2009-01-30

Własny pokój

"Nie pytaj siebie, co potrzeba światu.
Zapytaj się, co ożywia ciebie, i idź, zrób to,
ponieważ światu potrzeba ludzi żywych"

                                                                        Gil' Bailie

Coraz bardziej zaczynam się przekonywać o tym, że muszę zmienić pokój. Kiedyś czułam się w nim dobrze, pośpiech mi nie przeszkadzał, wręcz mnie motywował, spełniałam się jako kobieta biznesu, żyłam planami, wyznaczanymi celami, wizją spacerowania po tęczy.
Teraz coraz częściej bronię się przed wejściem do drzwi, za którymi zamiast dużego pokoju znajduje się mała klatka. Czuję się w niej niepewnie, nie potrafię się w pełni wyprostować, nie jestem sobą. Już nie sprawia mi radości skórzana aktówka w dłoni, trzy komórki, biznesowy kostium i umówione spotkania na których muszę przedstawiać wizję owej kolorowej tęczy o barwach daleko odbiegających od pastelowych.
Wchodząc do tego pokoju nie czuję psychicznej przestrzeni, moja siła nie regeneruje się już tak jak kiedyś i każdy upadek pogrąża mnie w paskudnej niemocy uniesienia się.
Nic mi się już w tym pokoju nie podoba.
Nic nie jestem w stanie przestawić.
Nic mi nie wychodzi tak jakbym chciała, bo bałagan jaki w nim panuje sprawia, że kurczę się coraz bardziej i bardziej i bardziej...
Wczoraj po raz kolejny przekonałam się, że to się już nie zmieni, że chyba się tam już nie wyprostuję ... głową muru nie przebiję.
Czy otwarcie okien na oścież coś da? Czy można ten pokój wywietrzyć? Chyba nie. Chyba najwyższa pora zmienić wystrój. Bo mimo iż się staram czuć się tam dobrze, to maska niewygody uciska mnie coraz bardziej.
Nie wierzę już, że cokolwiek się zmieni w tym pokoju, który najwyraźniej moim pokojem już nie jest ... jest mi obcy i paskudnie narzucający się.
Jest bez zasad. Bez fundamentu zaufania.
Bez kwiatów, które potrzebuję do życia.

Od zawsze miałam w sobie coś innego. Tak jak już pisałam, chyba miedzy Marsem a Wenus spadłam, albo może w ogóle z jakiegoś innego niebytu się wzięłam. W żaden sposób nie kusi mnie wizja bmw przed domem. Nie chcę go zdobywać w sposób jaki mi proponują. Nie chcę biec przez życie. Nie chcę jeść odgrzewanych obiadów, na stojąco, z komórką w ręce, bądź nie jeść ich wcale.
Cieszy mnie codzienność, zwyczajna niezwyczajna. Cieszy mnie zdanie w książce, które mogę czytać tak długo, aż zapamiętam. Cieszy mnie ręcznie robiona zakładka podarowana w prezencie. Cieszy mnie zupa z porów na gazie. Nowy pączek kwiatka na oknie. Widok za tym oknem. Spadające płatki śniegu. Życie. Bycie. Trwanie. Wchłanianie. Wieża z klocków. Przelatujący nad domem klucz kaczek. Wieczór na tarasie. Camembert w żurawiną. Ogrodowy krasnal. Siku w nocniku. Miłość. Ciepła kąpiel. Tabliczka mlecznej czekolady. Poranek. Południe. Wieczór.
Cieszą mnie moje szkatułki. Moje słowa. Prenumerata Bluszcza. Marzenia. Wyprawa do księgarni. Muzyka. Turlanie z dziećmi po śniegu. Zachód słońca oglądany z bujaka. Cieszy mnie chwila. Loczki mojej córki. Bystrość syna. Czułość męża. Spacer. Niedzielny poranek...
Chcę czuć. Smakować. Zapamiętywać. Przeżywać. Czerpać radość.
Chcę trwać w życiu, a nie obok życia.

Ważne jest to, żeby odnaleźć własny pokój. Aby urządzić go tak, żeby się w nim nie dusić. Bez względu na to, co on będzie zawierał, musi dawać radość komuś kto w nim przebywa. Tak samo szczęśliwy może być dzień karierowiczki, jak i matki zajmującej się domem...
Nie patrzmy na to, że kariera jest w modzie albo, że psychologowie zalecają obecność matki przy dziecku do trzeciego roku życia... modne dla każdej z nas powinno być to, w czym czujemy się spełnione.


Wasza posiadająca już własny pokój
Virginia



2009-01-29

Szkatułki do przechowywania marzeń

Znalazła się luka w międzyczasie i strzeliłam dwa nowe cudeńka. Oby dwa na prezenty urodzinowe z dedykacjami od spodu i mam nadzieję, że będą służyć, bo...
Szkatułki są magiczne. Należy słomką do napojów, przez niewielki otwór, wdmuchać w nie marzenie, a następnie szczelnie zamknąć szkatułkę.
Kiedy nadejdzie odpowiedni moment na spełnienie marzenia wystarczy ją otworzyć i nie bać się podążać drogą jaką będzie wskazywać szkatułkowy duszek.

