2008-04-28

Step by step

Wczoraj o mały włos nie spłonęłam w łazience. 
Róg ręcznika złapał się od świeczek, które sobie ułożyłam na wannie.Nie po to oczywiście, żeby zrobić sobie romantyczną samotną kąpiel, ale dlatego, że Lola jeszcze nie spała i  nie mogłam zapalać  światła, bo zaraz by chciała do mamusi.
A, że było mi piekielnie zimno to nie było mowy o przedłużeniu oczekiwania na wrzątek i skorzystałam (czasem wypada je użyć) z łazienkowych ikeowskich świeczek. Było bardzo przyjemnie (mimo iż wyjątkowo bez książki), bo miałam o czym myśleć, a i bez myślenia lubię się wygrzać, jak kocur na słonku. Przyjemnie było, owszem, do momentu jak wyszłam z wanny i poczułam smród. Przeraziłam się, że zafundowałam sobie  przypalanie włosków na nogach. Ciekawa jestem kto by mi drugą do uzyskania symetrii przypalił? Ku mojej wielkiej radości okazało się jednak, że to tylko kremowy ręcznik zrobił się czarny na jednym z końców. Ale grozą powiało :) oj powiało.

O czym myślałam? A o wszystkim. O tym skąd się wzięły krosty Charliemu na plecach i rękach skoro ospę już przechodził, o tym co zrobię na obiad kolejnego dnia, o tym że chomikowi muszę wody nalać, że kwiatki też jej potrzebują, że przydałyby się sandały dzieciom, bo do dwudziestu stopni już dochodzi, że muszę ciemne rzeczy wyprać, o wakacjach, które już za dwa miesiące, o mleczach w ogrodzie, które zachwaściły działkę sąsiadom...

Ale najdłużej zatrzymałam się na myśli, że w przyszłym roku będę obchodzić trzydzieste urodziny. Matulu kochana...jakby nie było prawie połowa życia za mną. Jako rasowa hipochondryczka mogę twierdzić nawet , że ponad połowa. Jestem przerażona. Czas się dla mnie zatrzymał, ale tylko w myślach, jak zerknę do lustra to zaczynam dostrzegać, to czego myślałam, że nigdy nie zobaczę.
Kręgosłup mi wysiada, kamienie tkwią na nerkach, zatoki wariują, migrena odwiedza, zmarszczki wychodzą, ciało jakieś takie zbyt kobiece się zrobiło.
Ale jeśli się za to odpowiednio zabiorę, może coś jeszcze uda mi się odkręcić.
Postanowiłam więc sobie, że w tym przełomowym 2009 roku będę skupiała się przede wszystkim na rzeczach, które lubię, na rzeczach ważnych i mniej ważnych, ale takich, które dają mi uśmiech...i to już od stycznia, mimo iż  skorpionicą jestem. Chcę ten rok spędzić jako kochająca mamuśka i żonka, a nie chroniczna malkontentka :)

A co lubię? Hmmm, ciężko tak wymienić wszystko co się lubi. A jednak spróbuję....

Lubię marzyć... Kochać... Być kochaną... Książki... Kakao... Tańczyć... Ser camembert... Robić zdjęcia... Martini... Laurę Pausini... Włoską plażę... W ogóle wszystko co włoskie... Kuchnię też... Kąpiele we wrzątku... Prawdziwą przyjaźń... Swój dres... Czosnek... Bajm...Kwitnące magnolie... Komedie... Przytulać dzieci... Słońce... Herbaty Lipton... Snowboard... Białą rzodkiew... Czytać... Pisać... Ciepłą bagietkę... Kolor czerwony... Odkurzać... Spacer po plaży... Czekoladę... Tulipany... Szczerość... Jazdę samochodem... Błyszczyki... Brzoskwinie...Spać w skarpetkach i szlafroku... Piwo... Spacery z dziećmi... Punktualność... Bibeloty... Cranberries... Brokuły...Lato...Smsy... Uśmiech córki... Rysunki syna...Lody czekoladowe... Bransoletki... Anne Geddes... Szampana...Karaoke...Żelki Haribo... Klawiaturę...Naleśniki z owocami...Swój kalendarz...Krem do rąk... Dramaty... Michałki... Czereśnie...
i tak do rana mogłabym wymieniać i wymieniać.

