2010-10-28

Spotkanie z Eugeniuszem Tkaczyszynem - Dyckim

Zrobiłam sobie prezent przedurodzinowy, mam wejściówkę na  jutrzejszy wieczór poetycki,  i tak się cieszę, że nie mogę się już dziś na pracy skupić... a co dopiero będzie działo się ze mną  jutro :)

Pisałam nie tak dawno o Kawiarni  NOIVA, która jest jedyną literacką kawiarnią w naszym mieście (a właściwie po jego czeskiej stronie) i z miłą chęcią spędzam w niej czasem godzinę na gorącej czekoladzie, bądź pysznej kawie. Jutro rusza tam pierwsze z cyklu spotkań "Salon Poetycki" i pierwszym gościem będzie Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, laureat prestiżowej Nagrody Literackiej NIKE, który w zeszłym roku otrzymał tę Nagrodę za zbiór wierszy "Piosenka o zależnościach i uzależnieniach". Spotkanie, które rozpocznie się w piątek 18.00, poprowadzi wspaniała poetka Renata Putzlacher, a wiersze Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego będą czytać Tomasz Kłaptocz, Maciej Cymorek oraz sam Autor.

"Dziewiąty zbiór wierszy tego autora nie jest książką sezonu, nagroda dla Tkaczyszyna oznacza uznanie zjawiska poetyckiego na miarę Białoszewskiego i Różewicza – skomentował krytyk Piotr Śliwiński  werdykt jurorów. To jest poezja niezwykła; mówiąca o śmierci, ale zarazem autoironiczna, mocna, śpiewna. Wchodzi w głowę, potem myśli się tylko o niej – jeszcze z emocją w głosie powiedziała krytyczka Justyna Sobolewska. Żaden z kodów literackich, jakie stosuje Tkaczyszyn w swojej twórczości, nie wyczerpuje znaczeń ani sensów utworu, odniesienia do faktów z życia osobistego uzgadniają się ze stylizacją na dawność, Villonowską nutę i sarmacki portret trumienny. Mamy poetę, a on swoje miejsce w polskiej literaturze – stwierdziła Grażyna Borkowska w laudacji, która była jednocześnie uzasadnieniem wyboru jury. Te wiersze są pisane w ciemnym słońcu – mówi sam poeta. Odbierając nagrodę 4 października 2009 w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego wspomniał, że do ojczyzny i do polskości doszedł dzięki poezji polskiej. Urodził się w 1962 roku na Ukrainie, więź z polszczyzną dziedziczy po babci i matce, studiował polonistykę w Lublinie, zakładał tam grupę literacką i pismo "Kresy". Mieszka w Warszawie, nie należy do żadnego ze współczesnych nurtów literackich, nie udziela wywiadów, czasem czyta swoje wiersze. Prywatną nagrodę przyznał mu przed laty Czesław Miłosz, dwukrotnie otrzymał Nagrodę Literacką "Gdynia". Po Stanisławie Barańczaku i Marku Jarosławie Rymkiewiczu trzeci raz statuetka Nike i 100 tys. zł trafiają do rąk poety. Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki napisał Piosenkę o zależnościach i uzależnieniach z imperatywu wypowiedzenia prawdy, której wcześniej nie mógł wyrazić; w ten sposób chciał się uwolnić od złej przeszłości".
(tekst o Autorze pochodzi ze strony www.poland.gov.pl)

Nie wiem czy są jeszcze wolne miejsca, ale jeżeli ktoś z okolic Cieszyna ma ochotę na wieczór z poezją to zapraszam. 
Wejściówki: 50 Kč, dla studentów: 30 Kč.

