2012-03-30

Z dialogów rodzinnych odc. 21 - rozmowy (nie) kontrolowane


W moim życiu sporo się dzieje ( jak w każdym innym zapewne). Nie mam wpływu na kolejny dzień. Przeciera on tylko przez los naszkicowany szlak, a tuż obok trenuje się już do zaskakiwania dzień następny. Podskoki, przeskoki. Szpagat, slalom. Skok w dal. Równie nieprzewidywalny, ale jakże pożądany. Czasem tak mam, że jeden dzień mija, a ja jeszcze trwam w tym dwa dni wcześniejszym... możliwe to? Kiedy są to szokujące doznania to wydaje się zrozumiałe... ale ja oprócz tych trudnych decyzji w myślach po kilka dni noszę błahe sprawy. Ale muszą one być dla mnie niezwykle ważne, że czuję ich dopominanie się. To co spisujesz, czy rzucać w zapomnienie? Nie zgadzam się na żadne zapominanie. Jednak to nieuniknione. Czytającemu kilka książek w tygodniu trudno zapanować nad segregacją. Dlatego nie chcę by życie innych wyparło moje życie, i spisuję te moje najulubieńsze rozmowy ze świata rzeczywistego... rozmowy moich dzieci.
Lola jest absorbującą kobietką. Każde pytanie musi się doczekać odpowiedzi, każde oburzenie wyjaśnienia, każdy śmiech brata jej szczerego śmiechu. Nie zostawia zjawisk bez odpowiedzi. No chyba, że wie lepiej :)

- Lolka, no graj, rusz tą swoją mózgownicą... - pogania starszy młodszą przy grze w karty.
- Spokojnie... zaraz coś wymyślę... chyba, że okaże się, że nie mam mózgownicy - w zamyśleniu nad sekwensem oznajmia pięciolatka.
- No przestań, bez mózgu nie wiedziałabyś, że pingwiny lubią śnieg; że z pomarańczowego i zielonego wychodzi fioletowy; że po sobocie jest niedziela; że dwa dodać dwa jest cztery...
- Już nie przesadzaj... do tego nie jest potrzebny mózg. To policzę palcami.

Kocham ponad wszystko co mi mózg zaprząta :)

2012-03-22

Zrobiłam sobie raj




Zrobiłam sobie raj i czytam bezkarnie w środku dnia książkę.

Mój znajomy ( Józef Lorski, informatyk) pieści wspomnienie takiej scenki z Moraw: "Piekarnia, w której sprzedaje się pieczywo, słodkości, kanapki, a nawet placki kartoflane. Jedyna w tym sklepie sprzedawczyni, młoda dziewczyna, rozmawia głośno przez komórkę. Śmieje się, opowiada jakąś historię z poprzedniego dnia, tymczasem tworzy się coraz większa kolejka. Trwa to pięć minut, dziesięć, patrzę i czekam, aż się ktoś wkurzy. Ludzie cierpliwie stoją, a nawet się uśmiechają. Wreszcie sprzedawczyni kończy rozmowę i tłumaczy, że to była ważna sprawa. Na to klient z uśmiechem: Musiała pani wygadać chyba ze dwieście koron. I nikt nie miał pretensji". - fragment książki "Zrób sobie raj".
Cieszę się, że wychodząc na taras, czytając książkę Mariusza Szczygła, oddycham po części polskim, po części czeskim powietrzem. Widzę czeskie, jeszcze ośnieżone góry i czeskie za mgłą osiedle. Że mieszkam w mieście, w którym spowalniają nas Czesi. Każdego dnia odwożąc córkę do przedszkola, mamy czas by przyglądnąć się z samochodu kaczkom i łabędziom na Olzie, bo przede mną jedzie jedna skoda, druga, trzecia. Oczywiście, że wszyscy trzydzieści na godzinę. Czesi się nie śpieszą nigdy, nawet w swoim kraju, więc tym bardziej na obcej drodze. Ktoś już po dziewiątej ciągnie chodnikiem wózeczek z zakupami. Ktoś worek pełen kukurydzianych kolorowych chrupek. Ktoś wiklinowy rowerek. Ktoś krasnala ogrodowego i kwiaty. Czeskie pary lubią poruszać się w tych samych kurtkach, bluzach, butach. Często z górskimi plecakami na plecach. Zawsze czymś się wyróżniają, czymś typowo czeskim. Ubiorem, zakupami, bądź tym, że w wieku dojrzałym trzymają się za ręce. Poza tym nie widziałam nigdy zdenerwowanego Czecha. Źle parkującego Czecha. Mlaskającego w kolejce Czecha. Przeklinającego Czecha. Spluwającego Czecha. Za to nie jeden raz widziałam przepuszczającego w drzwiach Czecha, cichego w mowie, opanowanego w czynie, ostrożnego na drodze, sympatycznego na kasie, czy zwyczajnie pomocnego. Dziś tankując samochód widziałam jak Czech wysiadł ze swojego auta, by pomóc polskiego starszemu panu odkręcić zatyczkę z baku. Stał w zupełnie innej kolejce. Nie zrobił więc tego, by starszego pana pogonić, tylko z dobrej woli. Czechowi się chce, i co ważne nie myśli tyle co Polak, tylko czyni. W swoim tempie oczywiście, ale to odprężające patrzeć czasem na takich ludzi, którzy żyją swoim rytmem, bez presji czasu widocznej w ruchach i zakłopotania na twarzy. Udziela mi się ich sposób życia, i kocham ten mój prowincjonalny koniec Polski, i spacery po obu stronach Olzy. I Hrabala, Kunderę, Kafkę i Halasa. I Zlotego Bażanta też. I czeskie rohlicki, maslo pomazankove, knedliki i rurki chrzanowe. No i Pragę oczywiście - ja se tam vratim - powtarzam sobie każdego dnia.