Nie lubię natomiast... Hipokrytów... Megalomanów... Nowych telefonów... Prasowania... Przemarzniętych nóg...Malwersacji... Samolotów...Sera Rokpol... Marudzenia... Kurzu... Chamstwa...Czapek... Głębokiej wody...Kawy bez mleka... Deszczu... Kłamstwa...Horrorów... Soku pomidorowego... Pierdzących psów... Porannego wstawania...Swoich łydek...Whisky...Męża w błękicie...Brudnego samochodu... Cyrku... Śmierci... Arbuza za pestki... Prania ręcznego...Polityki... Flaków... Układów... Wytrawnego wina...Rajstop...Windy...Szatkować kapustę... Zawiści... Swojej klaustrofobii... Nepotyzmu... Wódki...Zimnej wody...Zakupów z dziećmi... Tracić czasu na sen...

To by było na tyle, ale jeszcze do tego powrócę. Lista coś czuję jest niekończącym się potokiem słów. Czasem dobrze jest zrobić sobie taki rachuneczek własnych lubi, nie lubi i niekoniecznie tylko na okrągłe rocznice, poznać bliżej siebie...stworzyć taką dłuuuuższą ofertę matrymonialną. Moja jest troszkę chaotyczna, ale ...jestem jaka jestem i nie chcę się zmieniać (no może kilka punktów bym usunęła :)
Dobrej nocki kochane moje blogerki.


2008-04-24

"Matka Polka"

"Matkę Polkę" umieściłam na blogu za zgodą Wydawnictwa "Magia Słów", które to z racji swojej bezinteresownej miłości do debiutantów, wypuściło drukiem poniższy tekst w książce pisarki Moniki Sawickiej (właścicielki owego Wydawnictwa) pt."Demi Sec" 19.10.2007r.
Zainteresowanych informuję, że nie jest on tekstem autobiograficznym, choć sytuacje tu opisane nie są mi zupełnie obce... zresztą, chyba każda Matka, bez względu na to czy Polka, czy nie, znajdzie tu odrobinę siebie :)


                                                  Matka Polka


Kiedy rodziłam nasze pierwsze dziecko, a było to ponad sześć lat temu,myślałam głównie o tym, żeby nikogo nie zawieść i spisać się jak przystoi na idealną Matkę Polkę, czyli:
- nie krzyczeć, bo nie wypada;
- nie zadawać zbędnych pytań, bo też nie wypada;
- nie panikować, bo przecież nie ma ku temu powodu;
- nie zużywać za dużo ligniny, bo jest mało;
- nie wychodzić poza obręb dwa na dwa, bo nikt nie będzie za mną ze szmatą gonić;
- nie mówić że boli, bo i tak wszyscy wiedzą;
- nie marudzić, bo nie jestem żadną gwiazdą;
- nie czekać na żadne racje żywnościowe ani wodę, bo po co się zawieść;
- nie wspominać o obiecanym i zapłaconym pokoju do porodu rodzinnego, bo i tak powiedzą, że tam są takie same warunki;
  - nie prosić raz o paracetamol, tylko minimum pięć, bo zwykle za piątym razem przynoszą
   - i co najważniejsze, nie doprowadzić do tego, żeby mąż zobaczył więcej niż powinien, bo teściowa mówiła, że jest słaby psychicznie i nie wybaczyłaby mi, gdyby to właśnie on doznał szoku poporodowego