 

 



 

 



A robiłam je tak :
- suche drewno maluję białym gruntem;
- grunt schnie sobie godzinę;
- potem papierem ściernym szlifuję każdy zakamarek, zdmuchując z nosa resztki pyłku;
- następnie mieszam farby, bo milionów odcieni nie mam, żeby dopasować coś do motywów kwiatowych ... mieszanie trwa i trwa i zawsze wymieszam farby za dużo bądź za mało;
- w międzyczasie kilka razy spada mi pędzel jeden bądź drugi bądź trzeci, bo zazwyczaj mieszam trzy kolory i czekam co z nich wyjdzie, bo generalnie pojęcia nie mam jak mieszać kolory;
- malowania dokonuję pędzlem za 28zł co mnie stresuje, bo pan kazał o niego dbać, nie przemęczać, nie pod włos, nie doprowadzić do zasuszenia farby na owym specjalnym pędzlu, z włosia nie wiem jakiego, więc latam co 15 minut pędzel owy ciepłą wodą z mydłem odżywiać, co by mi trupem nie padł;
- maluję najpierw na zewnątrz i przegródki wewnątrz; potem farbę mieszam z białą na jaśniejszy odcień i maluję wewnątrz, co sprawia, że lawiruję na krawędziach, bo taśmy sobie jeszcze nie kupiłam i staram się sama równo wykańczać...
- potem biorę pomocnika, panią suszarkę i suszę w miejscach podatnych na sklejenie, i w innych też, tak żeby już nigdy nie odciskać palców a to tu, a to tam ...
- następnie lawirując w powietrzu unoszoną szkatułką maluję spód, wciskając dwa paluchy pod wieczko, żeby się jeszcze boki nie skleiły i modlę się, żeby nie runęło mi to tworzone cudo z rąk;
- suszę spód, z dziesięć piętnaście minut, kładę na ścierce i na przykład przy krokusach wieczko maluję też jaśniejszym takim jak środek; zostawiam pomalowaną szkatułkę na noc;
- pół godziny szoruję pędzle, pędzelki, miski, miseczki, stół i zlew;
- dnia następnego jestem padnięta trzygodzinnym malowaniem i sobie daruję dalsze czynności;
- dnia kolejnego wycinam motywy z serwetek, nożyczkami, nożykiem, żyletką i naklejam specjalnym klejem do decoupage, który miał być bezbarwny, ale nie jest i mi ślady białe zostawia, które potem traktuję mokrą ściereczką...z serwetki oddziela się trzy warstwy i nakleja tylko jedną, co wiąże się ze stratą całej szkatułki jak serwetka się przerwie, bądź zwinie, bądź stwierdzi, że się krzywo ułożyła...to najbardziej niebezpieczny etap i lepiej, żeby mi nikt nie przerywał;
- następnie klej musi wyschnąć do suchego, więc wykorzystuję czas na cieniowanie farbami obok motywów jeśli to konieczne (przy słonecznikach nie, przy krokusach tak), no i tu mam nie lada problem jak stworzyć odpowiedni kolor, no bo na kolorach się nie znam;
- po cieniowaniu następuje żmudny etap kolejnej próby wywołania spękań, które do tej pory się jeszcze nie wywołały ... preparatów ci u mnie pod dostatkiem, ale chyba wszystkie przeterminowane, albo licho wie co z nimi jest...werniksy jednoskładnikowe, dwuskładnikowe, żadne nie działają, trzymam pół godziny, godzinę, dobę, takim pędzlem, siakim pędzlem, ruchami pionowymi, poziomymi, z suszarką, bez suszarki ... i nic
- więc wkurzona biorę lakier na bazie wody i maluję razy pięć, sześć, dziesięć... tak, żeby motyw serwetki był niewyczuwalny pod palcami, a o pęknięciach  postarzających jak na razie tylko marzę ... ale wyjdą mi w końcu, nie dam się;
- na zakończenie czyszczę pędzel po werniksie, który schodzić nie chce, a terpentyny już nie mam, bo sobie wylałam, żeby było śmieszniej na dywan na poddaszu...

Jak widzicie zrobienie takiej szkatułki to bułka z masłem, nie?
Kto spróbuje ręka w górę :)
Metodą prób i błędów można wiele osiągnąć... rozkręcam się i mam nadzieję, że nie polegnę, bo podarowanie komuś ręcznie robionego prezentu daje mi wiele radości.
Amen.
Znowu pierwsza.
Dobrej nocki
 
 

2009-01-28

Ma facet rację

"Dobrze wychowane towarzystwo uważa czytanie podczas posiłku za nieeleganckie, ale jeśli chcecie odnieść sukces w pisaniu, istnieje tylko jedna rzecz, którą winniście przejmować się mniej niż brakiem elegancji, a jest nią opinia dobrze wychowanego towarzystwa.
Jeżeli zamierzacie pisać szczerze, to wasze dni jako członków owego towarzystwa i tak są policzone."

                                                              Stephen King

No i ma facet rację... nie czytam przy posiłkach, bo zazwyczaj nawet nie jem, karmiąc dziecko po lewej, bądź dokładając temu po prawej, ale moje dni i tak wśród pewnych członków są policzone.

Kupiłam sobie dziś "Kieszonkowy atlas kobiet" Sylwii Chutnik (tegoroczna zdobywczyni Paszportu Polityki w kategorii Literatura - Nagroda za debiutancką książkę, która była jednym z wydarzeń roku. Za wyjątkowy słuch literacki, umiejętność zaglądania pod podszewkę miasta oraz portrety ludzi nakreślone z ogromną wrażliwością.)
Nawiasem mówiąc w kategorii Film zwyciężyła Małgorzata Szumowska za film, na którym udało mi się być i z którego udało mi się nie wyjść, a podobno dużej liczbie osób to się nie udało - Nagroda za film "33 sceny z życia - dzieło odważne, mądre i dojrzałe artystycznie. Za poruszający, głęboki psychologicznie obraz własnych przeżyć egzystencjalnych, które nabierają na ekranie charakteru uniwersalnego.
Do kategorii Muzyka popularna i Marysi Peszek staram się dojrzeć, może na wiosnę dojrzeję ... Nagroda za wykreowanie spójnej wizji artystycznej, śmiałą i oryginalną koncepcję języka w tekstach piosenek z płyty 'Maria Awaria' oraz za poetycką subtelność ekspresji wokalnej. - no nie do końca ta poetycka subtelność ekspresji wokalnej do mnie dociera... ale może się nie znam. Wolałabym tam w to miejsce np. Anię Dąbrowską wstawić... się pewnie nie znam.
Kupiłam też "Siedem szkiców" Virginii Woolf, bo już nie mogłam się doczekać i dreptałam za tym od miesiąca.
I "Panią" z książką Krystyny Jandy "Moja droga B.", bo trafiłam przypadkiem, a 4 marca na "Boską" się wybieram z koleżanką, która nie wiem skąd bilety wyczarowała... dzięki.