2012-03-21

Międzynarodowy Dzień Poezji


Poezja nie jest spisem, lecz zapisem; z tego wynika jej charakter nie katalogowy, lecz wyrywkowy, bo to jest zapis wyobraźniowy pełen urywkowych widzeń.
/ Jalu Kurek /

Sporo dla mnie znaczy słowo. Nawet pojedyncze. W poezji go chyba najwięcej, takiego w czystej postaci. W prozie słowa istnieją na chwilę, potem rozlewają się i są nie do ogarnięcia, a w wersach stoją w szeregu, ze znaczną podporą, przewagą jednego. Tego najważniejszego w danej chwili, którym zaspokojone zostaje czytelnicze łaknienie i pod wpływem którego otwierają się odpowiednie drzwi naszych umysłów. Nie zawsze ma się czas i siłę na wyłonienie z książki tego potrzebnego słowa. Poezja ku temu właśnie może służyć. Do bardziej wzniosłych celów oczywiście również, co jest już znacznie trudniejszym wyczynem. Ale cenię w niej przede wszystkim to, że wiersze wystarczy czytać wersami, podczas gdy książki zazwyczaj trzeba rozdziałami, by osiągnąć zadowolenie na porównywalnym poziomie. 

Ostatni wiersz

Jeden... Jeden jak spłoszony jest grom,
Wraz z tchnieniem życia się wdziera w twój dom - 
Śmieje się, oślepia cię blaskiem
I krąży, i bije oklaski.


Północą drugi przychodzi na świat - 
Sama już nie wiem, jak do mnie się wkradł.
I z lustra pustego spogląda,
I mamroce coś, i osądza.


Są także inne: coś wzbiera za dnia
I nagle szepce: to ja czy nie ja? - 
I płynie po białym papierze
Jak źródło w wąwozie wśród jeżyn.


Są również takie: z tajemnic, z ich wnęk - 
Ni dźwięk, ni kolor, ni kolor, ni dźwięk - 
Te wiją się, iskrzą, zmieniają
I żywcem się ując nie dają.


Lecz ten!... Po kropli ci wyssał twą krew,
Jak ktoś, kto rzucił, zdobywszy cię wpierw,
I nie powiedziawszy ni słowa,
W milczenie się zmienił od nowa.


To było, jakby ktoś życie mi skradł - 
Odszedł, zatarłszy za sobą swój ślad,
Ku drodze co w dal się otwiera,
A ja... Ja bez niego umieram.

