, Drugiej Połowie coś gotowanego, bo ciśnienie po sałatkach i rybkach skoczyło mu dość wysoko i objaw paniki zauważyłam w jego oczach, a dla siebie... no cóż , po Świętach to tylko chlebek Wasa, dżem i kakao mi się śni.
A ciastek jeszcze z 200 w lodówce...
500 się rozpłynęło w ustach... nawet nie wiem czyich... te z nutellą w moich oczywiście :)
Ach ta czekolada.
Wisi nade mną jak jemioła cały rok i kusi swą miłością.

p.s. Charlie nie ma na nic alergii, nie miał też szkarlatyny, co zatem było mojemu dziecku, że trzy razy wyglądał jak człowiek małpa... nie wiem... lekarz też nie wie... najlepiej powiedzieć, że się nie wie.
Super. Amen.
 
 

2008-12-29

Moje pierwsze dzieła decoupage

Lubię Święta. Tęsknię za nimi...dlaczego te miłe chwile zawsze tak szybko mijają?
Mimo anginy jaka mnie dopadła zdążyłam ze wszystkim na czas i było bardzo sympatycznie, jak co roku. Już czwarty rok pod rząd Wigilia odbyła się u nas w domu, bo dużo miejsca, bo dysponuję serwisem na 12 osób, sztućcami, bo jest duża choinka, sarny za oknem, góry w oddali, bo dom błyszczy od różnorakich ozdób, bo pachnie ciastkami....bo lubię gościć rodzinę u siebie...teściów, ciocię, moją mamę, babcię, siostrę.
Były kolędy, łamanie się opłatkiem z błyskiem łez w oczach najbliższych, była moja ukochana przez babcię robiona zupa rybna z grzankami, pyszny karp, sałatki, czerwone wino, przez mamę upieczony najdelikatniejszy z możliwych sernik.
I radość z otwieranych prezentów, wypieki na twarzach dzieci, góra papierów, torebek i małych ręcznie robionych karteczek z życzeniami.

Pierwszy raz podarowałam bliskim coś własnej roboty, ciężko było, robiłam to siedem dni, nocami, walczyłam z techniką, którą dopiero poznaję, ale warto było... nastąpiła chwila napięcia i poprosiłam o otwarcie wszystkich prezentów jednocześnie, ich miny były bezcenne, znaczy się , chyba się spodobało, bo nie uwierzyli, że sama to zrobiłam :)

 
                              .... dla Babci

 
      ... środek, przegródki na herbatę, biżuterię, drobiazgi

 
   ... dla Mamy, szkatułka i świecznik, z jej wymarzonym domkiem na skraju lasku, w lawendowym odcieniu :)

 
    ... dla drugiej Mamy - teściowej, z motywem kafejki francuskiej

 
              ... i środek w kolorze czystej cegły :)

 
         ... dla Taty - teścia, szafka na klucze

 
         środek z zagubioną kiścią winogron


Wasza początkująca
decoupatorka Virginia

2008-12-24

Wesołych Świąt

W Wigilię Bożego Narodzenia
Gwiazdka Pokoju drogę wskaże.
Zapomnijmy o uprzedzeniach
otwórzmy pudła słodkich marzeń.
Niechaj Aniołki z Panem Bogiem,
Jak Trzej Królowie z darami swemi,
staną cicho za Waszym progiem,
by spełnić to co dotąd snami.
Ciepłem otulmy naszych bliskich
I uśmiechnijmy się do siebie,
Świąt magia niechaj zjedna wszystkich,
Niech w domach będzie Wam jak w niebie.


Kochani, życzę Wam z głębi serca wszystkiego co najlepsze, Świąt ciepłem rodziny otulonych, uśmiechem wypełnionych, pełnych magii i upragnionego wypoczynku.

p.s. wybaczcie, że Was nie poodwiedzałam, że być może nie na wszystkie maile zdążę odpowiedzieć do Wigilii, ale zmęczenie odbiło się na moim zdrowiu i z anginą ropną zasiądę do stołu. Wczoraj byłam u lekarza, antybiotyk w prezencie dostałam i tak sobie chorować będę.

Wesołych Świąt jeszcze raz życzę wszystkim odwiedzającym mojego bloga.
Wrócę po Świętach.
Już nie mogę się doczekać jutrzejszego dnia...
 
 

2008-12-19

Pada śnieg, pada śnieg... dzwoni mi w uszach

Ale się ucieszyłam jak za oknem dziś rano zobaczyłam biały puszek na trawie... nie znaczy to jeszcze, że do Wigilii tam sobie będzie leżał, ale przynajmniej same przygotowania świąteczne otoczone będą widokiem zimy za oknem.
Podobno według prognozy tylko chwilowej.

Wyszły też moje przyjaciółki z lasu. Od lat czterech się przyjaźnimy i od lat czterech załatwiam paśnik, taki na siano, ale jakoś załatwić nie mogę. Boję się, że tak jak karmnik odfrunie przy tych naszych halnych wiatrach.
Ale załatwię, obiecuję, że już na przyszłą zimę, będą miały paśnik... póki nam domy nie rosną na pobliskich polach, to trzeba korzystać z tego piękna jakie nas otacza.
Tego roku jest ich osiem. Pięć dorosłych i trzy młode. Podchodzą bardzo blisko, a w nocy nawet wchodzą do ogrodu i obgryzają próbujące się przyjąć od czterech lat moje drzewka owocowe.
Ale co tam... głodne biedaki, niech się chociaż korą pożywią.
Gdybym wiedziała, że im ciasteczka świąteczne nie zaszkodzą, to bym się też podzieliła, może w ramach podziękowań odśpiewałyby kolędy w Wigilię na tarasie :)

Kończę pić drugą kawę. Znowu mi smakuje, bądź smakować musi. Inaczej ciężko mi się w pionie utrzymać.
Co tu dużo się rozwodzić... decoupage odebrało sobie na pożytek własny i rodziny całej jeszcze dwie godziny z mojej i tak już skromnej dawki snu.
Wczoraj o 2.45 skończyłam swe pierwsze dzieło :)
Ale pochwalić się mogę dopiero po Świętach, bo to pod choinką się znajdzie i mam nadzieję, że się spodoba, bo jak nie to uduszę.

Jeszcze mam 4 rzeczy do zrobienia, więc się pożegnam.

Aaa, zapomniałabym, dziś Charlie ma wigilijkę w szkole. Zabrał własnoręcznie robione ciasteczka, ozdabiał wczoraj czekoladą, kolorowymi wiórkami, migdałami... dumny był strasznie. Ja zresztą też.
Chciał własnoręcznie ozdobić 19 choineczek dla każdego dziecka z klasy, ale w końcu wybrał z innych rodzajów też, bo stwierdził, że "różne smaki językowe mogą dzieci mieć " .
Kawa się skończyła... wracam do obiadu, prania i produkcji prezentów.


2008-12-15

Się nazywam... zapomniałam

Bo ciężki weekend miałam.W piątek... kurze, firanki, pranie i prasowanie o zgrozo od 21 do 1 w nocy. W tym dziesięć koszul mojej Drugiej Połówki, które ubóstwiam wręcz prasować.
Wiją się, gniotą, spadają z deski, drażnią wszechobecnymi guzikami. Ale czegóż się nie robi z miłości... przynajmniej sobie dwa filmy oglądnęłam zanim wszystkich zaległości poupychanych po domu się pozbyłam.

Sobota... o poranku starałam się upchać w szafach wszelakie wyprasowane dzień wcześniej zaległości. Miałam wrażenie, że szafy mi się skurczyły, albo ten nowy płyn do płukania faktycznie zwiększa objętość.
Potem obiecane strojenie choinki, najpierw wersja ku radości dzieciom, potem wersja poprawki, czyli strojenie od początku. Radość była przeogromna, spadło kilka bombek, łańcuchy zamieniły się w szale, pięć kartonów ozdób zostało przeglądniętych i pojawiły się nagle to tu, to tam, w lekkim chaosie, ale liczy się inwencja twórcza dzieciaków, na kamerze zresztą uwieczniona.
Wieczorem dom prezentował się pięknie, zapaliliśmy choinkę i inne świecące cuda i w tym oto przedświątecznym nastroju dzieci zasnęły z prędkością dawno już niespotykaną.
Ja czmychnęłam na poddasze i wzięłam się za pakowanie prezentów. Walle transformujący, wymarzony prezencik Charliego zapakowałam w duże pudło i zasypałam mnóstwem papierowych świątecznych serwetek. Pozostałe prezenty popakowałam każdy osobno, no bo przecież największa radość jest z odpakowywania i tej chwili niepewności co tam może być.
Niech mają dzieci radość....
Tym oto sposobem pakowanie zakończyłam o 2.15.

Niedziela... ach ta niedziela. Rano jajecznica po włosku, z pomidorkami, cebulką (bazylii nie daję ze względu na Lolę), potem postawiłam szynkę na gulasz i wzięłam się za pieczenie ciasteczek.
I w tym oto miejscu moja pamięć się kończy .... :)

Z opowieści Drugiej Połowy wpadłam w szał, lodówka... blat... ubijanie... miksowanie... mielenie... wyklejanie... blacha, jedna, druga... piec... pudełka... jedna kawa, druga kawa, trzecia kawa, red bull, jedno piwo, kolejna kawa...

Efekt pozytywny mojego szału to:
- 100 kruchych ciasteczek z jasnego ciasta
- 100 kruchych kakaowych laseczek Św. Mikołaja
- 60 rogalików waniliowo-migdałowych
- 230 szt. orzeszków jasnych
- 230 szt. orzeszków ciemnych
- razem sztuk 720... chyba mój rekord wypieków jednego dnia
- cudny zapach wanilii, migdałów
- wizja pięknie przystrojonego stołu wigilijnego z moimi wypiekami
- wszystkie ochy i achy moich bliskich, bo faktycznie co ciastka na maśle to ciastka na maśle

Efekt negatywny owego szału to:
- z 720 sztuk zrobiło się jakieś 680 sztuk...reszta zniknęła w okolicznościach degustacji
- dziś nie wiem jak się nazywam, bo 15 godzin piekłam na stojąco (bo ja siedzieć przy robocie nie umiem), nie będąc zawodowym cukiernikiem
- do łóżka wczołgałam się między 1.30 a 2.00, nie wiem dokładnie, bo zegar widziałam podwójnie
- kuchnia o poranku wygląda dosyć zaskakująco :)
- mam niesamowicie przyjemną wizję wypełniania masą 400 orzeszków (połowę nutellą wg życzeń) i ozdabiania 100 ciasteczek o kształtach choinki, dzwoneczka, domku i serca...Charlie się nie wymiga, oj nie
- jestem tak zmęczona, że nie mam sił wsadzić sobie ciastka do ust

STOP, STOP, STOP!!!
Byłam zmęczona. Właśnie przyjechał listonosz. Dostałam w końcu po tygodniu oczekiwań paczkę z materiałami do decoupage, kleje, farby, pędzle, lakiery... i nawet nie zdenerwowała mnie zalana gruntem paczka.
Umyłam wszystko i biorę się do roboty wieczorem.
Nie mogę się już doczekać.

A miałam iść dziś szybciej spać...
No ja nie wiem, nie wiem...

p.s. proszono mnie o przepis na laseczki kakaowe zatem podaję:

250g masła, 2 szklanki mąki, 3/4 szklanki cukru pudru, pół szklanki kakao (są mocno kakaowe po tej porcji, można dodać mnie kakao), 1 białko, paczka mała cukru waniliowego, 2 łyżeczki proszku do pieczenia.

Tłuszcz ucieram na pulchną masę z cukrem pudrem, cukrem wanili i białkiem.
Potem dosypuję mąkę z proszkiem do pieczenia i ucieram ponownie mikserem.
Masa nie wygląda efektywnie.
Wkładam ciasto w taka maszynkę do zdobienia z końcówką w kształcie gwiazdki i wyciskam laseczki na 7-8cm zawijając ręcznie końcówkę jak laseczkę.
Piekę w temp.160 st przez około 15 minut.
Zimne posypuję cukrem pudrem.