Jestem szczera i nie chce mi się dziś więcej pisać.
Poczytać biegnę.
Ene, due, rabe...

p.s.
byłam dziś z Charlim na "Opowieści na dobranoc" i stwierdził, że jutro buduje dom dla "wyłupka" , czyli małej świnki morskiej pojawiającej się gościnnie w filmie na głowie Adama Sandlera i potem jeszcze kilka epizodów zalicza. Swymi oczami jak kule bilardowe trafia człowieka prosto w serce i wytwarza śmiech zwany potocznie głupawką.
Wspomnę, że samego "wyłupka" jeszcze nie mamy, ale rozpoczęta została akcja mamoooo, proszęęęę, kuuuup ....

Jak na razie wystarczy mi nasz chomik "wyrzutek" co niczym karabin maszynowy wyrzuca coś czarnego z siebie i nikt oprócz mnie po nim sprzątać nie chce.



Dobrej nocki

Wasza pobudzona zapachem nowych książek
Virginia

2009-01-26

Księżniczka na grochu

Jestem. Siedzę i chrupię frytki pocięte z czerwonej papryki. Udaję, że nie widzę galaretek w czekoladzie zaglądających na mnie ukradkiem ze szklanej wazy leżącej na barku.
W pokoju obok Druga Połowa z Charlim ogląda... nie, nie, nie "Allo allo"... dziś w repertuarze "Żandarm z Saint Tropez". Odcinek tysiąc pięćset sto dziewięćset. Nie żaden matrix, gladiator, czy tomb raider, ale taki trzepoczący wiecznie łysą głową mały francuski żandarmik. Sama też lubię ten jego uroczo spanikowany wyraz twarzy otulony czarnymi jak słoma krzaczastymi brwiami.

Zeszłej nocy spadło na mnie jak kotara w teatrze wielkie zmęczenie.
Tak wielkie, że zasnęłam o dwudziestej usypiając Lolę. Nawet nie wiem, która pierwsza wtopiła się w poduszkę i zaczęła kołysać się jak na hamaku rozwieszonym pomiędzy dwoma jabłoniami ... odpłynęłam chyba pierwsza...
I to w stanie w jakim nie odpłynęłam już dawno, z osiem lat chyba... czyli w stanie makijażowo-dziennym, w stroju dresowo-sobotnim, z ilością kołder sztuki dwie. Z książkami pod poduszką, wiercącymi dziurę w głowie niczym zielony groszek księżniczkę w tyłek. Z półdupkiem spadającym z wielkiego łoża małżeńskiego, no bo przecież świadomość Drugiej Połowy, Charliego i psiaka, nie pozwala mi pchać się na środek. Nie przeszkadzało mi nic. Chciałam zasnąć i ominąć pierwszy raz od dawien dawna wieczorną kąpiel.
Gdzie te moje siły i codzienna energia na siedzenie do drugiej? Gdzie codzienna wieczorna lektura? Gdzie uprzątnięcie zabawek, garnki po kolacji, wyprane w pralce pranie, plan na niedzielny obiad...?
Nie było nic. Była poduszka. Był zapach małej dziewczynki, była jej dłoń w mojej dłoni. Była ulga dla zmęczenie.

Obudziłam się o ósmej rano. Z tym samym półdupkiem poza łóżkiem.
Z tym, że zamiast małej pachnącej dziewczynki na mojej poduszce leżał mały śmierdzący piesek. Jego nos prawie stykał się z moim, jego oczy mówiły nie wyganiaj, jego pyszczek prosił o pastę do zębów.
On się nie poddaje, nigdy, jego cel życiowy to siedzieć komuś na głowie, zawsze i wszędzie , w dzień i w nocy.
Czułam się jak po nieprzespanej nocy, mimo dwunastu godzin snu. Winny zwisający półdupek, Marylin Monroe pod głową i przetasowania na mojej poduszce. I tak cała niedziela... no żeszzz ty śnie jeden, żeby to pięć godzin akceptować, a dwanaście nie?
Druga Połowa widząc moje totalne rozmemłanie zlitowała się nade mną i dostałam dziś kucharza gratis w pakiecie niedzielnego lenistwa.
"Kiełbaski ala profesjonal" na śniadanie, "specjalna zupa pieczarkowa ze specjalnie dla mnie wyszukanych pieczarek", "kotlety schabowe ala prześwit podwójną panierką otoczone" i pół ogórka w mizerii, bo ktoś, nie wiem kto, kupił tylko jednego, a zawsze kupuje dwa.
Księżniczką byłam w nocy. Księżniczką o poranku... i w dzień też.
Wczoraj obsługiwała mnie mama, dzisiaj mąż... to zdecydowanie najlepszy weekend ostatnich dziesięciu lat.
Dzięki kochani :)

No i zjadłam paprykę... całą, wielką czerwoną paprykę. Ciekawe na ile galaretek mogłabym ją wymienić? Ze dwie, może trzy. Wolę nie myśleć, bo jeszcze się rozmyślę i oddam paprykę.