/ Anna Achmatowa, z cyklu "Tajemnice rzemiosła", 1959, tłumaczenie Anatol Stern /


2012-03-02

Najtrudniejsza książka świata - "Finnegans Wake" James Joyce

James Joyce z Sylvią Beach - pierwszym wydawcą "Ulissesa"

Podobno gdyby James Joyce nie napisał „Ulissesa” to o „Finnegans Wake” nikt by dziś nie pamiętał. Nie czytałam jeszcze „Ulissesa” (zwlekam skutecznie odstraszana), nie znam więc siły słów tego irlandzkiego pisarza ani też głębokości dziury w jaką można wpaść od nierozumienia najtrudniejszego na świecie dzieła, ale czytając fragmenty „Finnegans Wake” jestem pełna obaw i oporów, że w taką właśnie dziurę wpadnę i się z niej nie wyczołgam. Jako przeciętny, niewykształcony w kierunku literackim czytelnik nie dam rady dotrzeć do fundamentów każdego słowa z osobna i poznać ukryte znaczenia, które Joyce serwuje. I co najważniejsze zrozumieć co miał do przekazania, i jaki był cel jego siedemnastoletniej batalii z neologizmami, kalamburami, aluzjami, cytatami z chyba wszystkich świętych ksiąg i klasyków. Czy zawarł w niej jakiś tajny kod otwierający bramy do rodzinnych problemów, szyfr do uwolnienia się od nich, sposób na ucieczkę przed schizofrenią, którą zdiagnozowano u jego córki Lucii, i której diagnozy unikał on sam. Przeczytałam w wywiadzie z Krzysztofem Bartnickim (tłumaczem) w Magazynie Literackim Tygodnika Powszechnego, że u Joyce'a oprócz schizofrenii, doszukano się też „klasycznych symptomów choroby Kraffta-Ebinga – strach przed homoseksualizmem, fantazji związanych ze zdradą żony, fetyszyzmu, masochizmu i voyeuryzmu, obsesji kloacznej i kazirodczej”. Nie wiem czy mam ochotę wnikać w jego urojenia, ale z drugiej strony pełna podziwu jestem dla jego geniuszu, bo by stworzyć 628 stron własnego języka i ująć to w ramy globu, to geniuszem bez dwóch zdań być trzeba ( Katarzyna Bazarnik – badaczka twórczości Jamesa Joyce'a dowodzi w swojej książce „Wokół Jamesa Joyce'a”, że liczbę stron „Finnegans Wake” da się wywieść ze wzoru na obwód koła 2 x 3,14 x 100, a zakamuflowane aluzje geograficzne wskażą na położenie biegunów, równika i zwrotników). Geniuszem dla mnie niewątpliwym jest też sam Krzysztof Bartnicki. Oto fragment jego mistrzowskiego tłumaczenia, nad którym spędził dziesięć lat dając sobie początkowo na tę pracę dwa lata (większą cześć można przeczytać w Magazynie Literackim Tygodnika Powszechnego nr 1-2/2012).

(…) Owym ptakiem była pięćdziesięcioletnia z okładem Belinda z Doranów (nagroda Terzii, Serni medal, tytuł Cip-palce-lizać na Hane Exposition) a to co wybazgrała pazurem klokkodzinie dwunastej wyglądało zogzag ładnie jak solidnych rozmiarów płachtę papieru listowego wypisanego z transkratku w Bostonie (Mass.), last pierwszej do Drogiej po którym wspomina Maggy ma się dobrze i wszystkich w domu zdrównie dobrze i tylko nienakisły upał miał mlekki wpływ na van Houtenów i elekcję generalną z cudną twarzą urodzonego dżentelmena z pięknym prezentem z kołaczy weselnych dla drogiego dzięki Chriestie i z wielkim pośmiechówkiem biednego Ojca Michała na koniec pamiętaj o życiu i Muggy jak się miewasz Maggy i z nadzieję że wkrótce usłyszę dobrze już muszę kończyć gorące uściski dwa bliźniaków i cztery całusy w kół na krzyż dla świętego paula holey kąt holipolis wyspełna świętości pe es od (szarańcza może zjeść wszystko ale tego znaku nie może) arcyszczerze liczdajnej tszajnej tapli. Ta plama, i to czajna plama (zbytnia ostrożegność mistrza blagierniczego, jak zwykle, podpisuje stronę na straty), w wylewnej chwili potwierdziła markę, oto prawdziwy relikates praładnej poezji irgarnczkiego ludu, owej lydialikatnej madamcholijnej klasery dam zwanej huraj-za-mną-za-mgłą (…)