2008-12-12

Międzyczas

Do Wigilii zostało 12 dni.
W głowie czuję jak przeskakuje 11,10,9, 8, 7...
Ale w panikę nie wpadam, bo plan porządkowy jest niewygórowany i szaleć tego roku nie zamierzam.
Odrobinę jedynie, bo ja z natury już ponoć szalona trochę jestem.

Okna na górze pomyte, jeszcze dół tylko został; wypoczynek wyprany; zagracone poddasze odgruzowane; pokoje dzieci ze śmieci odgrzebane; lampy pomyte... jeszcze może plamy z dywanów spiorę i kilka szuflad przeglądnę... i to by było na tyle.
W sobotę obiecałam dzieciom choinkę i strojenie domu, zatem nadrobić musimy brak śniegu za oknem i może czymś sztucznym okna ozdobimy (aż mi tęskno jak przypomnę sobie zimę sprzed trzech lat, kiedy nasypało nam w ogrodzie metr śniegu i zbudowaliśmy olbrzymie, goszczące naszą całą, wówczas trzyosobową rodzinę igloo).
No, ale może, jak wierzyć w zimę nie przestaniemy to coś nam sypnie przez dziury w chmurach sam Anioł świąteczny, chociaż na Wigilię :)

A od poniedziałku zaś przeprowadzam się do kuchni i biorę za orzeszki waniliowe i kakaowe, laseczki, kokosowe gniazdka, rogaliki waniliowe i kruche ciasteczka do ozdabiania z dziećmi.
No i wstyd przyznać, ale kopiec kreta obiecałam... żadne tam makowce, serniki, kołacze... mamusiuuuuuu, proszę, kopiec chcemy, no i jak tu nie ulec namowom, skoro proszą.
Zatem ja kopiec zrobić muszę, a mama sernikiem się zajmie i kolejną porcją drobnych ciasteczek, bo u nas to tak te ciasteczka się na stałe do domu wprosiły. I cieszę się bardzo, bo jednak zapach robi swoje... wanilia, kakao, orzechy włoskie.
Jakby mi mało było zajęć, to muszę się przyznać, że sobie kolejne znalazłam :)
Właściwie to znalazła je moja przyjaciółka Ola, która obdarowała mnie na urodziny cudem własnej roboty, a mianowicie butelką ozdabianą techniką decoupage. Piękną, stylową, w kolorystyce żółci i szarości, na której umieściła kobiety w strojach z lat przedwojennych... to jeden z piękniejszych prezentów jakie dostałam, bo wiem, że takie ręcznie robione dzieło, będzie mieć wartość dla mnie na długie lata. Dziękuję Oluś!
W dodatku druga przyjaciółka, też podarowała mi ręcznie robione prezenty, tym razem w technice scrapbooking. Dostałam trzy śliczne zakładki do książek, mini notesik na moje myśli i większy na blogowe zapiski. Dziękuję Asiu!
Obracając się zatem w towarzystwie dwóch cudnych artystek, nie sposób nie złapać haczyka... tym bardziej, że ja zawsze albo haftowałam, albo fotografowałam, albo ikebanę układałam... eraz pisanie mnie pochłonęło w wolnych chwilach, ale myślę, że na decoupage też coś jeszcze z tego mojego miedzyczasu wyłuskam.

Muszę... koniecznie... poddasze na pracownię już przerobiłam, część zamówionych materiałów już dostałam... teraz tylko łuskać i łuskać i łuskać... czas oczywiście.
I to jeszcze pod choinkę coś wyłuskać dla najbliższych zamierzam.

p.s
Kochani, życzę Wam pięknie spędzonych dni przedświątecznych, bez zbędnych nerwów, biegania, na sklepy przeklinania (i tak już nigdzie nic nie ma:).

Upieczcie ciasteczka, powieście jemiołę, zaproście spokój do Waszych domów, wyjmijcie uśmiechy, miłe słowa, czułe gesty...
Cieszcie się atmosferą, jaką sami sobie stworzycie.
Pozdrawiam Was serdecznie

Wasza kochająca Święta Bożego Narodzenia
Virginia

....jeszcze tu przed Wigilią się pojawię, obiecuję, że decoupage Wam mnie nie zabierze :)
no chyba, że sen się w końcu o mnie upomni...


2008-12-09

Misja Idą Święta

Kochany Mikołaju... czy sen można zamienić na coś bardziej pożytecznego?
Jestem skłonna oddać nawet zapasy czekolad za to, żebyś mi przedłużył dawkę witalności tak do trzeciej w nocy... co ty na to?
Zlituj się, błagam, bo do drugiej się nie wyrabiam :)

Ciągle coś robię, a siadając na kibelku mam poczucie, że za długo tam siedzę i marnuję czas na gapienie się w kremowy dywanik pod nogami.
Przed telewizorem nie siedziałam już wieki całe, a nawet jak usiądę to albo składam pranie, albo segreguję zabawki, albo myślę o tym, co sobie tu wymyślić, żeby tak bezczynnie nie siedzieć.
W wannie to ja też tak zwyczajnie posiedzieć nie potrafię... czytam, piszę, jem spóźnioną kolację, albo przy okazji sprzątam półkę wokół wanny.
To już chyba jakieś szaleństwo, nie?
Może mi się baterie wylały i mechanizm nawala omijając łóżko z daleka?
A może ja cierpię na jakąś chorobę tajemniczą?
A może jestem jak ta... jak one to się zwały... żona ze Stepford?
Kosmitka jakaś :)

Nie wiem, ale kosmitą w zeszłą noc był Charlie. Niczym profesjonalny lunatyk wyłaził z łóżka co godzinę i wisząc nade mną zadawał to samo pytanie czy już był Mikołaj, czy już mogę iść szukać.... Nie kochanie, jest 3 nad ranem... nie kochanie jest 4, nie kochanie jest 5.15...
Przed siódmą zawisnął ponownie mamoooo, śpisz, mamooo, jest już jasno, więc musiał już być, a ty tak go ignorujesz, nie chcesz prezentów, czy co?.
I pocwałował do pokoju, było kilka westchnięć łał, bomba, superowo, po czym pobiegł przeglądnąć prezent siostry i postanowił ją wybudzić ze snu przekazując na wpół przytomnej Loli, że ma w paczce "Frania" z bajki Bracia Koala.
Nawet nie wiem kiedy Lola człapała już za nim w jednej skarpetce i trochę na oślep. Wywęszyła tym swoim małym noskiem sytuację godną poświecenia się i zebrania z łóżka.

Chwilkę później ktoś nagle odsłonił roletę, ktoś krzyknął mi do ucha i dwa krasnale wcisnęły nam się na łóżko opychając się przed siódmą kinder suprisami.
Było cudnie, drzemka sobotnia odeszła w zapomnienie :)
Cały dzień był jednym wielkim czekoladowym łakomstwem.

To tyle na dziś.
Szczerze mówiąc nie wiem, kiedy się znowu pojawię.
Za dwa i pół tygodnia Wigilia przy naszym dużym stole, więc czeka mnie wielkie przygotowywanie i ugoszczenie rodziny. Trzeba posprzątać, może jeszcze okna wypucować, przeglądnąć przepisy, upiec ciasteczka, ustroić dom, pozamawiać prezenty, potem je popakować i w między czasie pracę doglądać, bo do dwudziestego w firmie najgorętszy okres...
Dam radę, byle śniegu trochę napadało, bo jak wiosna za oknem to jakoś wena moja świąteczna nie potrafi zadziałać, a już najwyższa pora, bo czas się kurczy niczym mój tajemniczy strudel jabłkowy.

Chyba już jutro jakieś ozdoby świąteczne wygrzebię z kartonu... może mnie natchnienie kopnie i wezmę się za kurz na szafach... w międzyczasie, nie wiem jeszcze tylko w którym międzyczasie :)

Słodkich snów Wam życzę
Wasza Virginia


2008-12-07

List do Św. Mikołaja

Drogi Tatku Mrozie
                   
Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że nadarzyła się okazja i tak bez obaw, że dorosłej kobiecie to już nie wypada, mogę sobie dziś kilka słów do Ciebie napisać. Szczerze mówiąc stęskniłam się za Tobą...

Pamiętasz może jak zawsze kiedy mieliśmy okazję się spotkać, patrzyłam Ci głęboko w oczy wypatrując w nich elfów, pierniczków, oszronionych sań i czerwononosych reniferów? Każdej zimy nie mogłam się doczekać kiedy wtulę się w Twój pulchny brzuch (czasem zdarzyło Ci się go zapomnieć założyć), przylgnę policzkiem do Twej śnieżnej brody (czasem jak Ci się zarost buntował, to watę kradłeś śnieżynkom) i wyrecytuję specjalnie przygotowany dla Ciebie wierszyk.

Już na długie tygodnie przed Świętami myślałam o śniegu i o tym kiedy przyjedziesz i posadzisz mnie na swoim kolanie. W końcu byłeś jedynym mężczyzną w moim dziecięcym świecie, który to robił i który poświęcał mi odrobinę swojego cennego czasu i obdarzał mnie szczerym uśmiechem.

Byłeś moim ukochanym Tatkiem Mrozem, bo mój prawdziwy Tatko gdzieś zabłądził i ani na kolano, ani nawet przez kolano, nigdy mnie nie brał.
Ale co Ci będę teraz opowiadać, sam wiesz jak było...

A pamiętasz Kochany jak co roku musiałeś te listy moje z parapetu zabierać? I ciastka zjadać zawinięte w świąteczne serwetki? I uważać, żebyś o kant szafy się nie uderzył, bo słyszałam, że podobno Tobie przekląć też się zdarza. A potem musiałbyś uciekać do łazienki i udawać hydraulika uprzednio w koszu na pranie upychając strój, albo co gorsza przez okno w ataku paniki wyskakiwać. U mnie się to na szczęście nie zdarzyło, byłeś perfekcyjnie przygotowany, nawet okno w pokoju zostawiałeś uchylone, żebym miała pewność, że to Ty byłeś. Nigdy w to nie wątpiłam.
A potem jak na tych kolanach u Ciebie siedziałam to zaglądałam Ci do kieszeni, czy mojego listu pilnujesz? Ale Ty szybszy zwykle bywałeś i już go elfom zdążyłeś przekazać, bo kieszenie tylko cukierkami wypchane miałeś.
Drogi Tatku Mrozie, a moją mamę pamiętasz?
Kurczę, wiesz, żal mam do Ciebie trochę, żeś się nigdy koło niej nie zakręcił. Prezenty też skromne jej podrzucałeś, zawsze tylko ja i siostra, a Mama taka zapomniana była przez Ciebie. Myślałam, że wiesz ... zagadasz coś, przytulisz, ładna z niej kobieta, a Ty niespecjalnie się nią interesowałeś. Ale powiem Ci w sekrecie, że Mama nie straciła wiary w Ciebie, jesteś jedynym facetem na widok , którego szczerze się uśmiecha. To chyba coś znaczy, nie? Więc wiesz, jak masz jakieś obawy to Tatku Mrozie droga wolna. Ona ma wielki sentyment do Ciebie, bo jako dziecko też tylko na Twoich męskich kolanach siadała.

No, ale wiem też, że roboty to Ty po uszy masz, więc jakbyś jednak tego roku, nie miał dla niej zbyt wiele czasu, to chociaż mam prośbę wielką do Ciebie. Zapakuj jej ładnie te szkatułki na drobne cudeńka. Wiem, że się ucieszy, ona lubi swoje cztery kąty upiększać takimi bibelotami. Tylko błagam nie potknij się o stolik nocny, żeby wierzyć w Ciebie nie przestała :)

I jak już tak do prezentów przeszłam, to prosiłabym też coś dla moich dzieci. Wiesz już pewnie, że je mam, bo gwiazdki od Ciebie czasem pożyczam, żeby im dać szczęśliwe dzieciństwo. To moje dwa skarby najważniejsze, bez których życie nie miałoby sensu. Myślę, że ucieszą się z tego niebieskiego misia. Raz jeden, a raz drugi się nim dobrze zaopiekuje, oni przepadają za maskotkami, a niebieskiego nic jeszcze nie mają.