Idę po pędzle, farby i serwetki. Muszę pilnie coś dokończyć. Prezent urodzinowy... do drugiej jeszcze trzy godziny.

Wasza księżniczka jednego dnia
Virginia


2009-01-24

Co dalej z sześciolatkami?

Wczoraj byłam na wywiadówce u Charliego. Wydarzenie ważne, bo wieńczące semestr. Jeszcze teraz pamiętam dokładnie ten wielki ołówek pasujący go na ucznia, a tu już....
Jako matka ucznia pierwszej klasy nie miałam pojęcia jak moje dziecko zostanie rozliczone z tego co przez pierwsze pół roku swojej nauki osiągnęło.
Jako matka pierwszy raz takie rozliczenie odbierająca, byłam bardzo podekscytowana. I nie tylko ja.

Charlie trafił do klasy integracyjnej, gdzie na dziewiętnaście dzieci przypadają dwie Panie. Panie, które w oczach mają radość z tego co robią i które starają się do każdego dziecka podejść bardzo indywidualnie. Jak na tak krótki okres czasu wychodzi im to niesłychanie dobrze. Całą klasę pochwaliły za systematyczność, koleżeńskość i ogólne skupienie na lekcjach. A także za... uwaga, uwaga, solidarność owych siedmiolatków.
Przytoczono nam pewną anegdotę, jak to jednego dnia cała klasa została przyłapana na bieganiu jak stado dzikich małp po korytarzu... pani w klasie zapytała kto rozpoczął bieganie? ... podniósł się jeden palec ja zacząłem... zaraz potem drugi ja...potem kolejny ja... i tak cała klasa zgłosiła się samoistnie po minusa, jakby to plusami dzielono.
Od tego czasu jeden drugiego pilnuje i za bieganie karcą się sami.
Fenomen jakiś normalnie.
Potem rodzice trzęsącymi rękoma odbierali półroczne uzyskane efekty pracy swoich dzieci. Zapadła kilkuminutowa cisza. Każdy wczytał się w kartkę A4 obustronnie drobnym makiem zapisaną.
Czyta głoskując, sylabizując, pełnymi wyrazami, zdaniami - ocena; umie określić nastrój w utworze - ocena, potrafi odwzorować kształt liter i połączyć je w wyrazie - ocena; rozpoznaje figury geometryczne - ocena; potrafi porównywać wartości liczbowe - ocena; potrafi zilustrować ruchem muzykę - ocena; rozumie konieczność ochrony środowiska - ocena itp, tak dwie strony.
Nie zaglądałam nikomu przez ramię, choć miałam wielką ochotę porównania. Nie ukrywam bowiem, że zaskoczyły mnie oceny z angielskiego i religii.
I nie dlatego, że były niższe niż pozostałe, ale dlatego, że nie podoba mi się podejście do owych przedmiotów.

Religia, jak to religia, dawno temu otrzymała honorowe wyróżnienie wystawiania sobie ocen, podczas gdy pozostałe przedmioty ocen nie mają. Oceniane są rysunki raz dobrze, raz bardzo dobrze, w zależności od tego jakim kolorem została pokolorowana Maryja, fioletowa dostała cztery, a pomarańczowa pięć... kartka świąteczna ze stajenką dostała sześć, ale taka z choinką pięć, mimo iż w poleceniu pisało wklej kartkę świąteczną - bez względu na to jaką. A zatem, żeby dostać sześć trzeba by było w połowie stycznia, o godzinie 18 biec szukać do sklepu kartkę zasługującą na sześć, żeby na dzień następny nie być gorszym od kolegi.
No sorryyy... jasna cholera mnie trafia z czymś takim i nigdy nie pojmę wyższości religii nad pozostałymi przedmiotami.

Co do angielskiego to musimy się podszkolić, ale szczerze mówiąc nie wiem dokładnie w czym...
Charlie nie miał wcześniej do czynienia z angielskim, jedynie w przedszkolu. Nie uczęszczał na żadne dodatkowe lekcje Helen Doron, czy innych doronów. Uważaliśmy z Drugą Połową, że jak zacznie się uczyć w wieku siedmiu lat to mu zupełnie wystarczy. Jednak wczoraj okazało się, że nie... że chyba jest do tyłu, co nauczycielka (odrębna) postanowiła w ocenach zakomunikować.
Moda na uczenie języków od trzeciego roku życia, przenoszona jest jak widać do szkoły, gdzie książka mojego pierwszoklasisty wskazuje bardziej  na książkę trzecioklasisty.
I wygląda na to, że słówka podstawowe nauczyć musimy się sami, bo te z podręcznika Charlie umie, ale jaki widać podręcznikowe nie wystarczają.
No więc już sama nie wiem jakich słówek mu brakuje, ale się dowiem.

Poza tym wszystko zaliczył na wspaniale, czyli celująco.
Otulam się zatem dumą i tryskam radością, pomijając religię i angielski. Druga Połowa też tryska dumą i sączy z tej okazji piątkowe piwko.