Rezerwacje:
e-mail: noiva@noiva-tesin.cz
telefon: 558 711 961


2010-10-27

Słowa


Macie coś takiego, że głowę zaprzątają Wam jakieś konkretne słowa? Jedne gdzieś Wam zazgrzytały niepoprawnie użyte, inne wprawiły w dreszcze przywołując wspomnienia, pozostałe unoszą się w przestrzeni niczym zbłąkane dusze i nie potrafią osadzić się w codziennej mowie... jak na przykład ostatnio mnie nawiedzające asparagus, demagogia, nasturcje i szarlotka.



2010-10-26

Podjechały pod dom "Wielkie ciężarówki..."


Wczoraj wieczór pisałam, że potrzebuję oprócz codziennych obowiązków, zrobić dla siebie coś, co mnie na tyle zadowoli, że dobrnę do końca tygodnia. Nie jestem wymagająca, jest w stanie mnie rozświetlić drobnostka, czerwone korale zawieszone na szyi, które dostałam w prezencie od Zahirinki, czy wizyta w antykwariacie, bądź spacer po księgarni... dziś jednak w związku z tym, że Charlie lekcje skończył o 10:35, zostałam w domu i zastanawiałam się od rana, brodząc po domu w szlafroku, co zrobić, by sobie poprawić nastrój. Gorące kakao. Potem kawa. Nadal nie z ekspresu, ale z pianką ręcznie wykręconą. Do niej nowy numer wydrukowanego Archipelagu, a w nim kilka stron zdjęć domów pisarzy, Trumana Capote'a, Jane Austen, Vladimira Nabokova i innych. Zaczęłam zaglądać pisarzom w okna, kiedy przed domem zatrąbił listonosz... zaplątałam się w szlafrok i wpadłam w panikę, bo odkąd pracuję zostawia mi awiza w skrzynce, na początku ulicy. Widocznie wraz z jesiennymi liśćmi pod nogi przywiało mu moją melancholię i wyjątkowo postanowił sprawdzić, czy kogoś nie zastanie. Taadaaaam, a tam ja we wrzosowym szlafroku, spinkach Loli i w biegu porwanym szalu w polne kwiaty. Łudzę się, że nie zauważył mojego upierzenia wręczając mi przesyłkę z Wydawnictwa Siedmiogród, choć jego uśmiech zdradzał wszystko... ależ mnie przy tym płocie ciekawość zżerała, niczego się nie spodziewałam, choć książki, to najczęstsze przesyłki jakie są mi wręczane. 
Nie ważne co listonosz sobie pomyślał, podkuliłam szlafrok pod siebie i uśmiechnęłam się na widok liści wbiegających do przedpokoju, wielkiego psiego ogona uderzającego mnie w uda i dzieci wspólnie rozrywających przesyłkę... ja to mam szczęście! Pani Marta Fox przesłała mi swoją ponownie wydaną książkę "Wielkie ciężarówki wyjeżdżają z morza". Dziękuję! Jak dobrze, że tego dnie postanowiłam zostać w domu... 

Na wstępie czytam kilka słów od samej Autorki:

"Kiedy na spotkaniu autorskim Czytelnicy pytają, którą swoją książkę najbardziej lubię, odpowiadam niezmiennie, że Wielkie ciężarówki... Należę do tego typu narcystycznych pisarzy, którzy nie ukrywają, że lubią swoje książki. Każdą inaczej i za coś innego, jak matka, która kocha swoje dzieci i nie ma u niej "bardziej", choć bywa "inaczej", bo inaczej kocha córeczkę w typie kujonka, a inaczej w typie urwisa.
Ciężarówki była pierwszą powieścią, którą wymyśliłam, choć wydane zostały jako czwarta. Od czasu jej napisania minęło czternaście lat. Nigdy nie zainteresowali się nią recenzenci ani krytycy, przeszła właściwie bez wzmianek w prasie, choć doczekała się dwóch wydań. Cenią ją Czytelnicy, niekoniecznie z grupy tzw. dorosłych, a ja lubię Czytelników, którzy mi o tym mówią. Zawsze wtedy budzi się we mnie czułość, którą mam ochotę wyrazić zaproszeniem na kawę i ciasto bakaliowe, uwielbiane przez moją rodzinkę, które piekę tylko dwa razy w roku, z okazji świąt.
Powieść opowiada o miłości Moniki i Marka. Ona jest dziennikarką, on tancerzem. Piszą do siebie listy, choć mieszkają obok. Monika odkrywa, że Marek "zdradził ją" z innym mężczyzną. Jest pewna, że ich miłość jest tak wielka, że nie tylko góry przeniesie, ale także zmieni naturę Marka. Czy rzeczywiście Monikę i Marka połączył związek oparty na niemożności i pięknie, które zakwita tam, gdzie nie ma spełnienia? Czy rzeczywiście tego spełnienia nie ma?
Nie o to chodzi, bym opowiedziała Czytelnikom trzeciego wydania powieści, co autorka miała na myśli. Sygnalizuję tylko tematykę, sugerując tym samym, że powieść w tamtym czasie, dotykała tematu z kręgu tabu. Nowe już nadchodziło, ale jeszcze nie było "coming outów" i otwartego deklarowania własnej tożsamości seksualnej.
Dzisiaj myślę, że Ciężarówki są ogniwem "pomiędzy" nową a starą obyczajowością, także i rzeczywistością. Monika staje się dziennikarką, kiedy dobre zasady patronujące temu zawodowi są wypierane przez dziennikarstwo hołdujące sensacji. Artykuły wystukuje jeszcze na maszynie do pisania, choć komputeryzacja już zagląda do redakcji, a świat zaczyna pędzić jak szalony, przymierzając się do powszechnego dostępu do internetowej sieci.
W tamtej rzeczywistości tradycyjna korespondencja bohaterów powieści może uchodzić za kaprys oryginalności i nadwrażliwych dusz, hołdując romantycznym zwyczajom, dziś trudno byłoby Czytelników przekonać do takiego sposobu porozumiewania się zakochanych. Dlatego nic nie zmieniam w kolejnym wydaniu powieści. Niech będzie taka, jak była. Niech świadczy o końcu lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych XX wieku. Wszystko ma swoje miejsce i czas. Dziesięć lat później nikt by nie pisał listów na karteczkach, nie zostawiał pod wycieraczką, wysłałby SMS-a, napisałby mejla, wszedłby na czat.
Dziś mogę powtórzyć jeszcze i to, że Ciężarówki to najbardziej ulubiona, ale i najbardziej osobista z moich powieści, może nawet bardziej niż Święta Rita od Rzeczy Niemożliwych, którą nazwałabym powieścią autobiograficzną. Czuję, że jest w niej tajemnica.
Polecam tę powieść, korzystając z tego, że mogę dopisać kilka słów od autorki. Polecam z nadzieją, że Czytelnik polubi moich bohaterów".



Krok w przód, dwa w tył

Nie wiem kiedy ja zdołam napisać to wszystko co w sobie noszę... chyba nie jestem w stanie nadążać za rzeczywistością i w słowa ją przemieniać, jak to kiedyś w zwyczaju miałam. Wszędzie mam zaległości, w czytaniu, przeglądaniu, podkreślaniu, notowaniu, pisaniu, w antykwariacie, w listach... w jedzeniu, spacerze, prasowaniu, ludkach z kasztanów... w słuchaniu, przedmowie i rozmowie.
Każdego dnia o północy obiecuję sobie, że dnia następnego zrobię więcej dla siebie.
Może jutro się uda.

"Mercy Street" - Peter Gabriel




p.s kto mnie nauczy wstawiać filmik z You tube na blog? Przewiduję nagrodę w postaci bukietu mojej wdzięczności przepasanej radością :)

Już potrafię! Dziękuję Żono Programisty! Dziękuję Kate!