I na koniec też chciałabym takiego jednego Męża obdarować, co to na jego kolano z Twojego się przesiadłam. Pewnie domyślasz się, że nie o cudzego mi chodzi ... ale o mojego prywatnego :) I korzystając z okazji chciałabym Ci podziękować i tym Twoim aniołkom też, żeście go dla mnie w 1996 wybrali i przez komin wrzucili. To najwartościowszy prezent jaki kiedykolwiek dostałam.
Dzięki!!!

Dla niego proszę ten obrazek z winami. To wielki miłośnik różnego rodzaju trunków, więc myślę, że z miłą chęcią powiesi go sobie nad barkiem, na którym kolekcjonuje wszelkiego rodzaju markowe szklanki do alkoholu.

Drogi Tatku Mrozie. Będę kończyć pomału, bo się rozpisałam zbytnio, a Ty masz miliony takich listów. Nie, nie Kochany... nie zapomniałam o sobie... Wystarczy mi uśmiech mojej rodzinki, poza tym wiem, że mój Mąż też do Ciebie od lat pisze i on już tam wybierze coś dla mnie.

P.S.

No chyba, że masz tam u siebie jakieś bilety na bezludną wyspę?

I jakbyś gdzieś w wielkim świecie natknął się na mojego klona, to możesz mi go przelotem w komin wcisnąć, to jedyne co mi teraz potrzebne :)

To tyle Drogi Tatku Mrozie.
Mam nadzieję, że miło Ci było otulić się moimi wspomnieniami

Pozdrawiam Cię serdecznie

Virginia

Praca nadesłana na konkurs Bro deco konkurs (nagrodzona :)



2008-12-04

Znowu chorowanie

W niedzielę się poryczałam.
Charlie stanął przede mną cały spuchnięty po buzi i obsypany drobną wysypką. Dokładnie w tych samych miejscach i w takim samym nasileniu jak przy ostatnich dwóch szkarlatynach (od początku września mamy za sobą dwie).
Godzinę później cała broda i nos puchły coraz bardziej i bardziej i robiły się jeszcze silniej zaognione. Wpadłam w panikę, że znowu czeka go antybiotyk, że znowu zaległości w szkole, że jego odporność przechodzi jakąś depresję chyba...

W poniedziałek lekarz.
Diagnoza... Na pewno nie szkarlatyna, niemożliwe, żeby trzeci raz od początku roku szkolnego...
Czym zatem były wg lekarki dwie ostatnie szkarlatyny skoro wyglądało jego ciało dokładnie tak samo i zaognione było w tych samych miejscach?
Po jasną cholerę faszerowała go antybiotykami, skoro to nie była szkarlatyna!!!

Podsumowując nikt nie wie czy przechodził szkarlatynę faktycznie, czy nie... teraz podobno jej nie ma.
Ale to "podobno" mnie sra... najzwyczajniej w świecie jestem nasrana, jak bąk...

Sami zasugerowaliśmy, że to może alergiczne zmiany?
No to się doczekaliśmy łaskawie skierowania na badania moczu, kału i krwi.
Z tymi wynikami do alergologa.
Na 19 grudnia.
A Młody za chwilkę ściągnie z siebie skórę jak wąż i odpełznie mi w siną dal :(


2008-11-30

Andrzejkowe szaleństwo w domu

Tłumy odstrzelonych kobiet i wypachnionych mężczyzn ruszyły dziś na imprezy andrzejkowe, a ja jak to w sobotę zwyczajną niezwyczajną bywa uporałam się dwustumetrowym domem, kurze starłam, odkurzaczem w godzinę wszystko machnęłam, kwiatów czterdzieści podlałam, bo już resztę zapasów z podstawek żłopały, pościel wywietrzyłam, psy wytrzepałam, sanitariaty spryskałam, szarlotkę z francuskiego ciasta do pieca wsadziłam, do pralki dwa razy też coś wsadziłam, ale już nie pamiętam co, bo to już po piwie było, bo mnie suszyło. Schody umyłam, pokoje z zabawek uprzątnęłam, obiad ugotowałam, na jutro już rosołek też, na zaległe e-maile odpisałam, w przerwie drugi numer Bluszcza poczytałam, no a teraz tak mnie naszło, żeby jednak jakiś wosk stopić i może jakieś wino otworzyć, no bo to niby jutro andrzejki, a mnie ochota naszła... na wino i resztkę polewy czekoladowej, no i Boltona w tle druga połowa mi zapodała, więc może jakieś tańce nawet się odbędą z balonem między czołami :)
Bawcie się dobrze kochani czytacze ...


Wasza andrzejkowo usposobiona
Virginia
 
 

2008-11-29

"Niech wieje dobry wiatr" Linda Olsson

Kilka dni temu skończyłam czytać pierwszy z prezentów urodzinowych. Obiecywałam, że napiszę kilka słów, a zatem robię to z miłą chęcią, bo debiutancka książka Lindy Olsson warta jest polecenia.
Przyznam jednak szczerze, że adnotacja na ostatnich kartkach książki  Linda Olsson ... uczestniczka podyplomowego kursu pisania powieści na Uniwersytecie Auckland początkowo mnie nie przekonywała. Trzymałam w rękach debiut pisarki, o której wcześniej nie słyszałam. W dodatku targały mną obawy, że być może to debiut szablonowo kursowy, o wielkiej miłości i szczęśliwym zakończeniu.
Ku mojej wielkiej radości myliłam się jednak w pobieżnej ocenie, że będzie to harlequinowa opowiastka.
Autorce znakomicie udało się zlepić moje ręce ze zgnito zieloną okładką swojej książki. I po przeczytaniu stwierdziłam, że gdybym miała pewność, że Pani Olsson tak nauczyła się pisać na owym kursie, to byłabym skłonna na taki kurs się zapisać, chociaż do Nowej Zelandii mi nie po drodze.

Niech wieje dobry wiatr to bardzo liryczna i refleksyjna historia miłości i straty, która tylko dzięki sile przyjaźni zostaje wyłuskana ze skorupy bolesnej przeszłości. Gdyby te dwie kobiety, główne bohaterki, nie stanęły sobie na drodze wspomnień, być może nigdy nie pogodziłyby się ze stratami jakimi obdarował ich los.
Veronica, trzydziestoletnia pisarka przyjeżdża ze Sztokholmu do małej szwedzkiej wioski, gdzie wynajmuje dom z zamiarem napisania w nim swojej drugiej książki. Wierzy, iż miejsce to da jej potrzebny spokój i zapewni schronienie przed powracającymi wspomnieniami o utraconej miłości.
Naprzeciw swojego nowego gniazdka odkrywa stary "umierający dom z umierającym w nim ciałem". Pierwszego dnia, wydaje jej się jednak, że ktoś stoi w ciemności za szybą. Jako nowa sąsiadka unosi więc rękę na powitanie. Nie wie jeszcze wówczas, że stojąca tam stara kobieta z miłą chęcią odwzajemniła pozdrowienie.
Astrid, kobieta z okna, osiemdziesięcioletnia samotniczka nie spodziewała się z kolei, że jeszcze kiedykolwiek ze strony innego człowieka dozna wyrazów sympatii i przyjaźni. Uznana w wiosce za dziwaczkę, unikała od lat wychodzenia z domu i pozbawiona radości życia, sama zmagała się z pustymi murami oklejonymi wspomnieniami o tragicznej przeszłości, pełnej bólu, wstydu i braku miłości 
... przeszłość nie była dopuszczana do głosu. Przyszłość nie istniała, a teraźniejszość była cichą pustką, w której egzystowała fizycznie, ale uczuciowo nieobecna.
Tego dnia na widok młodej kobiety unoszącej do niej rękę, poczuła dawno nieprzeżywaną wiarę w to, że jeszcze może się czuć potrzebna i zapragnęła bliskości, jakby wyczuwając, że ta młoda kobieta też jej potrzebuje.

Dzień później kobiety jedzą pierwszą wspólną kolację, prawie milcząc. Z biegiem czasu rozmawiają coraz więcej, chodzą na długie spacery, piją wino z poziomek, jeżdżą na zakupy, kąpią się w jeziorze i na przemian odsłaniają przed sobą bolesne sekrety, które zakorzenione głęboko w ich duszach, tylko teraz w obliczach utożsamiania się z cierpieniem drugiej osoby tak łatwo wypływają na zewnątrz. Przyjaźń się pogłębia, a spokój ogarnia dusze kobiet, już na wieczność.
Wybaczają, rozluźniają zaciśnięte na sercach pasy żalu, uwalniają się od bólu jakie same sprawiały sobie biczując się przeszłością.

Wszystko, zarówno przyjaźń, wspomnienia, jak i piękno skandynawskiej przyrody opisane jest w sposób charakterystyczny dla lirycznej prozy. Wręcz czuje się zapach pączkujących kwiatów, aromat poziomkowego wina i ciepło jakie towarzyszy spotkaniom kobiet. Mimo bardzo drastycznych wspomnień z historii ich życia, czytelnik przepływa przez tą książkę ze świadomością, że wszystko dobrze się skończy, że nie może już być gorzej...

Nie zdradzę sekretów tych kobiet, nie zdradzę też zakończenia, bo nie miałoby sensu czytanie tej książki.
Na koniec pozwolę Wam jednak przeczytać fragment listu Astrid do Veroniki.

"Poznałaś mnie jak nikt inny na świecie. I myślę, że ja Ciebie też trochę poznałam. Przez bardzo długi czas czerpałam ulgę z tego, że nic nie miałam. Nikogo. Teraz jednak wiem, że nie jesteśmy stworzeni, aby żyć w ten sposób. Nie smuci mnie, że dojrzałam do tej prawdy tak późno. Jestem wdzięczna, że w ogóle dojrzałam. Niektórym moje życie może wydawać się tragiczne. Stracone. Ja tego tak nie widzę.Ty dałaś mi nową perspektywę. Wyciągnęłaś mnie z powrotem na światło dzienne, otworzyłaś mi oczy. Dzięki tobie lód stajał. I jestem tak ogromnie wdzięczna (...)
Żyj, Veroniko, ryzykuj!. W życiu tak naprawdę o to chodzi. Musimy gonić za własnym szczęściem. Nikt nigdy nie żył naszym własnym życiem; nie ma żadnych wytycznych. Ufaj swojemu instynktowi. Przyjmuj , to co najlepsze. Ale też szukaj uważnie. Nie pozwól, by życie prześlizgiwało Ci się między palcami. Czasami dobre rzeczy przychodzą w taki cichy sposób. I nic,co przychodzi, nie jest pełne. Od tego, co zrobimy z tym, co nas spotyka, zależy rezultat. Od tego, co chcemy widzieć, co chcemy zachować. I co chcemy pamiętać. Nie zapominaj, że cała dana Ci miłość jest w Tobie samej, zawsze. I nikt nie może ci jej odebrać” (...) Chciałabym, żebyś znalazła czas na poznanie tego domu. Myślę sobie, że możesz wnieść do niego, to co ja dostałam od ciebie. Życie (...) 

2008-11-25

Pada śnieg, pada śnieg

No i sypnęło śniegiem. Dzieci na jego widok wpadły w szał nieokiełznanej radości i tyle było z niedzielnego dłuższego drzemania.
Padały pytania za pytaniem... mamo, a gdzie mam czapkę, a gdzie rękawice, a gdzie jajo do zjeżdżania, no wiesz to kolorowe, a muszę ubierać rajtki, a mamo gdzie mam kombinezon, a ona jest chyba już mały, a jest dość śniegu na sanki, a masz marchewkę, a idziemy już , mamo, mamo, mamo, ja siama ...
O jedenastej byliśmy całą rodziną w ogrodzie. Spod śniegu wystawała trawa, wiało jak na Sybirze, z nosów kapało, policzki zamarzały... ale ich uśmiech był bezcenny.
Zjeżdżali z dwumetrowego skalniaka na sankach, jajku, ale najbardziej spodobały im się własne tyłki i nawet śnieg w buzi nie odstraszał... było wielkie hurrrrraaa!!!
Zrobiliśmy też dwa małe bałwanki. Bałwan Charlie był wyższy i miał zeza. Bałwan Lola miał dłuższe ręce i grubszy brzuch. Gdyby nie oni, nie udałoby się dzieci zagonić do domu. Tylko dzięki przekonaniom, że do wieczora będą mogli przyglądać się bałwankom, udali się przemoczeni na ciepłą zupę.