I tak mnie przy tym całym szkolnictwie wzięło na analizowanie pomysłu Ministerstwa Edukacji, żeby to dzieci od szóstego roku życia zaczynały edukację. Czy to dobry pomysł?
Według mnie, pojedynczej jednostki-matki NIE.
Mogą mnie nawet zlinczować.
I nie chodzi tu o fakt, iż jestem za długim beztroskim dzieciństwem, skupiającym się na samej zabawie i gierkach komputerowych... co to, to nie.
Jeżeli chodzi o samą naukę, to jak najbardziej, zerówka to odpowiedni moment do rozpoczęcia edukacji.
Ale szkoła to nie zerówka, w której dzieci przebywają do 16 i mają zapewnioną kompleksową opiekę!
Szkoła to lekcje zaczynające się o różnych porach i kończące zazwyczaj w południe. To dojazd do szkoły i powrót z niej, albo godziny spędzane na świetlicy.
Kto maluchom, które w pięćdziesięciu procentach jeszcze seplenią i nie wiedzą która jest prawa, a która lewa strona zapewni bezpieczny powrót do domu? Kto upilnuje przed starszymi przeklinającymi kolegami na przepełnionej świetlicy? Kto otrze pojedyncze łzy na wielkim jak tunel korytarzu szkolnym? Kto poniesie na swoich barkach plecak wypełniony książkami, brzegiem drogi bez chodnika na jakiejś polskiej wsi?
Nie każdy ma samochód, babcie i pieniądze na nianie. Nie każdy rodzic jest w stanie osobiście odbierać dziecko ze szkoły.
Według mnie dzieci rozpoczynające szkołę powinny być zdolne to samotnego poruszania się poza murami szkoły. Może zatem lepiej pomyśleć o rozszerzeniu programu w zerówkach, niż skazywać sześciolatki na tułaczkę od dwunastej w południe do często siedemnastej zanim ktoś dorosły znajduje się w domu?
Ja zatem jestem przeciw!

p.s
Nadal marznę, znowu pobolewa mnie gardło i ciągle jeszcze nie rozebrałam choinki.
Dzisiaj miałam ambitny plan poowijania milionów małych aniołków i innych ozdób w gazetę i upchania ich już w karton na poddaszu, ale plan się rozmył, bo nadrabiałam zaległości w praniu i prasowaniu.
I w smażeniu hurtowo naleśników dla całej rodziny...
Druga Połowa stwierdziła, że ma nowy pomysł na biznes...moimi rękoma otworzy naleśnikarnię :)
Były już choinki, pomidory i kule dla turystów. Teraz mamy naleśniki.

Powodzenia kochany...ja przypalam średnio co czwartego, więc grozi nam bankructwo :)
 
 

2009-01-20

Trol tu... trol tam...

No i krew mnie zalała z samego rana. Kuśtyk kuśtyk doszłam do kuchni po tabletki, zwinęłam się w kuleczkę i próbowałam przeczekać, aż łaskawie ten max działać zacznie. Ale max chyba maxem jest dla anorektyczek i ja po wczorajszym opakowaniu malinówek w czekoladzie się nie łapię.

Trole grają w berka. Głowa mnie boli z tego rumoru, a umyć muszę włosy. Długie blond włosy, które po umyciu zwiększają swą objętość trzykrotnie i nie chcą współpracować z kolegami ani po prawej, ani po lewej. Każdy mój włos to indywidualista dopóki ich żelazkiem nie załatwię. A grzywka odkąd stała się gwiazdą pierwszoplanową i tak żyje swoim życiem.

Wyboru jednak nie mam, kobieta to nie świątynia. Zrobię kuśtyk kuśtyk do łazienki, schylę się i wpadnę do wanny... nie, nie, nie mogę, dziecko chce jeść, pić, siusiu, książeczki, klocki i w koalę się pobawić. A za dwie godziny do owego dziecka dołączy drugie dziecko i... schowam się chyba do kubła na śmieci.

Zwlekam więc swoje ciało na placek rozwałkowane i ruszam na podbój dzisiejszego dnia, a popołudniu do pracy... Kocham swoją pracę, kocham swoją pracę, kocham swoją pracę...pora zakończyć separację.

A trole siedzą i zawijają mi nerwy w sreberka ...


A miało być wesoło

Wesoło... jak to w naszym życiu bywa, ale poszłam na wieczorny spacer szlakiem innych żyć i jeszcze nie wróciłam.

Kładąc się podziękuję Bogu za zdrowie naszych dzieci.

Zbyt rzadko to robię.

2009-01-18

Międzyplanetarna

Podobno kobieta ma potrzebę ciągłego gadania i wymawia dziennie dwadzieścia tysięcy słów, podczas gdy mężczyzna tylko siedem?
Podobno nie ominie szyby wystawowej z szyldem -70%?
Podobno nie pójdzie spać bez nałożenia na siebie osobnego kremu na twarz, pod oczy, balsamu ujędrniającego na nogi, kremu liftingującego na brzuch i pośladki, modelującego na biust i nawilżającego na stopy?
Podobno też, uważa mężczyzn za gatunek niepotrzebny i walczy o swoją niezależność jak lwica o potomstwo?

No to wyszło na to, że albo nie jestem kobietą, albo zrzucono mnie na ziemię gdzieś w połowie drogi między Wenus, a Marsem...

Z tym gadaniem to jest tak, że jednak stereotyp nie ma nic wspólnego z wynikami badań. Psycholodzy z University of Texas w Austin opublikowali swoje spostrzeżenia na ten temat w artykule pt. "Czy kobiety rzeczywiście są bardziej gadatliwe od mężczyzn?". Ukazał się on w jednym z numerów pisma Science. Według nich obie płcie mówią tyle samo: około 16 tysięcy wyrazów każdego dnia.
Są jednak wyjątki. Ja i moja Druga Połowa. On gada. Ja słucham.