I jeszcze jedno, dostałam dziś taki e-mail: Mam problem z wejściem na Twojego nowego bloga. Ile razy wchodzę na niego to na około 1 minute zawiesza mi się internet. Na początku myślałam, że może mam przepełniony dysk i dlatego się tak dzieje, ale internet blokuje mi się tylko u Ciebie i niestety nie mogę dojść dlaczego... czy jeszcze ktoś ma tego typu problemy, bądź z zamieszczaniem komentarzy? Może to ja mam coś nie tak nadal w ustawieniach?

2010-10-22

"Różyczka"


Miałam iść na "Śluby panieńskie", ale się spóźniłam. Dziś wyświetlany był ostatni seans w naszym kinie i zła jestem na siebie, bo przez ostatnie dni wdepnęłam w ten drugi wymiar mojej codzienności, nie do końca mnie fascynujący, ale zgrabnie oplatający się wokół moich myśli. Porzuciłam kilka gazet, artykułów, napoczętych książek, filmów, planów kulinarnych, wychowawczych i relaksacyjnych, by dać z siebie wszystko w pracy, nie mając jak zwykle pewności co z tego wyniknie. Sporo obiecują, ale stąpam po bardzo delikatnej linie, bez możliwości jej wzmocnienia i szans na asekurację. Nie czuję się na niej pewnie, mimo iż każdy wstrzymuje oddech by najmniejszy podmuch zwątpienia mnie nie strącił.

Ale wracając do kina, skoro zapomniałam to musiałam znaleźć sobie jakąś alternatywę i kiedy niespodziewanie zostałam dziś na godzinę sama, wróciłam do filmu "Różyczka" Jana Kidawy-Błońskiego, który to zdobył w tym roku główną nagrodę na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Odtworzyłam kilka nieprzypadkowych scen, tych które miałam w pamięci sprzed dwóch miesięcy, kiedy to pierwszy raz ten film obejrzałam... i nadal jestem pod jego wrażeniem, bo to jeden z najlepszych polskich filmów ostatnich lat. Zostaje w pamięci nie tylko ze względu na  przejmujący wątek miłosny; na muzykę, która dla mnie osobiście jest niezwykle ważna w filmie; ani też na jak zwykle mistrzowską grę Andrzeja Seweryna i w tym wypadku równie  dobrą rolę Magdaleny Boczarskiej. Mnie jednak najbardziej ujął w tym filmie problem "marca 68" i takiego dziwnego przekonania, że w tych czasach Polski Ludowej miłość niewiele miała chyba do powiedzenia...
Akcja toczy się w Warszawie, na przełomie lat 1967 i 1968, kiedy to młody funkcjonariusz SB Roman Rożek (Robert Więckiewicz), namawia zakochaną w sobie Kamilę Sakowicz  (Magdalena Boczarska) do zostania agentką SB pod kryptonimem "Różyczka". Cel - Adam Warczewski (Andrzej Seweryn), wykształcony, inteligentny, oczytany profesor Uniwersytetu Warszawskiego i znany pisarz, który w tym czasie, wraz z innymi profesorami podpisuje protest przeciwko cenzurze... "Różyczka" namierza figuranta, przyjmuje pozycję wygodną do wbijania kolców, które w pewnym momencie słabną na sile, gdyż zafascynowana światem profesora, zaczyna darzyć go niespodziewanym uczuciem. Warczewski staje się dla niej nie tyle erotyczną zakąską, co człowiekiem, z którym chciałaby spędzić swoje życie. Odkrywa przy nim smak dobrego wina, potrzebę zgłębiania literatury i celebrowania doznań, takich jak czułość, bliskość i tworzenie więzi między dwojgiem szanujących się ludzi. Co z tego wyniknie?... 
Masa kłód rzuconych pod pędzącą miłość i niezapomniany widok pociągu z ostatniej sceny, a tuż za nim napisy: Pod naciskiem kampanii antysemickiej rozpętanej przez komunistyczne władze po tak zwanych "wydarzeniach marcowych" 1968r. wyjechało z Polski prawie 15 tys. osób. W tym blisko 500 pracowników naukowych, niemal tysiąc studentów, 200 pracowników prasy i wydawnictw, filmowcy, aktorzy, pisarze.

