2011-02-12

"Kto się boi Virginii Woolf"


Czy względem siebie jesteście czasem złośliwi do tego stopnia, że nie poznajecie samych siebie? Czy mówiąc zastanawiacie się nad konsekwencją wypowiadanych słów, czy liczycie na to, że nie urażą, bądź zostaną zapomniane, bądź też wychodzicie z założenia, że się należały jak pręgi po bacie? Czy kłótnia wynika z potrzeby udowodnienia własnych racji, czy wyrzucenia uwierających w głębi boleści? Jaki stan uniesień można określić mianem kłótni, a co jest tylko potrzebną dla związku rozmową? Kończyć rozmowę, kiedy przekracza tę cienką linię kulturalnej dyskusji i staje się jazgotem, niezrozumiałym słowotokiem, czy pozwolić jej na dziką, niepohamowaną maskaradę? To w końcu należy się kłócić, czy też nie? Bo, że rozmawiać trzeba to zrozumiałe.

Film „Kto się boi Virginii Woolf” (reż. Mike Nichols) zekranizowany na podstawie sztuki teatralnej Edwarda Albee'go to odpowiedź na wszystkie powyższe pytania i jeszcze na kilkadziesiąt innych. Każdy znajdzie w nim coś co będzie go dotyczyć, bo temat skomplikowanych relacji międzyludzkich dotyka przecież każdego, mniej lub bardziej bezpośrednio. Obraz ten jest przestrogą przed dramatem, do jakiego sami niepotrzebnie, wodzeni pokusą rywalizacji możemy doprowadzić, jeśli nie nauczymy się rozmawiać.
Akcja filmu rozgrywa się jednej nocy, w większości w salonie pewnego doświadczonego, amerykańskiego małżeństwa. Martha (Elizabeth Taylor) i George (Richard Burton) wracają nieco podpici do domu i chwilę później, po ostrej wymianie zdań, do drzwi puka młoda para Nick (George Regal) i jego żona Honey (Sandy Dennis), którzy w owym salonie wygodnie się rozsiadają, początkowo sztywni, spięci i zmieszani sytuacją jaką zastali. Martha i George nie zważają na gości, ciągle sobie dogadują, wzajemnie się kompromitują, czerpią satysfakcję z wypracowanej od lat do perfekcji uszczypliwości. Można by rzec, że pastwią się nie tylko nad sobą nawzajem, ale też nad młodą parą, która przekraczająć ich progi wzniosła powiew łagodności, spokoju i czułości, jaka przypisana jest początkowym stadium zauroczenia. Wszystko to jednak z każdą godziną, z każdą kolejną szklanką wsuniętą w dłoń pełną alkoholu, z każdą kolejną słowną „zabawą” staje się przeszłością, która jest już nie do odzyskania. Obydwie pary staną się ofiarami własnym poczynań, niedomówień, hipokryzji, na której od podstaw budowali swoje związki. Tej nocy runą skrupulatnie pielęgnowane tajemnice, pozory zostaną oskalpowane, życie nabierze nowych znaczeń... Noc się skończy, nadejdzie świt. Czy coś się zmieni? 


Bardzo chciałabym przeczytać sztukę Albee'ego, padło w filmie tak dużo słów, że nie byłam w stanie wyłapać przekazu każdej z toczonych gierek małżeńskich. Można by te dwa związki bez końca analizować na terapiach małżeńskich, a film jako swoistą formę detoksu dodawać gratis do terapii. Być może zmęczenie jakie odczuwa się po jego obejrzeniu, spowodowane natężeniem negatywnych emocji i wręcz karykaturalnym przedstawieniem postaci, w odpowiednim momencie da o sobie znać, nim wypowie się zbyt wiele raniących słów. „Kto się boi Virginii Woolf” to doskonały dramat psychologiczny, boleśnie prawdziwy obraz pogrążającego się małżeństwa, zatracania się najpierw związku dwojga ludzi, a potem powolnego ich osobistego upadku.

"Kto się boi Virginii Woolf" nie ma nic wspólnego z pisarką Virginią Woolf, jej nazwisko pada tylko w tekście piosenki Who's Afraid of Virginia Woolf, którą kilkakrotnie odśpiewują bohaterowie filmu (linia melodyczna zaczerpnięta jest z piosenki dla dzieci z lat trzydziestych "Who's Afraid of the Big, Bad Wolf?”).

Film miał swoją premierę 21.06.1966r. Rok później otrzymał 13 nominacji do Oscara i wygrał w 5 kategoriach (cała czwórka aktorów była nominowana, z czego obydwie panie dostały statuetki). Należało się. To bardzo dobre kino, które wraz z upływem czasu nie traci na wartości.

Dopisek po kilku dniach - Znalazłam jeszcze w sieci obszerniejsze wytłumaczenie co do tytułu filmu i piosenki pojawiającej się w nim: "Who's afraid of Virginia Woolf?" jest bowiem ironiczną trawestacją refrenu amerykańskiej piosenki "Trzy małe świnki" Teda Searsa z muzyką Franka Churchilla, znanej szerzej i u nas z kreskówki "Były sobie świnki trzy" Walta Disneya. Trzy świnki śpiewały tam o wielkim złym wilku ze stanu Virginia "Who's afraid of the big bad wolf?". Nazwisko pisarki brzmi po angielsku identycznie - wilk. Tytuł budzi też skojarzenia z dziecięcą grą "Boicie się czarnego luda?". Gra słów symbolicznie łączy w nim świat dzieci i dorosłych, sztuki i zabawy, radości i strachu, życia i śmierci, co oddaje charakter poczynań bohaterów dramatu Albee'ego - napisał Krzysztof Masłoń na podstronie portalu http://kobiety-kobietom.com/