Całe popołudnie obserwowały mnie zatem z tarasu dwa bałwany.
Jeden duży, drugi mały. Jak tylko któremuś odpadło oko, bądź guzik, zostawałam wypędzana na taras w celu wykonania operacji wbicia  z powrotem ziela angielskiego.
Wieczorem nie obyło się oczywiście bez próśb wniesienia ich do cieplutkiego domku, bo tam im przecież smutno i zimno i straszno...
Ale mamuś, prosiiiimyyyyyyyyyyyyy...
Nie uległam, no bo jak... i dziś mi się rano bura dostała.

Bałwany postanowiły odpłynąć i smutek w sercach zagościł.
Że to niby moja wina, bo postanowiłam im umrzeć.

Wasza zasmucona
Virginia


2008-11-21

"33 sceny z życia"

Wczoraj wybrałam się na "33 sceny z życia".
Poszłam na seans o 21.45, było osiem osób i nikt nawet nie szeptał. Wszyscy połykaliśmy zakupione wcześniej nachosy, żeby nie przedziurawić wiszącego w powietrzu skupienia.
... a wisiało całe dziewięćdziesiąt minut...

O 23.30 na czarnym ekranie pojawiły się napisy... przez kolejne pięć minut zupełnie obcy ludzie siedzieli wbici w fotele i nie wiedzieli czy już mogą wstać.
A może zasnęli?
Nie wiem...nie ważne.
Wcześniej przyjaciółka napisała mi błagam, idź na inny film, połowa moich znajomych wyszła po dwudziestu minutach.

A ja poszłam. I nie wyszłam.

Czy mi się podobało? Do teraz nie wiem, trawię jeszcze emocje i nie sposób określić tego filmu, czy się podobał, czy nie. Raczej czy zostanie w pamięci, czy nie.. u mnie zostanie.
Małgorzata Szumowska w sposób niezwykle bezwstydny przedstawiła obraz niezgody ze śmiercią najbliższych. W sposób zupełnie inny od ogólnie przyjętych zachowań.
Nie ma praktycznie wcale łez, nie ma rozczulających refleksji, nie ma powrotu do wspomnień. Jest teraźniejszość, rozdzierający ból, dramatyczny bunt podsycany ostrymi słowami na przemian z ironicznym żartem.
To mi przeszkadzało... wewnątrz mnie łzy zderzały się ze sporadycznym uśmiechem i ani to ani to nie wyszło ze mnie na zewnątrz. Do tego te kilkuminutowe przerwy z pustym czarnym ekranem i przejmująco głośną muzyką, jakbym wpadała do głębokiej studni...
I sytuacja na cmentarzu... ksiądz skręca z trumną w złą stronę, potem zamiast przed nią idzie za nią, samochód jedzie tyłem, a siostry rozmawiają o tik takach...
Nie oceniam jednak zachowania Julii, każdy ma prawo w inny sposób przeżywać stratę trzech najbliższych osób... matkę i ojca pokonała śmierć, a jej małżeństwo umarło przez obustronne zaniedbanie.
Nikt nie przyjąłby tego normalnie.
Jakkolwiek znaczy NORMALNIE...

To jeden z moich ulubionych, polskich filmów.

2008-11-19

"Wicker Park" kontra "Once"

 

Siedząc rano przy filiżance gorącej caffe latte natknęłam się na you tubie na zapowiedź filmu "Once", który momentalnie skojarzył się mi z moim ukochanym "Apartamentem"... motyw przewodni to dążenie do tej jedynej wielkiej miłości, połączenie się dwóch właściwych połówek.

Ale może zacznę od tego, który już widziałam.

"Apartament" to jeden z tych filmów, których obrazy noszę w pamięci w nienaruszonym stanie.
Wystarczy, że usłyszę pierwszą nutę utworu "The Scientist" grupy Coldplay i jestem automatycznie teleportowana na lotnisko, w ramiona Josha Hartnetta, którego głębokie spojrzenie przenika mnie całą, dosłownie całą i jeszcze trochę. Czuję jak obejmuje mnie skrzydłami swojej wielkiej zdeterminowanej miłości, jak otula mnie namiętnością i wiarą w to, że można odnaleźć utracone uczucie jeśli tylko się tego pragnie.

Film rozpoczyna się od pierwszych minut. Nie ma w nim nic z typowego dla filmów o miłości ubarwiania w sielankę. Bo mimo, iż motywem przewodnim jest owa miłość, to jednak walka o nią sprawia, że film staje się fragmentarycznie thillerem z odłamem melodramatu w tle.
Tylko samo zakończenie jest typowym dla filmów romantycznych wyciskaczem łez. Ja przyznaję się, że wycisnęłam ich całe wiadro.

Główny bohater Matthew, młody bankier, ma niebawem ożenić się z siostrą swojego szefa. Jednak firmowa kolacja w restauracji krzyżuje mu plany, a właściwie jego narzeczonej, która nieświadomie pokochała człowieka, którego serce stanęło dwa lata wcześniej.
Podczas trwania kolacji Matthew przypadkowo zauważa twarz kobiety, która do złudzenia przypomina Lisę, jego utraconą wielką miłość i wspomnienia wracają z siłą, która odrzuca aktualnie trwającą rzeczywistość.
Od tego momentu Matthew widzi tylko ją. A my widzimy w jego oczach ciągły ból i niepojętość dlaczego ukochana zostawiła go bez słów wyjaśnienia? Razem z nim zadajemy sobie pytanie co zrobił źle, w czym zawinił, czy do tego rozstania musiało nieuchronnie dojść?
Dlaczego akurat teraz... kiedy po dwóch latach powrócił do Chicago pewien, że wspomnienia zatarł już upływ czasu, Lisa pojawia się tak niespodziewanie?
Dlaczego wywołuje w nim taką obsesyjną potrzebę wyjaśnienia kulis swojego odejścia?
Dlaczego tak mocno nadal ją kocha, skoro ona zraniła?
Czy tak właśnie objawia się przeznaczenie? Pojawia się w momencie swojej ostatniej szansy i albo zostanie wyłapane z tłumu, albo przejdzie niezauważone...
Matheew na szczęście dostrzega swoją karmę ...
Od momentu zobaczenia Lisy w restauracji nie jest w stanie normalnie żyć, popada w obsesję na jej punkcie. Robi wszystko, żeby nie utracić jej ponownie, żeby w końcu ich serca zaczęły oddychać miłością sprzed dwóch lat.
Szuka, błądzi, walczy o uczucie z determinacją godną podziwu, a siły dodaje mu wiara w to, że miłość z dnia na dzień nie wygasa.
Nie odchodzi bez przyczyny.

Czy mu się uda?... zobaczcie sami, powiem tylko, że niełatwo jest dogonić miłość.
Jednak złapana w porę oddaje jednym spojrzeniem fakt, iż była warta stąpania na krawędzi intrygi i godna walki jaką stoczyła z ludzką zawiścią.

Życzę miłego oglądania, najlepiej minimum dwukrotnego, bo reżyser nie szczędził pozornie nieskładnie pokazywanych scenek, które jednak mimo pokomplikowania dają chronologicznie zwartą całość.
A wracając do widzianej rano zapowiedzi... czy "Once" zajmie miejsce na podium razem z "Apartamentem"... widział ktoś?
Muzyka sprawia, że mam ochotę biec do wypożyczalni...
I coś czuję, że pobiegnę.
 
 

2008-11-17

Kilka słów o ptaszkach

Ostatnio zauważyłam, że coraz mniej śpię.
Czy to powód do niepokoju?
Absolutnie nie, bo właśnie dziś przeczytałam, że niejaki dr.Kripke porównał długość snu z długowiecznością i przedstawił, że ludzie, którzy śpią po 6-7 godzin żyją dłużej niż ci śpiący po 8 godzin i więcej.
Ja śpię ostatnio często po 5-6 godzin, czy zatem będę nieśmiertelna? :)
Pewnie nie i nie robię tego dla długowieczności, bo nawet nie byłam świadoma takich wyników badań, po prostu tyle snu mi wystarcza.

Może mniejsze zapotrzebowanie na sen przychodzi z wiekiem, a może mam teraz więcej do zrobienia niż dziesięć lat temu i szkoda mi czasu na sen, a może mi tego czasu zwyczajnie brakuje?
A może uciekam przed snami, w których mam nawyk bycia ofiarą? Ofiarą z różnych perspektyw. To męczące i czasem kłaść się nie chce z obawy przed kolejną wojną, końcem świata, uciekaniem w miejscu donikąd.
Podobno większość ludzi tak ma i choć nie powinnam się martwić, to jednak zastanawiam się skąd się to bierze, że nawet człowieka szczęśliwego męczą koszmary?
Czemu panuje w snach tendencja do przewyższania zła nad dobrem?
Niestety analiza snów to dość skomplikowana dziedzina, na której się zupełnie nie znam, ale dziś tak jakoś poważniej o tym zaczęłam myśleć, kiedy przeczytałam wpis na blogu Agnieszki.

Ale wracając do długości snu i rytmu w jakim on się odbywa.
Słyszeliście o takim stwierdzeniu powiedz mi o której się budzisz, a powiem Ci jakim chronotypem jesteś?
Chronotyp A to osoba, która wstaje z kurami, rano jest rześka i gotowa do działania, ale zazwyczaj nie jest w stanie dotrwać do połowy wieczornego filmu. Natomiast osoby typu B otwierałyby oczy najchętniej (i wcale nie z powodu lenistwa) koło południa, ale za to starcza im energii do pracowania późno w nocy.
A omijając te całe chronotypy to po prostu typ sowy i skowronka.
I aż się wierzyć nie chce, ale mnóstwo cech człowieka wynika z tego, którym jest "ptaszkiem" bądź bardziej naukowo chronotypem.
Cechy te są ściśle związane z naszymi genami, ale również wewnętrznym zegarem biologicznym. Okazuje się, że wpływ na to, czy zasypiamy zaraz po dobranocce czy kilka godzin przed świtem, ma wiele podstawowych czynności naszego organizmu takich jak temperatura ciała, produkcja hormonów, a nawet nastrój. Naukowcy odkryli też, że biologiczny zegar skowronków odmierza 24-godzinną dobę; organizmy sów działają zaś tak, jakby ich doba była dłuższa o trzy godziny.
Jestem zatem bardziej wydajna. Wręcz czarodziejka.
Wyciskam z doby 27 godzin :)
Bo jakby ktoś nie wiedział, jestem sową... tak mi się przynajmniej wydawało, do tego momentu ...

Idąc dalej tropem skowronków i sów...
Skowronki to ludzie charakteryzujący się porannym typem aktywności, potrafią rozpocząć pracę zaraz po przebudzeniu. Rozgrzewają się, nabierają tempa, osiągając apogeum i najwyższą temperaturę ciała koło 15.00, po to, żeby od 16.00 pomału zwijać się w kokon i zasypiać na Wiadomościach.
Psychologowie ponadto zaobserwowali, że "skowronki" są skierowani do wewnątrz, czyli wykazują introwertyczne cechy charakteru. Co za tym idzie są poważni, solidni, zrównoważeni, łagodni, ostrożni. Nie przepadają za towarzystwem, wolą spokój, refleksyjność, bierność i powściągliwość w działaniu. Czerpią energię ze świata wewnętrznego, z samotności, z uczuć, idei i wrażeń.
W przeciwieństwie do skojarzenia jakie towarzyszy nam temu sympatycznemu ptaszkowi, wg badań "skowronki" to melancholicy i flegmatycy.