Obniżka cen nie robi na mnie żadnego wrażenia. Nie lubię kupować tylko po to, żeby móc powiedzieć tak, zaliczyłam tegoroczne wyprzedaże. Poza tym mam wrażenie, że albo nie znam się na modzie, albo moda nie zna się na mnie. Może być też tak, że mam pecha i wszystko co dobre sprzedaje się jak karp w Wigilię, a ja trafiam na głowy, do których nie da się już dobrać tułowia.
W związku z tym bardzo jako kobieta zgrzeszyłam... na zakupach byłam trzy miesiące temu. Amen.

Co do wieczornych rytuałów... no cóż... pracuję w firmie kosmetycznej i albo się przejadłam, albo jestem leniwa w tej sprawie. Poza tym w moim stanie zimowej hibernacji nie wyobrażam sobie stania o drugiej w nocy nago dłużej niż trzy sekundy. Mój czas od wyskoczenia z wanny do leżenia w łóżku, to czas jaki strażak potrzebuje na zjechanie po rurce do ogłoszonej właśnie akcji.
To się zapewne zmieni na wiosnę. Może nawet jak tylko mrozy zejdą. Wtedy wpadnę w panikę jak tu doprowadzić ciało do perfekcji w trzy miesiące. Tymczasem korzystam jedynie z kremu na zmarszczki i nadmiernej ilość pasty do zębów. Odkurzyłam też bieżnię. Jutro ją odkurzę jeszcze raz. W poniedziałek zaczynam trening.

Co do mężczyzn... hmmm... gatunek na pewno potrzebny. Gatunek, z którym dogaduję się od lat, bo lubię być potrzebna i kocham być w potrzebie.

p.s.
Dziś byłam z Charlim wybrać strój na bal... w aucie powiedział mi, że chce być hydraulikiem... na miejscu na szczęście okazało się, że chodziło mu o komandosa. W końcu będzie rycerzem.
Lola nie chce mu oddać miecza, bo nagle pokochała go miłością bezwzględną.
Druga Połowa wałkuje właśnie kolejny raz "Allo allo".
Berneński chrapie jak słoń z zatkaną trąbą.
York pierdzi jak zwykle na moich nogach.
Papierki po galaretkach zasypują mi klawiaturę.
 
sobotni cudny wieczór...

Spędzę go z Marylin Monroe...


Wasza międzyplanetarna
Virginia


2009-01-12

Nie dam się... nie zamarznę

Rozpoczął się dwunasty dzień Nowego Roku, a ja ciągle starym systemem funkcjonuję. Jakoś się zebrać do kupy nie mogę. Drepczę w miejscu, a moje dalekosiężne plany wiszą w próżni i popierdują znudzone brakiem zainteresowania z mojej strony.
Wiecznie chodzę poubierana jak człek przebrany za Shreka, potykając się o koce zarzucone na plecy. Za prąd się nie wypłacę, bo grzeję herbatkę za herbatką, żeby dłonie otulać wokół wrzącego kubka. Szlak mnie trafia z tym moim zimnem ciągłym...
Od samego rana marzę o wieczorze, żebym mogła wskoczyć do wrzątku i wygrzać ciało, do tego stopnia, że słyszę jak skórka pomarańczowa się topi, ale przynajmniej włos się nie jeży. Ale korzystam póki się da, bo jak mi gaz odetną to chyba sobie ognisko w salonie rozpalę .. serio... nie wyobrażam sobie ...

Żeby nie zamarznąć ciągle staram się być w ruchu. W piątek śmigałam po domu ze szmatą i odkurzaczem. Wieczorem ruszyłam na zakupy w celu uzupełnienia lodówki, bo moja Druga Połowa oprócz sera, bułek i wędliny, rzadko co widzi na półkach sklepowych. A gdzie kostka rosołowa, warzywa, bułka tarta, olej, ryż, makaron, płaty ryżowe, galaretka w czekoladzie...
Przy kasie mnie wcisnęło w beton.
W sobotę od rana dreptałam po kuchni. Schab w cieście francuskim z jabłkami, szaszłyczki drobiowe z papryką, cebulką i sosem curry, kotleciki cielęce po włosku z pomidorem i mozarellą, ziemniaczki zapiekane z pieczarkami, makaron penne z trzema rodzajami sera, frytki kulki dla dzieci.Tak, to prawda, nie lubię gotować. Ale czy ktoś mnie o to pyta? Dwa latka Loli. Dwanaście osób przy stole. Wszystko zniknęło...
W sumie miło mi się nawet zrobiło, bo się dusza raduje, jak goście doceniają.

Ale jak się na nowo narodzę to wyjdę za kucharza. I zapytam na wstępie czy czyta... ach, jakbym czasem chciała poczytać z mężem w łóżku... pogadać o przeczytanych właśnie "Scenach z życia za ścianą" Wiśniewskiego.
A u nas to jest tak.

Pytam Drugą Połowę:

 - Kiedy ostatnio czytałeś?
 - Wczoraj. A co?
 - A nic. A co czytałeś?
 - "Auto Świat" (dodaję, że to gazeta)
 - I co wyczytałeś?
 - W sumie to nie pamiętam, raczej przeglądam.
 - Aha, a coś grubszego kiedy czytałeś?
 - A kiedyś tam Sapkowskiego i Pana Samochodzika.
 - To chyba dawno było?
 - No z dziesięć lat temu... a co?
 - A nic... tak pytam.

Nie rozumiem jak może nie ciągnąć do książek?
On nie rozumie jak można czytać codziennie w łóżku z latarką na głowie.
Nie rozumiem jak można piąty wieczór pod rząd puszczać sobie "Allo, allo" i zasypiać nim skończy się pierwszy odcinek?
On nie rozumie jak można spać po pięć godzin.