Książkę wydało Wydawnictwo Ha!art z premierą ustaloną na 29 lutego 2012, stąd też wszędzie teraz na gorąco o tym właśnie dziele. Wywiad z tłumaczem Krzysztofem Bartnickim pojawił się też w Magazynie do Czytania „Książki”. Tam zapytany „na czym polega trudność tego tłumaczenia” odpowiada: „np. w jednym wyrazie jest coś po hebrajsku, po węgiersku i jeszcze coś w slangu Rumunów wędrujących przez Karkonosze. I to nie jest tak, że Joyce sobie te słowa rzucił, zrobił gulasz, tylko one są w konkretnych, ważnych miejscach. Nie możesz z nich zrezygnować albo wyrzucić niemiecki, a w zamian dać szwedzki. Jeżeli dowiaduję się, że np. w wyrazie jest nawiązanie do czegoś niemieckiego, szwedzkiego i islandzkiego, a ja mam z tego zrobić polski wyraz, to muszę go jakoś wymyślić”. Ciekawa jestem tych właśnie wymyślonych spolszczeń. Pojedynczych słów zagadek. Słów pułapek. Całego dzieła raczej nie ogarnę.

Podoba mi się nazwanie siebie "tłumaczem molekularnym". Krzysztof Bartnicki w Magazynie Literackim mówi: "Otóż Joyce'a trzeba tłumaczyć jak najdosłowniej, zaczynając od liter, przez morfemy, słowa, kawałki zdań, interpunkcję, akapity etc. Przekładając tę powieść, poruszałem się na poziomie atomów języka, na poziomie molekularnym.  W tym sensie jestem tłumaczem molekularnym. Moje zadanie polegało na przetoczeniu krwi kropelka po kropelce. Nie na oglądzie całego organizmu, nawet nie na oglądzie jego poszczególnych układów (kostnego, mięśniowego etc.), tylko na wiwisekcji tkanki, analizie odcinka DNA. Ta metoda była niezbędna, ponieważ istotą dzieła nie jest w tym przypadku fabuła, lecz struktura atomów".

Wydawnictwo Ha!art pisze na swojej stronie o książce tak: Jak głosi jedna z wielu prób interpretacji, ostatnia książka Joyce’a to podróż w głąb ludzkiej, boskiej czy kosmicznej, pogrążonej we śnie zbiorowej jaźni, dla której irlandzki pisarz wynalazł specjalną mowę – symfonię skomponowaną z neologizmów i wielojęzycznych kalamburów. Z czasem ten oniryczny, wzniesiony na ruinach wieży Babel wszechświat urósł do rangi prawdziwego mitu, mającego swych zaprzysięgłych zwolenników i równie nieprzejednanych wrogów. Żaden utwór literacki nie wzbudził tylu kontrowersji – po dziś dzień Finnegans Wake uchodzi za najbardziej tajemniczą książkę XX wieku, a być może i całej literatury. Dzięki brawurowemu przekładowi Krzysztofa Bartnickiego, ukazującemu się pod tytułem Finneganów tren, z tym legendarnym dziełem może wreszcie zapoznać się polski czytelnik. Wydawca dołożył wszelkich starań, aby możliwie wiernie odtworzyć oryginalny kształt książki – jej format, czcionkę, zaprojektowaną zgodnie z sugestiami Joyce’a okładkę, oraz wywiedzioną z matematyczno-geograficznych proporcji liczbę stron, jak wiele wskazuje, zaplanowaną przez autora. W oryginale Finnegans Wake zawsze wydawane było w identycznej, 628-stronicowej objętości i taką objętość ma również polski przekład. Dołącza on do elitarnego klubu niewielu powstałych do tej pory kompletnych tłumaczeń tej jedynej w swoim rodzaju książki.
Czy warto w nią zajrzeć? Tracić czas na jej czytanie? Nie odnajdywać żadnych historii, nie poznawać głównych bohaterów, trwać jedynie w zagmatwanym poemacie prozą pisanym, z obcymi słowami zrodzonymi w głowie schizofrenika, być może nawet we śnie? Sami się musimy przekonać. Ja zajrzę. Niekoniecznie zaraz przeczytam. Może w dziesięć lat, a może w siedemnaście. Może nigdy. Ale na pewno nie będzie stać zupełnie bez zainteresowania, bez oznak przemyśleń, bez śladów ołówka... „klokkodzinie” czy „lydialikatnej madamcholijnej”. Czyż nie warte zapamiętania? I to z tak niewielkiego fragmentu. Nawet mnie ta głęboka dziura przestała przerażać.