Sowy natomiast bardzo powoli budzą się do życia, przed południem tkwią w pół śnie i ciężko jest im się skupić. Są ospali i niewydajni. Dopiero po południu zaczynają wykazywać większą sprawność fizyczną i psychiczną, która utrzymuje się do bardzo późnych godzin nocnych i mogą spokojnie, bez wysiłku pracować do 22.00, a nawet i dłużej. Najwyższą temperaturę ciało osiągają około 18.00, wtedy kiedy "skowronki" zabierają się już do ścielenia łóżka.
Sowy skierowane są na zewnątrz, czyli wykazują ekstrawertywne cechy osobowości, typowe dla sangwiników i choleryków. Cechuje ich towarzyskość, aktywność, asertywność i poszukiwanie doznań. Są często wybuchowi, zmienni, niefrasobliwi i mają skłonności przywódcze.

I powiem Wam szczerze, że zgłupiałam... bowiem nie do końca zgadzam się z podzieleniem sów i skowronków, na ekstrawertyków i introwertyków.
Ze względu na mój zegar biologiczny byłam pewna, że jestem sową, ale teraz to już chyba sową z ogonkiem skowronka...
Z samotności, uczuć i wrażeń czerpię chyba więcej energii, niż z przywództwa i towarzystwa innych ...nie chyba, a na pewno... co zatem z tymi ptaszkami?
W końcu jestem sowa czy skowronek?
Znacznie bardziej wolę chodzić spać o drugiej, niż wstawać o szóstej...


Ptaszki jak to ptaszki, zawsze muszą namieszać w głowach.
Ciekawa jestem jak to u Was z tymi ptaszkami jest... :)

Wasza ornitolog
Virginia


2008-11-13

A psiik

Jakaś mało odporna jestem tego roku.
Znowu mam zaatakowane gardło, oskrzela i kicham szybciej niż karabin maszynowy, na wszystko i wszystkich... se nawet na szefową dziś kichnęłam, która to stwierdziła, że dobrze by było, żebym coś zmieniła, bo to by było dobre na moją psychikę... dziękuję kochana, jakby się dało to wymieniam Ciebie.

Moje zdrowie psychiczne jest w dobrym stanie i nie zauważyłam ostatnio żadnych uchybień od normy. Chyba, że na plus. Jestem. Czuję. Uśmiecham się.
Ale dla szefowej może i jestem chora, bo przestałam słuchać co do mnie mówi. Mój umysł włączył sobie w końcu blokadę przed praniem i według niej się pochorowałam. Ma rację kobita. Szanowna Pani psycholog-menedżer. Postaram się poprawić i więcej na nią nie kichać.

A tymczasem idę po wagon chusteczek, po dzbanek herbaty, zawinę się kocem i przemyślę kilka spraw.

Dobrej nocki.
 
 

2008-11-10

Ene, due, rabe

Siedzę przy dużym stole w jadalni, popijam jeżynową herbatkę i jestem w totalnej rozterce, pełna niezdecydowania i nieposkromionej ciekawości.
Przede mną leży siedem urodzinowych prezentów... siedem książek.
W powietrzu unosi się zapach różnych drukarni zmieszany z aromatem silnej owocowej herbaty.
Patrzę na nie i stwierdzam, że każda okładka prowokuje mnie na swój sposób, każdy tytuł kusi, każdy autor zaprasza, a ja stoję przed wyborem, który jakoś mi łatwo dziś przyjść nie może.

Biorę do ręki leżącą najbliżej najnowszą książkę Wojciecha Kuczoka "Senność". Czytam tekst na okładce ... Róża, Adam i Robert. Troje bohaterów, trzy warianty tej samej życiowej przypadłości ... Otwieram w połowie. Z przodu wysuwa się zakładka reklamująca film . Podnoszę ją i wracam do czytania przypadkowo wybranego fragmentu. Nic z niego nie wynika. Patrzę na liczbę stron, na schemat pisania, wącham ją. Pachnie bardzo intensywnie, piwnicą mojej babci.
Po chwili to samo robię z "Marilyn, ostanie seanse" Michela Schneidera... "Między aktami" Virginii Woolf... "Bieguni" Olgi Tokarczuk... "Sceny z życia za ścianą" Janusza Leona Wiśniewskiego ... "Niech wieje dobry wiatr" Lindy Olsson i ... "Tysiąc wspaniałych słońc" Khaleda Hosseini.

Każda z tych pozycji, ma w sobie coś, co klasyfikuje ją do wysunięcia się z szeregu i tym samym daje jej pierwszeństwo czytania.
"Senność"... bo chcę uprzedzić wersję kinową,
"Marylin, ostatnie seanse"... ze względu na miłość do biografii,
"Między aktami"... bo to ostatnia książka Virginii Woolf, nigdy wcześniej nie wydana w języku polskim,
"Bieguni"... bo zdobyła tegoroczną Nike,
"Sceny z życia za ścianą"... bo każda z historii tam opisanych jest prawdziwa,
"Niech wieje dobry wiatr"... pięknie napisana historia niecodziennej przyjaźni między dwoma kobietami,
"Tysiąc wspaniałych słońc"... bo to coś nowego, o tematyce mi dotąd nieznanej, z piękną dedykacją na pierwszej stronie, prosto z serca płynącą.

Nadal nie wiem którą wybrać. Woda leje się do wanny.
Decyduję się na wyliczankę, z ciekawości... ene, due, rabe ...
Wypadło na "Niech wieje dobry wiatr"... cóż za paradoks, teraz, kiedy przyjaźń z jedną z moich Przyjaciółek została wystawiona na próbę przetrwania. Mam nadzieję, że niedługo żal minie i duma zostanie odstawiona na półkę, bo już tęsknię.
Przeczytam dziś chętnie o przyjaźni w wydaniu Lindy Olsson. Może doczytam się czegoś między wierszami...

Następna będzie "Senność",bo chcę iść do kina... ale wolę najpierw przeczytać książkę. Wcześniejszych książek Kuczoka nie czytałam, choć nie raz chciałam zakupić nagrodzony Nike "Gnój".  Jakoś tak, tytuł mnie odstraszał. "Senność" przeciwnie, bardzo mnie intryguje, bo sama sypiam mało... ale to tak, za dwa, trzy dni się dowiem czy zainteresuje mnie na tyle, żebym sięgnęła po wcześniejsze pozycje tego autora.
Tymczasem mam co czytać.
Nie narzekam na brak dobrej literatury.
Do Świąt wystarczy :)

Wasza zasypana nowymi książkami
i wdzięczna za owe dary
Virginia

2008-11-03

Wszystkiego najlepszego kochanie

Minął kolejny rok. Postarzeliśmy się, nie?
Doszły Ci dwie urocze zmarszczki na skroni,
i chyba głębsze, bardziej męskie zakola,
masz silniejszy zarost,
i częściej się uśmiechasz,
ale Twoje dłonie się nie zmieniają,
są nadal takie delikatne,

jakby ciągle miały te dwadzieścia jeden lat,
kiedy pierwszy raz złapałeś mnie za rękę...

To już dwunaste urodziny, które wspólnie obchodzimy... potrafisz w to uwierzyć?
Tyle lat za nami,
i jeszcze tyle przed nami,
wierzę w to, myślę że Ty również,
kolejne wspólne wakacje,
wieczorna rozmowa,
wino na tarasie,
pieczony camembert z żurawiną,
uśmiechy naszych dzieci,
i kiedyś wnuków,
spacer brzegiem morza,
... jeszcze tyle przed nami
Kocham Cię

Twoja żona

2008-11-01

Urodzinowo

Dwadzieścia dziewięć lat temu, dziesięć minut przez północą, przyszłam na świat. Dziś jestem w miejscu, w którym nie spodziewałam się być w tym wieku, jestem na drodze przeznaczonej dla mnie... Już nie błądzę.
Mam chyba wszystko, czego może pragnąć młoda kobieta...
rodzinę, dom, miłość, przyjaźń, pasję.
... kocham i jestem kochana ...
Czasem jednak patrząc na życie innych czuję się źle z tym co mam, co osiągnęłam, co osiągnąć planuję, o czym marzę, i zastanawiam się kiedy odgórnie przyznany mi los znudzi się ciągłym szczęściem? Czy spuścił kotwicę, czy tylko chwilowo przycumował? Czy ja na to wszystko zasłużyłam? Czy ktoś się nie pomylił i nie odbierze mi nagle szczęścia?
To co teraz mam, warte jest każdej ceny,  jaką przyszło mi zapłacić, od urodzenia łatwo nie było,
każda łza była konieczna,
każdy ból był potrzebny,
każde potknięcie było po coś,
dojrzałość przyszła w porę,
... jestem szczęśliwa...
... jestem sobą...
... mam skrzydła...

Wasza otulona nastrojem urodzinowym
Virginia
 

2008-10-26

Bieg to zdrowie

... ale nie spadek wagi... o czym przekonałam się po tygodniu biegania.
O mało mi oczęta nie wypadły i nie rozbiły się o wyświetlacz wagowy, który zamiast spadku pokazał wzrost... i to aż o ponad dwa kilogramy !!!
Co za cios w moje wagowe kalkulacje. Tydzień wysiłku, nadziei, wody w ilościach wodospadowych
i zakwasów o poranku. Siedem dni rozpoczynających moje przygotowania do maratonu :)
Najpierw dwa dni wieczorem po 2km, potem dystans zwiększyłam do 3 km w 25-30 minut.
I uzyskałam powalające na kolana spalanie... uwaga, uwaga... 220 kcal przy 3km, czyli w przeliczniku np. jedna francuska bagietka, baton Snikers, albo pół litra pysznego zimnego piwa.
To chyba jakiś przekręt z tymi kaloriami. Liczyłam na 500.

Lekko podłamana, żeby nie powiedzieć kompletnie załamana, skontaktowałam się z profesjonalistką Mazią, która to, kobieta o dobrym sercu, poinformowała mnie, że nie grubnę, tylko rośnie mi masa mięśniowa. Dzięki Ci dobra kobieto! Niczym betonowy filar wsparłaś moją osuwającą się silną wolę.
Dowiedziałam się, że na pewno ruch owy wyjdzie mi na dobre, tylko... najprędzej za miesiąc.
A że ja staram się słuchać ludzi o dobrych sercach, to za jej namową pragnę dotrwać do końca miesiąca i pokochać codzienne bieganie, bo jakby nie było zbliżająca się trzydziestka do czegoś zobowiązuje.
Za rok o tej porze, będę biegać rano, w południe i wieczór.

Dziś pobiegłam 4,4km w 40 minut i jestem z siebie dumna.
Chociaż jutro pewnie zmienię zdanie.

Wagę schowałam.
Dla dobra mojego i całej ludzkości.

Wasza totalnie zakwaszona i rozkwaszona też
Virginia
 
 

2008-10-23

Jesienne pieszczoty

Przez ostatnie cztery tygodnie zbyt wiele się u nas nie działo oprócz tradycyjnego sezonowego chorowania. Syn przeszedł dwie szkarlatyny (jedną po drugiej), ja zapalenie oskrzeli, córka syndrom przynudzania i bombkowania (czyli wiszenia na mnie), a Druga Połowa syndrom chronicznego pracoholizmu.

Wreszcie jednak, czas duszenia się w domu uległ rozkładowi i wczoraj po raz pierwszy wyruszyłam z Lolą i aparatem na dłuższe podziwianie złotej jesieni.
Jak się okazało na miejscu, złota jesień pomału zaczęła zamieniać się w brunatno brązową jesień, ale mimo wszystko nas zauroczyła. A szczególnie córcię moją... no normalnie nie poznałam dziecka własnego.
Energiczna, marudząca dwudziestomiesięczna dziewczynka, zamieniła się w spokojne i wrażliwe na uroki jesieni dziecko. Jakże byłam szczęśliwa,że nie wyrywa mi tradycyjnie aparatu z rąk, nie marudzi „opi, opi”, nie chce co pięć minut, a to „piciu” , a to „palu” (czyt. paluszki), a to coś jeszcze.
Po prostu szła, nawet nic nie mówiąc, jakby wzięła się za myślenie o przyszłości swojego życia (co raczej niemożliwe). Zaduma na całego.