I jeszcze jeden fragment zacytuję, bowiem tam gdzie książki, tam i moje powiększające się ucho i ta rozmowa Kamili z Adamem jest jedną z moich ulubionych scen... Książki istnieją niekoniecznie po to, żeby je od razu czytać. Po pierwsze to piękne przedmioty. A po drugie są jak przyjaciele. Warto mieć je przy sobie. Nigdy nie wiadomo kiedy mogą się przydać ( a na półkach za nimi: Miłosz, Grudziński, Cat-Mackiewicz).
Z czystym sumieniem polecam. Do wielokrotnego oglądania.



2010-10-16

Witam pod nowym adresem


Planowałam tę przeprowadzkę od dawna, z wielu powodów, zarówno technicznych jak i osobistych, nad którymi nie będę się rozwodzić, bo jest ich zbyt wiele i tak naprawdę nie mają już żadnego znaczenia. Starego klucza nie wyrzucam, zamknęłam tylko za sobą tamte drzwi, jednak znam siebie i wiem, że będę się czasami zakradać, przecierać kurz na oknach, by przypomnieć sobie komentarze, których przenieść się nie udało... mam nadzieję, że nie macie mi tego za złe i zrozumiecie moją potrzebę zmiany.
Dziś, po kilku tygodniach malowania nowych pokoi wpisami z poprzedniego bloga, czuję na skórze te wszystkie słowa minionych lat i tak mi raźniej, jakbym za ucho trzymała ulubioną maskotkę z dzieciństwa. Sentyment do http://virginia79.blog.onet.pl/ pozostanie we mnie na zawsze... jak do wszystkiego co pierwsze, i mam nadzieję, że stary blog mimo wszystko z sieci nie zniknie.
Tymczasem Karuzela kobiecego życia kręci się dalej... będzie mi bardzo miło, jeśli nadal będzie mi towarzyszyć.


2010-10-11

McDonalds, Vettriano i wielkie uszy

( "Singing Butler" - "Śpiewający kamerdyner" Jack Vettriano)
  
Nie lubię McDonalds'a, rzadko w nim bywam, jak już to na ciasteczko wiśniowe i kawę. Jednak dziś, dzięki dzieciom, jedną z owych restauracji polubiłam szczególnie... nawet kawy nie wypiłam, wzięłam na wynos, bo wpatrywałam się w wiszący na wprost mojego nosa, olbrzymi obraz. Reprodukcję oczywiście. Jego fragment coś mi mówił, ta parasolka, tańcząca para, kobieta z gołymi plecami, biała chusteczka... gdzieś go już widziałam! Tylko gdzie? Jak ja nie lubię myśleć o czymś intensywnie przez kilka godzin i trwać w pamięciowym wąskim tunelu, który zwęża się i zaciska coraz bardziej, wyłaniając w bólu fragmenty poszukiwanej układanki. Autentycznie cierpiałam katusze, wokół hałas, baloniki, pani z miotełką, frytki na ziemi, płacz dzieci, wysypujące się śmieci z kubła, spanikowana obsługa, potykająca się o własne błędy... a pośrodku ja, z ciasteczkiem z natłoczoną datą 10.10.10 i stygnącą kawą.
Skup się, wyłącz na chwilkę, zamknij oczy, pomyśl... nic... w końcu,  po kilku minutach olśniło mnie, jest! Spłynął na mnie uśmiech i opętała mnie niecierpliwość, by pędzić co tchu do domu, wziąć w ręce książkę "44 Scotland Street", przekartkować końcówkę, zatrzymać się na str.308 i porównać zamieszczony tam czarno biały fragment obrazu, z tym widzianym kilka godzin wcześniej w najmniej spodziewanym ku temu miejscu.
To Jack Vettriano!!! Ten Vettriano, którego nazwisko, parasolka i nagie kobiece plecy, zostały mi w pamięci po wyżej wspomnianej książce... Od dwóch godzin przeglądam obrazy tego szkockiego malarza, samouka, który w wieku 16 lat porzucił szkołę w poszukiwaniu pracy, a pięć lat później przestał już rozstawać się z farbami. W jego obrazach jest wielka oszczędność wyrazu, elegancja, lekkość gestów, wytworność minionych lat... jakby kadry ze starych filmów. Nie dziwota, że Szkot pozostaje wciąż liderem na brytyjskim rynku w sprzedaży reprodukcji.
Puk, puk... dobry wieczór, czy jest Aniołek? Nie ma. To trudno. List chciałam tylko zostawić. Jasne, że wierzę. Czekam. Nie musi być w tym roku, ale może kiedyś...
Tymczasem, córka moja, trzy i pół letnia, świetnie zapowiadająca się malarka, stworzyła obraz naszej rodziny... jest wielki tata z wielkimi uszami, i jego przydługie ręce obejmujące nas wszystkich; jest mama u jego boku z klapniętym uszkiem, znacznie mniejsza gabarytowo, co zdaje się być prawdą; jest też brat ze skrzydłami zamiast rąk i sama artystka, lekko kojarząca się z małą, skaczącą żabką oraz trzy zielone stworzenia podobne do krabów... to nasze psy. Oto dzieło, które powstało w tajemnicy, za drzwiami jej pokoju, tylko szkoda, że na tablicy, bo jedynie zdjęcie nam po nim pozostanie.
  