  Krótko mówiąc nikogo nie obarczać swoim stanem psychiczno-fizycznymi z uśmiechem na ustach urodzić na zawołanie, najlepiej w przerwie między dopołudniową, a popołudniową kawą pielęgniarek, no ewentualnie mogę też po kolacji, ale nie w nocy, bo wtedy wolą się zdrzemnąć.
  I nie świadoma swoich praw, tak też zrobiłam.
 Dostosowałam się do wszystkich wytycznych, jakie otrzymałam. Większość z nich była głupia i nieprzemyślana, ale pod wpływem hormonów nie protestowałam. Siostry zachowywały się jak zaprogramowane roboty wydające komendy. Siadaj, kładź się, spaceruj, nie pchaj, pchaj.Bez uśmiechu na twarzy, bez słów podtrzymujących na duchu,zupełnie bez emocji. Wtedy myślałam, że tak po prostu musi być.
  Byłam więc bardzo dzielna, grzecznie za wszystko podziękowałam, ucałowałam męża na dobranoc, zadzwoniłam mu po taksówkę, bo z wrażenia zapomniał numeru, a kiedy już znalazłam się na swoim łóżku wybuchnęłam płaczem. I tak, płacząc w poduszkę spędziłam najgorsze trzy noce w swoim życiu,ale oczywiście nikomu o tym nie mówiłam. Bo przecież nie wypadało. A poza tym roboty już się mną nie interesowały.
  Dusiłam to wszystko w sobie bardzo długo. Kiedy wyszłam z córcią ze szpitala,moja złość przerzuciła się, z przyczyn według mnie zupełnie jasnych, z personelu medycznego na mężczyzn.
  Miałam ochotę każdego napotkanego faceta wcisnąć w białą koszulę nocną,ulokować w epicentrum Oddziału Porodowego i kazać mu wypchać na świat przez otwór wielkości dziurki od klucza trzykilogramowe niemowlę,a potem jeszcze spędzić przymusowo trzy dni szpitalnego holokaustu.Spać na łóżku dla koszykarzy,na którego wchodzenie i z którego zeskakiwanie wiąże się z ogromnym bólem, karmić dzidziusia na żądanie z popękanych sutków pod czujnym okiem szpitalnych maniaczek naturalnego karmienia i toczyć wojny z siostrami o każdą tabletkę paracetamolu.Wiedziałam, że oni nie zawinili, ale przecież kogoś ludzkiego musiałam chociaż w podświadomości ukarać, skoro na roboty nie miałam wpływu.
  Te drastyczne wizje rodzących mężczyzn miałam kilka dni i na szczęście mi przeszło, bo w ich wydaniu to było gorsze niż najstraszniejszy horror.
 Trzy lata później sytuacja się powtórzyła i jechałam tą samą windą, z tym samym bladozielonym facetem, czyli moim mężem,który litościwym głosikiem wypowiadał potok zdrobniałych słówek, które rzekomo miały mi pomóc a naprawdę doprowadzały mnie do szału. Wtedy, właśnie w tej windzie, czując na prawej łopatce rękę męża, która miała masować mi kość ogonową, ale najwyraźniej się zagubiła w przypływie emocji,przypomniałam sobie co mnie czeka, i postanowiłam zrobić wszystko dla własnego dobrego samopoczucia.
  Punkt pierwszy:pozbyć się męża dla jego własnego dobra
  Punkt drugi: wygrać walkę z robotami
 Jak tylko winda się zatrzymała, powiedziałam mężowi, że to jeszcze potrwa iże zapomniałam koszulę nocną na zmianę i aż nie wraca bez tej odpinanej na biuście. Byłam o niebo spokojniejsza, jak przestał mi panikować do ucha i przejęty swoją rolą zniknął na dwie godziny, szukając czegoś,czego nie mógł znaleźć, bota koszula leżała na dnie mojej szpitalnej torby.
 Z robotami też poradziłam sobie bez trudu. Okazało się, że wystarczyło tylko odpowiednio zaraz na wstępie je zaprogramować.Tak bardzo żałowałam, że przy pierwszym porodzie poddałam się bez walki. Tym razem pytałam o wszystko, co chciałam i co miałam prawo wiedzieć, krótko mówiąc gadałam non stop.Kazałam dać głośniej radio, uchylić okno,odsłonić rolety i obniżyć łóżko. Nie dałam się dotknąć nikomu oprócz mojego lekarza, a jak tylko miałam ochotę to wrzeszczałam ile sił w gardle i spacerowałam po całej porodówce. Na koniec poprosiłam o kolację, mimo że dochodziła północ, i nie opuściłam porodówki bez zapasu trzech tabletek paracetamolu.
  Niesamowite,ale mój stan psychiczny był znacznie lepszy niż po pierwszym porodzie i co najważniejsze, miałam siły, żeby z uśmiechem na twarzy przytulać całą noc swojego malutkiego synka. A że roboty się do mnie nie odzywały, to mi nawet tym razem było zupełnie na rękę.
 Po powrocie do domu przez pierwszy miesiąc próbowaliśmy przekonać trzyletnią wówczas córcię, że braciszek nie jest lalką i nie wolno dłubać mu w oczkach ani podawać mu ziarenek surowego ryżu.
 Staraliśmy się ustalić jakiś harmonogram dnia; kto, gdzie, kiedy, o której godzinie. Niestety na próżno, bo bardzo szybko stał się on nieczytelny i tym samym bezużyteczny. Poszliśmy więc na całość.A dokładnie to ja poszłam, bo mój mąż to poszedł, owszem,ale do pracy.
  Wiedziałam,że nie będzie łatwo, że dwójka małych dzieci nie raz wyssie mój organizm z całej energii, a trzeźwość umysłu dwadzieścia cztery na dobę przez sześć lat zrobi z mojego mózgu kogel-mogel,ale mimo wszystko byłam gotowa przez to przebrnąć.