Podeszłyśmy do stawu, gdzie wśród liści pływały kaczki. Tu po raz pierwszy Lola rzuciła się do biegu. Ja rzuciłam się za nią, z dyndającym na szyi aparatem. Myślę sobie... wpadnie mi tam i tyle będzie z wyprawy, a ja tu łudziłam się, że ona jakieś mądre przemyślenia w głowie skrywa...
Zdążyłam w ostatniej chwili, ale jakież było moje zdziwienie, kiedy Lola wcale nie zamierzała wbiec do wody, tylko przykucnęła na brzegu i obserwowała pływające po wodzie liście. Odprowadzała je wzrokiem i dorzucała nowe. Spokojnie, bez codziennych szaleństw, pisków, psocenia.
Potem przeniosła swoją uwagę na kaczki, na szeleszczące pod małymi bucikami liście, na wysokie prawie nagie drzewa...

Normalnie byłam dumna z mojej małej córeczki, że tak całą sobą chłonie to wszystko. Jak widać wrażliwość drzemie w każdym z nas, nawet w małym rozbrykanym dziecku.
Czasem trzeba tylko podsunąć jej odpowiedni impuls, żeby mogła się obudzić i zakiełkować.

Nasza wrażliwość została wczoraj dogłębnie wypieszczona przez uroki jesieni. Dzielę się Wami odrobiną...

Kto zgadnie pierwszy, co z tymi dwoma zdjęciami jest nie tak? :)


 

 

2008-10-14

Rose October

                    

Październik... Złota jesień. Dwa miesiące do Wigilii. Prawie trzy do Nowego Roku. Zwyczajne chronologiczne obliczenia.

A czym dla mnie jest Październik?
Jest miesiącem wyjątkowym.
Po pierwsze ostatniego zdmuchuję z tortu świeczki, a po drugie to miesiąc Różowej Wstążeczki, symbolu walki z rakiem piersi.
I z tej właśnie okazji serwuję sobie urodzinowe prezenty w postaci corocznych badań kontrolnych. Regularnie, od pięciu lat. Dotychczas skupiałam się przede wszystkim na cytologii i usg piersi. W tym roku dołożyłam jeszcze badania krwi, moczu i usg jamy brzusznej.

Tak, być może jestem hipochondrykiem.
Tak, chcę być zdrowa.
Tak, chcę żyć jak najdłużej, bo mam dla kogo.

Łączny koszt badań spustoszył mój portfel o około 200zł.
Dużo? Biorąc pod uwagę ważność przedsięwzięcia... absolutnie nie. Gdybym mogła zapłacić na zapas za swoje życie, zapłacić za miejsce w niebie z widokiem na swój dom, wyłożyłabym nawet więcej, ale nie mogę. Stąd moja systematyczność w corocznych badaniach. Tylko tyle, ale jakże wiele mogę zrobić dla swojego ciała i swojej rodziny. Nie jestem w stanie przewidzieć tego czym uraczy mnie zdrowie, ale jestem w stanie zapobiec komplikacjom związanym ze zbyt późnym wykryciem groźnych chorób. I jestem jak najbardziej na TAK! Nawet trzy razy na TAK!

A Wy duszyczki moje? Dbacie o siebie?
Wystąp z szeregu, ta która jeszcze nie była w tym roku chociaż na cytologii i usg piersi?
No dalej, dalej, schowajcie do kieszeni wyrzuty sumienia o braku czasu,  chęci i nastroju i mi się tu przyznajcie, której zależy nie zależy na zdrowiu.

Karą dla tych, które wystąpiły niechaj będzie ta oto statystyka.

Średnio co 40 minut rak piersi diagnozowany jest u kolejnej Polki. 
Oznacza to 35 nowych zachorować dziennie, 14.000 rocznie. 
Prawie 5.000 czyiś matek, żon, córek i przyjaciółek rocznie umiera, głównie z powodu wykrycia choroby w zbyt zaawansowanym stadium. 
To oznacza, że co 16 Polka zachoruje w ciągu swojego życia na ten nowotwór.

Zostawiam Was z tymi myślami.
Nie żebym straszyła.
Ja tak z dobrego serca o Was pomyślałam.

Wasza wracająca do zdrowia
Virginia

2008-10-13

Moja sobota... tylko moja

Ostatnimi czasy, choroba niczym wąż owinęła się wokół naszego domu i zaciskała raz mocniej raz słabiej, ale nagminnie od trzech tygodni. Bez możliwości wyjścia i wpuszczenia kogoś do środka (oprócz oczywiście odważnych babć, dobrych wróżek, ze świeżymi dostawami owoców i dobrych rad). Te trzy tygodnie, w wersji jakiejś zmutowanej, pokazały mi, jak szybko upływa czas w bylejakości. Oprócz latania z lekarstwami, ciągłym pozbywaniu się kurzu, gotowaniu i izolowaniu dziecka chorego od dziecka zdrowego, nie zrobiłam nic.
Zupełnie nic...
Jakże zła jestem na to...
Jakże pusta się zrobiłam...
Jak wielkanocna wydmuszka.
Zmarnowałam trzy tygodnie i wczoraj tymi wyrzutami sumienia zaczęłam się już autentycznie dusić.
Poczułam się jakby wylano na mnie wiadro z betonem i natychmiastowo musiałam podjąć reanimację ciała, niedopuszczającą do zastygnięcia tej szarej mazi.

Więc postanowiłam zrobić sobie dobrze... Tak tak, w pełni tego słowa znaczeniu. Nie chodzi o żadne punkty G, C czy E, ale o wybalsamowanie swej skołatanej rutyną duszy i zmęczonego chorobą ciała.
Oglądnęłam sobie film, który odkładałam z półki na półkę już od miesiąca i ... i nie żałuję, niczego nie żałuję, czego nie zrobiłam przez te ponad dwie godziny, a co zrobić bym mogła.
Biografia Edith Piaf mną wstrząsnęła. Nie spodziewałam się, że jej życie było naznaczone takim piętnem cierpienia. Że ten drobny ptaszek nie miał tak naprawdę nikogo, ani niczego, oprócz siły głosu. Opuszczona przez matkę, wychowywana przez kobiety do towarzystwa, sponiewierana ulicą, bólem, strachem, bez miłości, z sercem obolałym po utracie dziecka, potem po utracie ukochanego, z alkoholem we krwi, narkotykami, uzależnieniem od leków...
W wieku 48 lat zmarła na raka wątroby.

Ktoś powie..."toś sobie kobito balsam dla duszy urządziła"... niech mówią co chcą... miałam powód do wypuszczenia łez, które kryły się od jakiegoś czasu pod powiekami.
"Niczego nie żałuję"... polecam.

Później skończyłam dzień wcześniej rozpoczętą książkę, "Casting na diabła" Grażyny Bełzy.
Blogerki o pseudonimie gabigabi ... Proza poezją malowana. Mocna, a zarazem tak piękna.
Przynajmniej dla mnie... nie wiem, może się nie znam, ale chciałabym tak pisać jak Pani Grażyna. Moje ukłony. Dziękuję za książkę z dedykacją. Zapewniam, że nie był to dla mnie czas stracony.

To była sobota, która pozostawiła we mnie nowy smak życia.
Czyjegoś życia.

Wasza wzruszona filmem i książką
Virginia


2008-10-08

Złota polska jesień... po naszemu

Siedzę zmarznięta i owinięta kocami. Mimo kilku warstw wierzchnich czuję na ciele zimno i ogromne osłabienie. Każda część ciała żyje sobie odrębnych życiem.
Przy komputerze parują dwa kubki gorącej herbaty.
Jedna z cytryną, jedna z miodem.
Charlie gra na konsoli. Blady i zmęczony chorobą, ale uległam jego prośbom...
Lola marudzi od rana. Oprócz kasztanów nic ją nie interesuje...
Za chwilkę trzeba brać się za zrobienie obiadu...
Jestem słaba, idę się położyć chociaż na pół godzinki, jeśli oczywiście mała nie zdąży się pokłócić z kasztanami, które kulają się nie w tę stronę co ona by chciała.

Wybaczcie mi brak komentarzy pod ostatnim postem. Nie mam sił. Dziękuję nowym "twarzom", które do mnie zawitały. Obiecuję, że Was odwiedzę dziewczyny, już wkrótce.
Dziękuję za kolejne polecenie mojego bloga. Może krasnoludek się ujawni? :)
Bo nie wiem, komu mam dziękować... chyba, że Onet mnie tak bardzo pokochał? Co raczej niemożliwe, bo znajomości tam nie mam.
Gwiazdka była mi potrzebna. Rozświetliła troszkę naszą domową izolatkę.
Mam zapalenie oskrzeli... jakby nam szkarlatyny było mało.
Parapet zastawiony lekarstwami.
W lodówce antybiotyki i priobotyki.
Kiedy to się wreszcie skończy?

Buziaków nie przesyłam, żeby nie zarazić.
Strzeżcie się przed choróbskami, bo czas mamy paskudny.

Wasza Eskimoska
Virginia


2008-10-06

Shit out of luck

Mam wrażenie, że szabat czarownic się zebrał, gdzieś tam daleko i upojone drogim winem uprzykrzają mi życie wbijając szpikulce w szmacianą Virginię.
Codziennie jedna, czasem dwie, pięć, dziesięć.
Ale nie dam się wam bestie aroganckie, przebiegłe i poczochrane... zgińcie, przepadnijcie i ode mnie się odwalcie. Co wy sobie myślicie, że ja nie dam rady? Że się poddam i po kątach ryczeć będę?
Nie nie kochane, silniejsza jestem niż się wam wydaje, zwijajcie swoje czary mary i na miotły drogie panie... Do czynienia z wami miałam już kilkanaście, lub nawet set razy. Z miotłami podwiniętymi przegoniłam was z mojego życia. Kurzyło się wam spod kiecek.
Bo szczęście moje ciężko odczarować.

Choć tym razem przyznać muszę, że analiza w potach i oparach, przyniosła wam częściowy rezultat. Przeraziłyście mnie atakując zdrowie moje i najbliższych, z naciskiem na moje i Charliego.
Krok odważny. Nie powiem. Bawicie się dobrze?
Bawcie się mną, ale od Charliego wara, bo jak łomot spuszczę jednej, drugiej i trzeciej, to zostanie prochów mniej niż z kadzideł waszych.
Nie żartuję.

Na dziś dzień punkt dla was.
Z nawrotem szkarlatyny u Charliego grubo przesadziłyście. To był cios poniżej kobiecej wrażliwości.
To mały chłopiec... dwie szkarlatyny w jednym miesiącu... za dużo jak na jego blade po pierwszej chorobie ciałko. Kolejne dwa tygodnie antybiotyku... i moje myśli o powikłaniach.
Udało się wam zbić mi ciśnienie do 89/66.

Co do mnie, no cóż, walkę podjęłyście... starannie widzę opracowaną.
Bóle głowy nasilające się od miesiąca, uczucie zbliżającego się omdlenia, mroczki, niepełne oddychanie, ciągłe uczucie zimna, bólu - jakby ciało odkleiło się od kości, ból w klatce piersiowej i wzdłuż kręgosłupa, wrażenie jakby się połknęło słonia jeszcze przed śniadaniem, do tego schodzący kamień z nerki i drugi już rok ból zębów...
Według wstępnej diagnozy lekarza pierwszego kontaktu wrzody żołądka, bądź IBS ...
Nie dam się. Walkę rozpoczynam. Jutro pierwsze badania, podstawowe, od których zacząć trzeba.