2010-10-08

Literacki Nobel dla Mario Vargasa Llosy

Tak sobie poczytuję w pracy Salon kulturalny i próbuję czegoś więcej dowiedzieć się o tegorocznym Nobliście, bo choć tyle razy trzymałam w rękach jego książki, to jakoś jeszcze dziwnym trafem nie poznałam jego twórczości.
Nawet nie wiem od czego zacząć... jakieś propozycje?

A na wieczór, zostałam zaproszona przez mamę i siostrę na film Jedz, módl się, kochaj z Julią Roberts, więc szykuje się całkiem przyjemny wieczór w babskim gronie i zaraz pędzimy 30km do kina, bo w naszym, film ten pewnie pod choinkę nam miasto sprezentuje :)

Miłego popołudnia



2010-10-06

Różne epoki, różne wcielenia, ta sama osoba


środa, 5 październik1927r.
„Piszę w atmosferze brudu i prowizoryczności wobec zbliżającej się wyprowadzki. Pinker śpi smacznie w jednym z foteli; Leonard, przy małym stoliku do gry, pod jarzącą się lampą, podpisuje czeki. Palenisko pokrywa popiół, bo ogień płonął przez cały dzień. Na rusztach leżą koperty. Piszę piórem cienkim i chybotliwym; a wieczór z zachodem słońca jest, powiedziałabym, wyrazisty i przyjemny. Gdyby pióro mi na to pozwalało, zrobiłabym sobie teraz plan pracy, skoro skończyłam artykuł dla „Tribune” i znów jestem wolna. I jak zwykle pojawiają mi się w głowie te same podniecające pomysły: biografia rozpoczynająca się w 1550 roku i trwająca do dzisiaj, pod tytułem Orlando; Vita; tyle że ze zmianą z jednej płci na drugą. Myślę, że w ramach przyjemności pozwolę sobie na tygodniowy odskok w tę stronę”

                         "Chwile Wolności. Dziennik 1915-1941" Virginia Woolf

... 5 października 1927 roku, dokładnie 83 lata temu, zaczęła powstawać książka „Orlando”, a ostatnią w niej kropkę Virginia postawiła swym chybotliwym piórem rok później...