 Zostając po raz drugi matką, automatycznie podpisałam drugą umowę na czas nieokreślony, z całodobowym systemem pracy, bez możliwości wcześniejszego wypowiedzenia i bez chętnych na zmiany.
Mój zakres obowiązków z wielkości kopca kreta urósł do rozmiarów piramid egipskich. Znowu powróciły nieprzespane noce, nieustanny bałagan i ogólnie panujący chaos. Cierpiałam na notoryczny brak czasu, mój portfel świecił pustkami, a zjadana na stres biała czekolada odkładała się w obrzydliwe fałdki na biodrach.
A najgorsza dla mnie była świadomość tego, że nie mogę się poddać.
  Nie mogłam obudzić się rano po nieprzespanej nocy i powiedzieć: Nie daję sobie rady, rezygnuję, poszukam czegoś innego, łatwiejszego, lepiej płatnego.Musiałam tylko, tak jak każda inna matka, wpaść w swój rytm i znaleźć na to wszystko jakiś rozsądny sposób. Nauczyć się żyć w niepewności co przyniesie kolejny dzień. Zrozumiałam, że jeśli mam być idealną matką dwójki dzieci i równocześnie idealną żoną,natychmiast potrzebuję pomocy Anioła Cierpliwości. I chyba znalazłam takiego, tak mi się przynajmniej wydaje. Bo w chwilach kryzysu, kiedy przez dom przechodził tajfun,obiad płonął na piecu albo już świtało, a ja jeszcze nie zdążyłam zasnąć, On wkraczał, posyłając do mnie dzieci, które na swój sposób okazywały mi miłość.
 Jednym słowem, jednym gestem, czasem tylko jednym spojrzeniem sprawiały, że podnosiłam się jak roślinka, którą podlano po tygodniu suszy. Wtedy zrozumiałam, że czas tak szybko ucieka, że w ciągu dnia nie zawsze wystarcza go na miłość. Jeśli moje dzieci budziły się w nocy, to znaczyło, że jej potrzebują i nie miały ochoty czekać do rana.
I tak mijały dzień za dniem, noc za nocą.