Walkę rozpoczyna też Charlie. Drugą... ze szkarlatyną.
Trzymaj się rycerzu... marchewko moja.
Lolu, księżniczko nasza... nie daj się i tym razem.

p.s. znikam ostatnio na jakiś czas, co jakiś czas, bo mam radiowy przedpotopowy internet, z którym sobie nie radzą i usterki po dwa dni naprawiają... więc wybaczcie moje nagłe zniknięcia

Wasza przez czarownice nakłuwana
Virginia
 
 

2008-10-02

"Człowiek jest tylko tym, czym siebie uczyni"

Człowiek jest tylko tym, czym siebie uczyni pisał filozof Jean-Paul Sartre, tworząc tym samym najważniejszą zasadę egzystencjalizmu. Jestem wierna tej myśli, choć nie zawsze mam odwagę w nią uwierzyć, nie zawsze jestem skłonna do projektowania samej siebie. Bo czyż nie byłoby prościej budzić się rano i mieć pewność, że stąpamy po wyznaczonej krok po kroku prawidłowej linii życia?
Czyż nie byłoby łatwiej, gdyby wraz z narodzinami dołączano nam do becikowego z góry ustalony projekt naszego bytu na ziemi? Co, gdzie, kiedy, jak długo? Tymczasem tak nie jest.
Sami decydujemy o tym, co zrobimy jutro.

Sartre głosił, że "egzystencja wyprzedza esencję" czyli, że jakość naszego życia, określa to kim jesteśmy. Człowiek sam siebie tworzy, buduje, ulepsza, bo nie ma cech stałych, może być kimś więcej niż jest. Realizujemy się bowiem całe życie, szukając najlepszej drogi. Niekoniecznie ostatecznej.
I chociaż nie jesteśmy w stanie przewidzieć skutków naszych wyborów, to jednak są to nasze wybory, składające się w całości na naszą osobowość.

Zauważyłam jednak u ludzi pewien brak wiary w to, że jesteśmy w stanie rzeźbić własną tożsamość. Poddajemy się stereotypom dnia codziennego, przyjmujemy rzeczywistość taką jaką oferuje nam życie, nie wkładając w nią siebie. Dajemy tylko ciało zapominając o duszy.
I tak tkwimy w nieudanych związkach, małżeństwach bez przyszłości, sztucznych przyjaźniach, pracach dających pieniądze i nic poza tym. Nasz sentymentalizm do rzeczy (stanów) już posiadanych jest tak wielki, że zmiany wydają nam się ingerencją niekonieczną. Czekamy co przyniesie kolejny dzień.
A może czasem dobrze jest zastanowić się naszą egzystencją?
Nad tym, czy przypadkiem zbytnio nie odsunęliśmy się na bok przed własnym życiem?  
Przecież przeznaczenie nasze po części zawarte jest w nas samych...
Nieprawdaż?

Wasza filozofująca dziś przy bólu głowy, mroczkach i ciśnieniu 100/73 :)
Virginia

2008-09-28

O pewnym talencie słów kilka

Sobota. Godzina 22.30.
Koniec programu zgarniającego największą kasę w tym sezonie, występującego z szeregu przez tańczącymi gwiazdami na nogach, na lodzie, a także przed umiejącymi tańczyć w Barcelonie.
Zdecydowanie "Mam talent" przoduje w oglądalności i cenie za 30 sekundowy spot w pięciu długaśnych przerwach reklamowych, co mnie wyjątkowo cieszy, bo w konkurencyjnej stacji wyczekiwałam kolejnego wcielenia boskiej zakonnicy... nie dziewicy.

Godzina 22.31.
- Mamuś, a pobawisz się ze mną w Mam Talent? - zapytał mój syn osobisty.
- Ale mam być talentem czy jurorem? - zapytałam
- Jurorem... rozgość się na fotelu, po prawej i po lewej masz przyciski, musisz grać wszystkich trzech... ja będę Talentem - odparł Charlie i zniknął, prawdopodobnie w pseudo przymierzalni.
Ciekawość mnie zżerała co też za talent zostanie mi przedstawiony. Wierciłam się na fotelu niczym P.Chylińska, przekrzywiając główkę w lewo i prawo niczym P. Foremniak (czytaj klon P.Tyszkiewicz) i robiłam usta w dzióbek "ala" P.Wojewódzki.

Wyszedł Talent. Wersja pierwsza.
- Dzień dobry, nazywam się Adam i pokaże swój talent... stanie na głowie na kanapie bez podpierania się rękoma.
Dusiłam się od śmiechu, ale z powagą postanowiłam oglądnąć występ Pana Adama na moim tapczanie i przycisnąć trzy razy TAK.
Muszę przyznać, że czegoś takiego się nie spodziewałam.
Pan Adam mnie zachwycił.
Skupieniem w oczach.

No i się zaczęło... pobawisz się jeszcze mamuś, błagam... a że bawiłam się świetnie po pierwszym występie to nie odmówiłam.

Wyszedł Talent. Wersja druga.
- Dzień dobry, nazywam się Marek Czesław... No zapytaj skąd jestem? - wycedził bokiem Charlie.
- Skąd jesteś drogi Marku Czesławie? (nie wiedziałam , co imię, a co nazwisko)
- Jestem z Afryki i pokażę Wam sztuczkę z tańczącymi balonami.
TAK. TAK. TAK.

Talent. Wersja trzecia.
- Dzień dobry, nazywam się Patryk i jestem Człowiek Drzewo.
- Skąd jesteś Człowieku Drzewo? - zapytałam wczuwając się coraz bardziej w jurorkę blondi.
- Z lasu.
- Dobrze zatem pokaż co potrafisz.
TAK. TAK. TAK.

Talent. Wersja czwarta.
Szybkie otarcie moich łez.
Poprawa makijażu. Wizja. Wchodzimy.
- Dzień dobry, nazywam się Zygmunt i pokażę sztuczkę, że o tak... się schylę i przełożę ręce między nogami i dotknę o tak ... pleców
- Dziękujemy Zygmuncie, nie pytam nawet skąd jesteś.
TAK. TAK. TAK.

Talent. Wersja piąta.
- Dzień dobry, mam na imię Szymon i pokażę Wam sztuczkę z psem grającym na gitarze.
- Skąd jesteś Szymonie?
- Z daleka, a sztuczka wygląda tak...
TAK. TAK. TAK
Doglądnęłam rekwizytu. Pies biorący udział w programie nie doznał żadnego uszczerbku na zdrowiu.

Talent. Wersja szósta.
- Dzień dobry, nazywam się Marek Czesław, ten z Afryki i pokażę kolejny taniec balonów, jeden na drugim, z piruetami i przytulaniem.
TAK. TAK. TAK.

Talent. Wersja siódma.
- Dzień dobry, nazywam się Patryk, wy mnie już raz wyrzuciliście, ale teraz pokażę coś lepszego ... minę płaczącej baby - mówiąc to wysunął koniec języka, usta zrobił w dzióbek i ...
Prawdziwe łzy zebrały się w jego oczach.
TAK. TAK. TAK.

Wersji było jeszcze kilka, ale śmiech odebrał mi zdolność myślenia.

Zdecydowanie jestem za takim spędzaniem wieczoru !!!
YES. YES. YES.
Mój syn ma ma wielki talent... już dawno nikomu nie udało się przez godzinę rozśmieszać mnie do łez.
Bawiliśmy się rewelacyjnie.
Dziecięca wyobraźnia to niepokonany talent.
(chociaż dostrzegłam w nim też coś z aktorstwa i miłości do śmiania się, nawet z samego siebie).
To niesamowite uczucie, śmiać się do łez z siedmioletnim chłopcem.
Kocham Cię Charlie... miłością
nie do zmierzenia,
nie do ogarnięcia,
nie do pojęcia.
Jesteś cudem nie do skopiowania.


2008-09-24

Karuzela myśli moich

Jestem. Żyję. Od tygodnia w kloszu zwanym domem.
Nikt mnie nie odwiedza, ja nie wychodzę do nikogo, bo mam na sobie całą armię paciorkowców wydychanych i wypluwanych przez synka. Już nie wygląda jak marchewka. Zamienił się sucharka.
Jego skóra postarzała się o kilka lat i nie chce przyjmować kremów.

Lola broni się dzielnie przed szkarlatyną.
Ja się staram, choć wyczuwam na wyciągnięcie ręki anginę.
U Loli przebijają się trójki na dole i na górze.  Jest niespokojna i najchętniej pełni funkcję całodniowej bombki choinkowej. Żadna zabawka nie wzbudza jej zainteresowania, żadna bajka nie skusi do samotnego siedzenia na kanapie, żaden obiad nie smakuje tak jak smakował.
Ma za to nowy sposób na niegubienie z oczu mamy. Chwyta mnie momentalnie za rękę, kiedy już nie daję rady i odklejam ją od siebie kładąc na ziemi. Nie puszcza bez łez.
A jedną ręką to się podobno kury maca (chociaż wczorajszy bogracz po trzech godzinach wyszedł mi znakomity). Kury nie wymacałam, bogracz przyrządziłam, ale tylko dlatego, że zgodziła się chwilowo zamienić rękę na nogę. Uczepiła się i wisiała tylko sobie znanym sposobem.
Do tego wszystkiego z wielkim żalem powtarzała "opa, opa, opa, opa..." co wytrąca mnie z logicznego myślenia i wyklucza jakąkolwiek rozmowę telefoniczną. Wybaczcie Ci co dzwonicie.
Mam w domu terrorystkę. Jestem niezdolna chwilowo do porozumiewania się.
Telefon to wróg zabierający mamę i jej jedną rękę.

Dlatego kilka pełnych wdechów robię dopiero, kiedy Druga Połowa wraca, co ostatnio jest stanowczo za późno. Pracoholizm się pogłębia i jest już jak ośmiometrowa studnia. Na szczęście woda z niej jest.
Lola przeskakuje wówczas na niego niczym mała małpka z mamy na tatę.
I tak za rękę z tatusiem do samej kąpieli.
Żeby nie powiedzieć rzep, powiem... cud miód magnesik :)

Z wszystkim jestem do tyłu. Nawet ze snem, który to ostatnio mnie opuścił. Kiedy tylko kładę głowę na poduszkę, czuję jak się rozkręca zabójcza karuzela i milion myśli po całym dniu próbuje się przebić do rzeczywistości.
Powinnam się chyba udać na jakiś "kurs niemyślenia".
Nie potrafię się położyć, zmówić paciorka, odliczyć pięć owieczek i zasnąć (zazdroszczę osobnikowi płci męskiej po drugiej stronie łóżka,on odlicza dwie i śpi).

Jak mam spać kiedy:
- na ogrodzie czeka basen do wyszorowania i schowania
- spalił się czajnik na wodę
- kwiatki w domu przechodzą sezon chorobowy i ginie codziennie jakiś
- nie wiem jak wychowam kota, który ma pojawić się za tydzień
- nie wiem co zrobię z psami, które nienawidzą kotów
- Charlie nie był dziś w szkole, a robili im zdjęcia do gazety
- miałam pisać, a nie mam kiedy i wena chwilowo gdzieś sobie poszła w cholerę
- zepsuł się odkurzacz
- przeraża mnie Lola i jej ciągle nieodcięta pępowina
- Charlie i powikłania po szkarlatynie (uskarża się dziś na ból ręki)
- zapomniałam schować rosół do lodówki i skisnął
- zimno mi ciągle
- gardło boli
- balkon miał być zrobiony, a kolejny fachowiec terminu się nie trzyma
- nie wiem co z moją pracą, męczę się, duszę i gotuję w sosie, który wypala moje gardło i najchętniej bym zwymiotowała całe pięć zmarnowanych lat
- chcę iść do kina, a nie mam kiedy zajrzeć na repertuar
- mam pięć książek oczekujących w kolejce na mojej biblioteczce
- i jakieś trzydzieści w księgarni
- zamówiłam sobie płytę w Merlinie i kosmici ją zjedli po drodze, bo niby Merlin wysłał, ale do mnie nie dotarła
- psuje się telewizor, wyłącza się sam, chyba jak mu duszno
- trzeba mi iść do dentysty i wstawić trzy implanty
- do ginekologa, a nie odbiera od tygodnia telefonu
- do fryzjera, ale niestety nie przyjmuje w niedzielę
- do pana nerkowego, bo kamienie chyba rosną
- papier toaletowy się skończył
- wyprasować muszę dwadzieścia męskich letnich koszul
- muszę też zajechać do weterynarza na zabieg usunięcia kamienia i dwóch mleczaków (nie u mnie ma się rozumieć, o yorka mojego)
- wypadałoby pomyć i pochować letnie buty
- wyprasować całą resztę
- przyciąć róże trzeba, bo się złamią od ciężaru śniegu
- w piątek aerobik, a ja chyba nie pójdę, pewnie jestem nosicielem szkarlatyny
- w sobotę szkolenie w pracy, a ja coraz bardziej przeziębiona, pewnie znowu będzie, że wymyślam
- mam to wszystko w głowie, pomysł, słowa, całe zdania, a w ciągu dnia nie sposób zasiąść do laptopa i tym tempem skończę za pięć lat, jeśli to coś w ogóle skończę
- chcę iść na studia, ale nie ma nocnych, tylko wieczorowe
- śmierdzi u chomika, ale nie ma trocin
- na poddaszu wali się sufit
- mam ochotę coś komuś powiedzieć, ale dyplomacja podobno trendy
- piiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii
- piiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii
- piiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii

Byle do wiosny.
Wybaczcie mi zaległości. Nadrobię jak się skończy chorowanie.
Teraz idę uspać ząbkującą Lolę, bo wzywa "mami, mami, mami".
Potem wylosowany z powyższej listy punkt 26, czyli prasowanie.
Do wanny mam jeszcze trzysta stron biografii Virginii Woolf.
A potem pewnie tkwiąc na karuzeli bezsenności, koło pierwszej bądź drugiej, stworzę kolejną listę męczących mnie myśli.
Wy też tyle myślicie?
Powiedzcie, że tak..., że to przesilenie jesienne.