wtorek, 18 grudnia 1928 roku pisze:
„Właśnie był L.,żeby się naradzić na temat trzeciego wydania Orlanda. Zostało już zamówione; sprzedaliśmy ponad sześć tysięcy egzemplarzy i zainteresowanie jest nadal żywe. Pokój w każdym razie mam zapewniony. Po raz pierwszy, odkąd wyszłam za mąż – 1912-1928 – czyli od szesnastu lat, mogłam wydawać pieniądze (...) kupiłam sobie stalową broszkę za piętnaście szylingów. Wydałam trzy funty na naszyjnik z macicy perłowej – chyba od dwudziestu lat nie kupowałam żadnej biżuterii!”
Sześć tysięcy egzemplarzy... niewiele, patrząc, że obecnie książki sprzedają się w milionach egzemplarzy... i tylko broszka za to, i naszyjnik, jednak najważniejsza była dla Woolf w tym momencie ta swoboda wydawania pieniędzy, bez skrupułów czy niepokoju, i wiara we "własny pokój", który dawał możliwości dalszego zarobku.
Dziś, po tylu latach, Orlando nadal zachwyca, zapewne nie wszystkich, jak to z Woolf bywa, ale coś w tej historii musi być urzekającego, skoro jako jedyna spośród wielu powieści Woolf, została zekranizowana... ale najpierw sięgam po książkę: „Co może łączyć szesnastoletniego chłopca, ulubieńca królowej Elżbiety, oraz trzydziestosześcioletnią pisarkę tworzącą w drugiej dekadzie stulecia? Młody mężczyzna i dojrzała kobieta, Orlando i Orlanda, choć żyją w różnych epokach i różnych wcieleniach, są jedną i tą samą osobą”.

Sięgam i znikam. Galaretki pod poduchy, a papierki pod łóżko. Dobranoc.




2010-10-04

Nike 2010 dla dramatu "Nasza klasa"

Właśnie przed chwilą skończyłam oglądać transmisję z gali wręczenia statuetki Nike, wprost z Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego i powinnam iść spać, bo wstaję za sześć godzin, a nim jeszcze tutaj coś napiszę, przemyślę, i nim zniknie mi z oczu obraz niezwykle fascynującego mnie Jacka Dehnela, to się okaże, że wstaję za pięć, co może okazać się dramatem o poranku.
Mój faworyt, wyżej wspomniany Jacek Dehnel, niestety jako poeta musiał ustąpić dramaturgowi, co mnie troszkę zasmuciło, bo mocno ściskałam kciuki, ale jestem pełna nadziei, że za rok się uda. Jacek Dehnel powiedział o sobie: od wielu ludzi różnię się tym, że jestem kolekcjonerem, zbieractwo to specyficzny rys charakteru; jestem żarłoczny, co się tyczy książek, kultury, a to z kolei łączy się ze zbieractwem... i bardzo dużo myślę o śmierci... śmierć jest na tyle intensywną sprawą w naszym życiu, że nie możemy jej omijać... Lubię go. Nawet bardzo. Za tę żarłoczność, muszkę na szyi, „Lalę” i „Ekran kontrolny” też. Jednak Nagroda Nike nie była mu pisana. Szkoda.
W tym roku, ten najbardziej prestiżowy laur literacki, jakim w Polsce jest Nagroda Nike, przypadł Tadeuszowi Słobodziankowi za dramat „Nasza klasa”. Przyznam szczerze, że nawet tej książki nie miałam w rękach, przeszłam koło niej kilka razy obojętnie, bo niewiele o niej mówiono oprócz tego, że jest nominowana do tegorocznej Nike, a nie rzucam się na wszystko co nominowane, bądź nawet nagradzane, bo zwyczajnie nie mam tego w zwyczaju. Jednak kiedy przewodnicząca jury, profesor Grażyna Borkowska, odczytała laudację na temat książki Tadeusza Słobodzianka to pożałowałam swojej obojętności skierowanej ku tej pozycji.
„Nasza klasa” to dramat osnuty na historii Jedwabnego, miasteczka w województwie podlaskim, w którym to 10 lipca 1941r. dokonano mordu co najmniej 340 Żydów, przez miejscowych Polaków. Bohaterami książki są uczniowie tej samej klasy – Polacy i Żydzi – którzy żyją zgodnie, aż do czasu wybuchu wojny. Jednak po wkroczeniu wojsk, najpierw radzieckich, a później niemieckich, narastają w nich negatywne emocje, które kończą się serią gwałtów, morderstw i masowych tortur. Autor został nagrodzony nie za odwagę podjęcia trudnego tematu, ale za formę dramatu, za sposób w jaki nakreślił historię katów i katowanych, kolegów z jednej ławki szkolnej. Sam autor powiedział: napisałem Naszą Klasę z jakiegoś poczucia świadomości, że my nie jesteśmy tylko jako naród... że nie możemy przez całą swoją historię przyznawać się do tego, że to tylko nam zadawano cierpienia, ale także do tego, jak my Polacy potrafimy zadawać cierpienia.
Tadeusz Słobodzianek (1955r.)dramaturg, reżyser, krytyk teatralny. Współzałożyciel Teatru Wierszalin. Autor takich dramatów, jak „Car Mikołaj” (1985), „Obywatel Pekosiewicz” (1986) „Turlaj groszek” (1990), „Prorok Ilja” (1992), „Merlin. Inna historia” (1992), „Sen pluskwy” (2001). Laureat wielu nagród i wyróżnień, m.in. Paszportu Polityki (1993), Nagrody im.Stanisława Piętaka (1993), Nagrody Fundacji im. Kościelskich (1994). Od 2003 roku prowadzi warszawskie Laboratorium Dramatu – teatr i ośrodek badawczy wspierający współczesną dramaturgię.
Dramat „Nasza klasa”stanowi podwójną korzyść dla kultury polskiej, bo oprócz wersji książkowej jest też sztuką teatralną, która swoją premierę będzie miała 16 października na deskach Teatru Na Woli.
Żałuję, że mam tak daleko... i że zwracam uwagę na tytuły książek.