I tak dalej, i tak dalej... był sobie Mars i była sobie Wenus.

p.s. na wczoraj odnotowuję poświęcenie. Turlałam się z dziećmi z górki po śniegu... zimnym śniegu, i miałam skostniałe palce, wszystkie... widzieliście kiedyś zamaskowanego Shreka na sankach ? :)
Potem prasowałam trzy godziny, żeby się ogrzać... dobrze, ze żelazko nie jest na gaz.


2009-01-09

Mała dziewczynka

Żyje sobie na świecie pewna mała dziewczynka, o anielskich blond loczkach i oczach w kolorze czerwcowych niezapominajek. Ma pulchne dłonie, zaokrąglony brzuszek i najprostsze nogi świata. Na dużych palcach u stóp ma zgrubienia dokładnie takie same jej jej mama. Jakby miały im szóste palce wyrosnąć, ale się rozmyśliły.
Ta mała dziewczynka bardzo lubi się stroić, szczególnie w długie sukienki i korale mamy. Spinki pozwala sobie nakładać tylko jak przychodzą goście, a zasypia dopiero jak ostatni wyjdą. Regeneruje się szybko. Stanowczo za szybko. Tak jak jej mama.
Uwielbia czytać ze swoją mamą książeczki i bawić się z mamą lalkami. Z mamą rozmawiać. Z mamą jeść, zasypiać i spacerować. Najlepiej, żeby mama nie opuszczała jej na krok. Mama jednak czasem musi ją opuścić, bo życie tego od niej wymaga. Ale ta mała dziewczynka tego nie rozumie i stosuje wtedy daleko posuniętą naukę roztapiania uczuć matczynych. Przewraca oczkami kokieteryjnie i tym oto sposobem miaucząc błagalne mami, mami wdrapuje się na swoją mamę niczym miś koala, i wisi. Wisieć tak potrafi cały dzień. To do tej pory jej ulubione zajęcie.

Dziewczynka ta przyszła na świat jednym cięciem. Wyjęto ją z ogromnego brzucha o 8.40 i przytulono do policzka zapłakanej mamy. Mama wtedy jeszcze płakała zupełnie bez powodu, ot tak, z radości, że właśnie do jej policzka przytula się policzek ubabrany mazią porodową.
Policzek pachnący nowym życiem. Jej policzek.
Dziewczynka wyglądała jak dobrze wyrośnięty pączek, a na środku czoła, niczym u hinduski, tkwiła mała czarna kropka. Nie płakała wcale. Widać było, że wybudzono ją ze snu. Marszczyła tylko nosek, jakby ten świat nie do końca spełniał jej oczekiwania. Na brzuszku i szyjce miała ślady odciśniętej pępowiny.
Ważyła 3 900kg i była 57 cm długa.
Była cudem. Była ostatnim ogniwem szczęścia pewnej rodziny...

Szczęście to jednak zostało godzinę później wystawione na próbę. Próbę, na jaką mama i tata tej małej dziewczynki nie byli przygotowani. Padły słowa, których nie chcieli usłyszeć, które raniły jak sztylety wbijane w świeżą ranę. Podejrzewano chorobę, która miała zachwiać kobiecość tej małej dziewczynki. 
Podjęto natychmiastową decyzję o szukaniu miejsca w specjalistycznym szpitalu, bo mimo, iż stan był stabilny, to w każdej chwili mogły nastąpić zaburzenia elektrolitowe prowadzące do...

Tata głaskał małą dziewczynkę jednym palcem po czółku. Nie mówił nic, bo w przełyku stanął mu kołek raniący niemiłosiernie. Mama próbowała opanować ciało, które wpadło w silne drgawki poporodowe. Łzy zalewały szpitalną pościel. Ogarnął ich paniczny strach. Czuć było jego siłę i bezwzględność. Ta sytuacja odebrała im radość z cudu narodzin.
A mała dziewczynka nadal nie płakała. Otworzyła oczy i próbowała przekazać rodzicom nadzieję. Nadzieję na jej normalne życie.
Życie kobiety, matki i żony.

Spędziła z rodzicami tydzień w szpitalu, którego na szczęście nie będzie pamiętać. Odrapane ściany, ciągły płacz innych dzieci, wiszący w powietrzu smród bezradności i bólu. Mimo dziesiątek ludzi, wszechobecna wszędzie przerażająca samotność.
Siedem dni na oddziale genetyki, gdzie dzień i noc nie różniły się od siebie. Siedem dni, których czuwająca przy małej dziewczynce mama nigdy nie zapomni.
Mama, która wymodliła dla swej córki Anioła.
Mama, która nie wierzyła, że ten Anioł nadejdzie...

Dziś ta dziewczynka kończy dwa latka.
Właśnie się uśmiecha do swojej mamy.
Ma coś z Anioła, który odwiedził ją tamtej nocy, po której przyszedł rano lekarz i oznajmił: przyszły wyniki; podejrzenia okazały się tylko podejrzeniami, a ta mała dziewczynka jest zupełnie zdrowa.

Dziewczynka ma na imię Julia. Pseudonim Lola.
I jest moją córeczką.
Brakującym ogniwem ...
 