Wasza zmarznięta, kocem owinięta
Virginia


2008-09-20

Sezon marchewkowy otwarty

W środę wieczór Charlie źle się poczuł. Miał silny katar, uskarżał się na ból gardła i ogólne osłabienie. Ale gorączki nie miał. Wczoraj rano wszystko wskazywało na to, że nic mu nie jest, pozostał jedynie ból gardła. Ale ja tam szczerze mówiąc kompletnie nic nie widziałam.
Automatycznie zatem jego próby wymuszenia na mnie pozostawienia go w domu zetknęły się ze sprzeciwem. Pamiętam moje stukanie termometrem o kostkę od kciuka i tym samym sztuczne podbijanie gorączki (mamo wybacz).
W końcu jednak, ku mojemu późniejszemu niezadowoleniu wygrał i cały dzień rozrabiał, a jego energia odbiegała znacznie od energii dziecka chorego. Mimo wszystko wspomniał jeszcze kilka razy o gardle i pociągał coś nosem, więc zapobiegawczo dałam mu kilka lekarstw.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy na wieczór zaczął wyglądać jak zmutowana marchewka !!!
Pomarańczowy, opuchnięty, buzia w krostki.
Byłam pewna, że to wina zmieszania lekarstw i on jako alergik zareagował zaraz wysypką.
Na co Druga Połowa przyznała się z podkulonym ogonem, że w aptece mu powiedzieli, że Panadolu z Lipomalem nie można mieszać.
Jezusie kochany. Myślałam, że go spłuczę w toalecie.

 - To wcześnie mi mówisz o tym.
 - Nic mu nie będzie, zejdzie do jutra.

Ale do jutra nie zeszło. Co gorsze Charlie dziś z marchewki przemienił się w człowieka małpę. Przeraziłam się i to dość konkretnie. Nos dwa razy większy, spuchnięty między oczami. Te podkrążone i malutkie jak guziki. Broda niczym dojrzały bordowy pomidor, spuchnięta, zaogniona, szorstka, jakby go ktoś w nocy pumeksem wyszorował. Uszy spuchnięte, szyja i głowa cała w kropkach.Skóra na ciele nienaturalnie sucha, wygląda jak poparzona. Nie było na co czekać.

Wizyta umówiona na 12.
Stwierdzenie jednoznaczne.
Szkarlatyna. Dwa tygodnie antybiotyku, a potem wielkie łuszczenie się skóry, jak u węża.
Na śmierdzącego skunksa skąd żeś to chłopie przyniósł?
Piękne rozpoczęcie roku szkolnego.
Ale to nieważne. Damy sobie radę. Jeszcze pamiętam jak kolorować serię obrazków z religii.

Pytanie tylko... gdzie teraz ukryć Lolę?
Ona jest jeszcze mała, nie wyobrażam sobie teraz u niej szkarlatyny. Przyjmowanie lekarstw przez nią to moje wielkie siłowanie się, a jej plucie na cały pokój. Boję się, bo wczoraj miała gorączkę i o zgrozo piła z kubka Charliego.
Help, nie chcę dwóch zmutowanych marchewek w domu!!!

Na zakończenie dodam, że... boli mnie gardło, wszystkie kości i swędzi broda. Oczami wyobraźni widzę siebie ze spuchniętym nochalem.
Zaglądam co chwilkę do lusterka w celu namierzenia pierwszej krostki.

S.O.S...
S.O.S...
S.O.S...

Wasza przerażona wizją trzech zmutowanym marchewek
Virginia
 
 

2008-09-16

Hibernaculus

Kropelki deszczu spływają po szybach. Jedna wyprzedza drugą. Zabiera po drodze następną i łącząc się w wielką kroplę staczają się w dół, gdzie odbijają się od ramy okna i kończą swój kroplany żywot.
Drzewa tańczą na wietrze, ptaki walczą z podmuchem, kot nie wyszedł na polowanie.
Szaro, brudno i zima.
Cichosza.

Dla mnie nadeszły nieodwracalne skutki owej szarości. Zapadam w stan hibernacji. Nie wiem czy już wspominałam, ale mój organizm został stworzony do życia tylko w dwóch porach roku.
Wiosna i lato, to jest to co Virginia kocha najbardziej.
Pozostałe dwie to walka o przetrwanie. Ciężka, żmudna i przerażająco długa.

Od rana do następnego rana marznę. W domu niby dwadzieścia stopni, a ja mam zmarznięte stopy, dłonie, nos i uszy. Nie pomagają wełniane bamboszki, litry gorącej herbaty  i fakt, iż wyglądam jak mumia, owinięta chustami, kocami  i szlafrokiem w nocy.
Brakuje mi tylko nauszników i czegoś na nos.
Mogę wyglądać jak mumia przebrana za klauna, byleby mi było cieplej.

Gdybym nie musiała, nie opuściłabym swej jaskini, aż do pierwszego krokusa. Ale jest jak jest i trzęsę się na samą myśl o wyjściu z domu. I o katarach, kaszlach, bólach głowy i zimnych pośladkach.

A mówiąc o pośladkach przypomniała mi się pewna anegdota.
Dziś rano oglądałam zza koca urywek programu, w którym to mówili, że muzyka wpływa na seks i pewien pan stwierdził, że jak puści się kobiecie urywek jazzu z fletami dominującymi na pierwszym planie, to seks będzie bardziej udany.
A przepraszam... flet prosty czy poprzeczny?
Cóż za znajomość kobiecej sfery erogennej.
Jestem pełna podziwu.
Większej bzdury nie słyszałam.

Mnie tam żaden flet, ani klarnet, ani nawet obój nie ruszy w takie zimno.Nawet gdyby mi wymachiwali nimi na żywo przed nosem. Chyba nie jestem wzrokowcem.

Wino proszę.
Rozgrzewające.
Całą butelkę.
To wtedy możemy negocjować.
I wówczas jestem nawet skłonna zrzucić z siebie szlafrok.

Trzymajcie się kochani. Nie dajcie się tej londyńskiej pogodzie.

Wasza Hibernaculus Virginius

2008-09-14

Miss Fitness

Jestem kobietą aktywną fizycznie.
Być może uprawiane przeze mnie sporty nie będą nigdy rekomendowane przez komisję Miejskiego Kółka Sportów Modnych (jeżeli takowe w ogóle istnieje), ale ja mam przynajmniej spokojne sumienie, że nie zastygam w bezruchu.
O poranku wyskakuję z łóżka spóźniona średnio trzydzieści minut, zatem czynności poranne wykonywane tanecznym krokiem, w tempie przyśpieszonym zastępują obiecywany sobie od lat jogging.
Moje pośladki i uda korzystają na tym najskuteczniej, gdyż pogłębiająca się skleroza nakazuje mi bieg po dwudziestostopniowych schodach kilkanaście razy... a to po tornister, a to po pieluchę, po krem dla dzieci, po bluzę, po czapkę, po mundurek, otworzyć okna, zaścielić, po nożyczki do paznokci, po  jeszcze jedną bluzę, zamknąć okna... a to dopiero poranek.

W ciągu dnia wyczynowo jeżdżę wózkiem dziecięcym i sklepowym też.
W tym pierwszym odpadła blokada zabezpieczająca przed obracaniem się kółek, co doprowadza mnie do szewskiej, kiedy ja chcę w lewo, a on w prawo.
Sklepowy natomiast wypełniony toną zakupów wymaga jeszcze wyższych umiejętności sterowania, bo tam z kolei kółka po załadowaniu nie jeżdżą wcale. Albo jadą wprost na regał, posuwających się żółwim tempem klientów, bądź co gorsze na samochód... nie nasz oczywiście.
Popołudniami chodzę na spacery (Lola to maratonka, trzy km to próg wyjściowy), jeżdżę na rowerze (częściej jednak biegnę za nim), na hulajnodze (kiedy nikomu się jej nie chce prowadzić), skaczę na trampolinie, latam odkurzaczem, kosiarką i podobno na miotle czasem też.
Ale czyż miotła między nogami kobiety nie jest uroczym atrybutem?
Eee, tam od razu, że niby Czarownica.
Dama na rurce, tylko w innej konstelacji.

Latam też na desce kilka godzin tygodniowo (oczywiście, że do prasowania) i średnio co trzeci sezon na snowboardowej, żeby nie było, że marnuje się na poddaszu.
Jeżeli chodzi o dźwiganie ciężarów, to jestem na dobrej drodze. Trenuję codziennie, trzynaście kilo Loli, w tysiącu seriach. Biceps dwadzieścia dwa cm, czyli prawie jedna trzecia z ręki Pudziana.

Wczoraj jednak uznałam, że pokażę wszem i wobec jaką ja to mam wytrzymałość ruchową i udałam się na aeorobik.
Z wielką dumą wkroczyłam po sześciu latach na salę i pomyślałam sobie "to ja Wam teraz pokażę"...

No i pokazałam.
Boszeee, całe szczęście sztuk nas było niewiele i nikogo nie stratowałam, swoimi krokami w przeciwną stronę. Z ćwiczeniami na macie było już lepiej, a to dlatego, że nikomu nie zawadzałam.
Sapałam, dyszałam i cierpiałam w samotności gapiąc się w sufit.Trenerkę podziwiam. Ona płynnie oddychała, całą godzinę opowiadała i jeszcze odliczała pięć dziesiątek. Niesamowita.
Gdybym jeszcze wiedziała, co mówiła... ale ja byłam tak zajęta płynnym oddychaniem, co by mi to pomóc niby miało, że nie docierało do mnie nic, oprócz "wdech"..."wydech"..."wdech"... "wydech"...

Nie muszę chyba pisać, że dziś rano zsunęłam się w dziwniej pozycji z łóżka i nie tańczyłam do "Mamma mia"... Nie zrobiłam też śniadania, na obiad zamówiłam pizzę, a latanie na odkurzaczu przełożyłam na poniedziałek.
Patrzę tylko w prawo, bo mięśnie szyjne lewe zdrętwiały, boczne nad pasem też, lewego uda nie czuję (ale to od dawna już), a prawe dorównało prawie lewemu. Łydki rozszarpują piranie, bliznę po cesarce kruki i wrony, a kaloryferka jak nie było tak nie ma.

Nie, żeby narosła we mnie jakaś animoza do trenerki, bądź ćwiczeń.
Dam radę.
Jeszcze zostanę Miss Fitness.