Z dialogów rodzinnych odc.14 - rozmowy (nie) kontrolowane

Każda niedziela, począwszy od września, jest jak wracający bumerang, który pędzi z góry zaplanowanym celem zapędzenia mnie w kozi róg. Staram się umknąć. Jednak Lola jest czujna. Powraca niechęć, niepewność, tkliwość; domowe zacisze ją rozmiękcza, łaskocze swym lenistwem, a wisząca na suszarce przedszkolna piżamka prowokuje do złych wspomnień i staje się bodźcem do zadawania mamie niezręcznych pytań.
- Czy ja muszę chodzić do tego przedszkola – pyta Lola ze spokojem w głosie, ale nadzieją w oczach.
- Kochanie, wszystkie dzieci chodzą – odpowiadam zaatakowana podczas sypania pietruszki do rosołu i staram się utopić w nim szybko słowo „musisz”.
- Ale ja się tam smucę – dodaje przyklejona do mojego kolana i swym natrętnym zwyczajem staje nerwowo stopą na stopę.
- Nie musisz się smucić, przecież wiesz, że się śpieszę po ciebie i cały dzień jestem w twoim serduszku...
- Wcale nie – przerywa mi natychmiast. - Skoro w nim jesteś, to dlaczego z niego nie wyskakujesz zaraz po obiadki i muszę leżakować? - pyta wlepiając we mnie swe duże błękitne oczy.
- Bo to nasza tajemnica skarbie, inne dzieci nie mogą się o tym dowiedzieć – próbuję ratować sytuację. - Ale ja w nim naprawdę jestem, tak jak ty jesteś w moim, kiedy jestem w pracy...
- Wcale nie – przerywa mi znowu. - Nie mogę być w twoim serduszku. Przecież ja jestem w przedszkolu, kiedy ty jesteś w pracy.