2009-01-07

Koniec "Dzienników"

L. pracuje przy rododendronach...

To ostatnie zdanie "Chwil wolności", dzienników Virginii Woolf jakie kąpały się ze mną praktycznie co wieczór od sierpnia. Delektowałam się nimi jak smakiem żółtego sera, który uwielbiam.
Każda strona smakowała inaczej, w zależności od grubości nawarstwiania się zróżnicowanych stanów Virginii, które z radością niewiele wspólnego miały.
Ale o samej Virginii rozpisywać się tu nie będę... może kiedyś.
Te siedemset stron to wspomnienia bardzo osobiste przepełnione refleksją nad własną twórczością, skrapiane pojawiającymi się problemami zdrowotnymi i atakami głębokiej jak studnia depresji. To obszerna relacja ze spotkań z przyjaciółmi, z ciągłych przeprowadzek, problemów ze służbą, z wydawnictwem, a w końcówce także z wojny...
Jednak Dziennik ten pozostawił we mnie pewien niedosyt. Poczułam, że to nie wszystko co chciałabym o tej pisarce wiedzieć i że to nie wszystko co Virginia miała do powiedzenia.
Narodziła się we mnie żądza zdobycia oryginału, czyli pięciu tomów w skład których wchodzi łącznie dwa tysiące stron rękopisu. Tylko jak dostać się do Londynu i jak zdobyć tłumacza, który mi za symboliczny grosz i ewentualne racje żywieniowe przetłumaczy te dwa tysiące stronic? Bo na wydanie polskie w całości chyba nie mam co liczyć, biografie są mało poczytne w naszym polskim kraju.
Basiu... czy możesz porzucić na kilka lat swoje skrypty akwariowe i troszkę mi potłumaczyć? :)

Wrrr... nie lubię jak muszę się rozstać z czymś, co sprawiało mi radość...
I taka zmartwiona ostatnią kartką zeszłam na dół w nastroju nieprzychylnym otoczeniu, targając wielkie tomisko Dziennika ze sobą do kuchni.
Po drodze warknęłam na psa...
Zaparzyłam jeżynową herbatę...
Zajrzałam do lodówki. Ciasteczka świąteczne nadal błagają o dojedzenie.
Warknęłam na męża...
Usiadłam na nowej-mojej wiklinie... Wstałam...
Wzięłam jabłko. I znowu usiadłam i znowu wstałam i... normalnie miejsca sobie nie mogłam znaleźć.
I co gorsza ciągle miałam ochotę powarczeć.

Przyciskając "Dziennik" do kilku warstw mojego wierzchniego okrycia pancernego stanowiącego ochronę przed zimnem, znowu tymi samymi schodami, którymi chwilę temu zeszłam, wyszłam na górę z misją znalezienia Biografii Virginii, jaką napisał jej siostrzeniec Quentin Bell, a którą czytałam kilka lat temu.
W "Dziennikach..." nie zamieszczono bowiem listu pożegnalnego jaki Virginia zostawiła na kominku dla męża Leonarda, tego feralnego dnia, w piątek 28 marca 1941 r.. Miała 59 lat.
Chciałam go jeszcze raz przeczytać. I znalazłam.

Najdroższy
Jestem pewna, że znowu popadam w obłęd. Uważam, że nie możemy przechodzić przez kolejny taki straszny okres. A tym razem nie wyzdrowieję. Zaczynam słyszeć głosy i nie mogę się skupić. Więc robię to co wydaje się najlepsze. Dałeś mi największe szczęście, jakie jest możliwe. Byłeś pod każdym względem wszystkim, czym można być. Nie myślę,żeby dwoje ludzi mogło być szczęśliwszych, dopóki nie nadeszła ta straszna choroba. Nie mogę dłużej walczyć. Wiem, że niszczę Twoje życie, że beze mnie mógłbyś pracować. I będziesz, wiem. Widzisz, nawet nie umiem tego napisać jak trzeba. Nie mogę czytać. Chcę powiedzieć, że całe szczęście swego życia zawdzięczam Tobie. Byłeś wobec mnie nieskończenie cierpliwy i niewiarygodnie dobry. Chcę to powiedzieć - wszyscy to wiedzą. Gdyby ktokolwiek mógł mnie uratować, byłbyś to Ty. Wszystko mnie opuściło poza pewnością o Twojej dobroci. Nie mogę już dłużej niszczyć Ci życia.
Nie myślę, że dwoje ludzi mogło być szczęśliwszych niż byliśmy my."
                                                                                              V.

List położyła tuż obok listu do ukochanej siostry Vanessy, z którą łączyła ją silna więź.
Około 11.30 zabrała laskę i wyszła z domu. Przeszła przez podmokłe łąki i dotarła nad rzekę Ouse.
Niewykluczone, że słyszała głosy ptaków śpiewających po grecku, które ją dręczyły.
Pozostawiła laskę na brzegu i włożyła duży kamień w kieszeń palta.
Chwilę później rzuciła się w nurt rzeki.

Jej ciało znaleziono dopiero trzy tygodnie później.

"Chwile wolności" to zdecydowanie pozycja klasyfikująca się na podium czytanych przeze mnie książek w 2008r.
Na pierwszym "Dziewczyna z zapałkami" Anny Janko, na drugim "Dzienniki", a na trzecim "Senność" Kuczoka oraz cała reszta... Och, gdybym mogła tylko czytać i czytać...


2009-01-01

Happy New Year!!!

Kochani, już za trzydzieści minut
powitamy Nowy 2009 Rok,
życzę Wam na najbliższe 366 dni
chwil, które swą magią rozświetlą Wam codzienność,
chwil, które otulą Was płaszczem miłości,
chwil, które wypełnią Was pasją i marzeniami.

Życzę Wam, aby droga, którą dane Wam będzie
kroczyć przez ten rok, prowadziła tylko i wyłącznie po wielobarwnej tęczy,
i niech spoczywa nad Waszymi głowami parasol opatrzności anielskiej.

I tradycyjnie zdrowia...dużo zdrowia.

Szampańskiej zabawy Wam życzę Kochani!!!!



Wasza wdzięczna za wspólnie spędzony rok
Virginia