                                                         ** *

  W końcu nadszedł ten dzień. Dzień, w którym odprowadziłam trzyletniego synka do przedszkola. Wracając do domu, zaczęłam płakać,choć nie było ku temu konkretnego powodu, bo on nie uronił ani jednej łezki. A ja szłam i wyłam jakby mi synka na siłę przywiązali do kaloryfera. Czułam się strasznie dziwnie, nie wiedziałam nawet, w którą stronę iść. Tego dnia pierwszy raz od sześciu lat poczułam się samotna. Wróciłam do pustego domu i uświadomiłam sobie, że zamknęłam pewien rozdział w swoim życiu do którego już nigdy nie wrócę.
  Tak jak sugerują mądrzy psychologowie spędziłam pierwsze trzy lata życia moich dzieci z nimi i . . .
  No właśnie. ... I co dalej?
  Mam trzydzieści lat i nie wiem, co dalej.
  Mam dzieci i męża, którzy mnie kochają ale nie wiem, jak bez nich spędzić kolejny dzień?
  Chyba gdzieś popełniłam błąd przez te sześć lat?
  Chyba o czymś zapomniałam?
  A może o kimś?
  ...Może o sobie?

(tekst jest mojego autorstwa, kopiowanie bez mojej zgody, jak również zgody Wydawnictwa "Magia Słów" zabronione)

2008-04-23

Na kolana

Mój syn pod wpływem oglądanej ostatnio często bajki zarządził zmianę imion w naszej rodzinie. Córcia od dziś to Lola, on sam to Charlie, a my jesteśmy parents Sorenson. Bajka nie jest ani brutalna, ani wulgarna, więc mogę zaakceptować tę nagłą zmianę. Pewnie jest chwilowa, jak wszystko u siedmiolatków.

Tak więc zostałam rano sam na sam z Lolą, która wspinanie się na mnie wyćwiczyła już do perfekcji; z żołądkiem jak zgnita śliwka węgierka (bo nadal nic nie wiadomo... mam wrażenie, że mnie testują) i z kością ogonową rwącą jak ząb skazany na czyszczenie kanałowe. Pół dnia spędziłam w pozycji ryczącej klaczy, bo stanie na nogach jest zbyt bolesne. Rwie wszędzie, w biodrach, w udach, w łydkach i pod łopatkami. Powód... podniesienie jedenastokilowej Loli bez zginania kolan... głupota boli. I to bardzo.

Przyjaciółka moja kochana poradziła mi porządne namaszczenie BenGayem i wygrzanie się w łóżeczku. Namaścić przez cały dzień nie miał mnie kto, a gdybym chciała zrobić to sama, to musiałabym najpierw odciąć sobie rękę i uczepić ją na długim kiju. Leżeć próbowałam, owszem, ale kiedy pojawiły się na mnie wszystkie maskotki, a zaraz za nimi chętna do skakania mi po brzuchu Lola, to niczym rasowa cwałująca klacz uciekłam z placu zabaw.

Do teraz ból nie przeszedł. Zgięta w pół wiszę z nosem na klawiaturze. To najwygodniejsza pozycja, stać się nie da, bo za bardzo obciążam nogi i się uginają, a gdy leżę to mi drętwieją.
Nawet jeśli ktokolwiek z firmy raczy mnie dziś (w końcu) poinformować, że zrobiłam krok do przodu, to i tak radość będzie ograniczona do śmiania się w podłogę.
Jednak wracam do pozycji na kolana. 
 
 

2008-04-21

Kolorowe landryneczki

Nadal jestem zawieszona w niepewności, czy udało mi się wejść na kolejny szczebelek drabinki zwanej karierą zawodową. Czekałam cały weekend i nadal czekam z głośnymi okrzykami zadowolenia, które kłębią się w moim gardle, bo nie mam pewności, czy aby wszystko mam zapięte na ostatni guzik.
Mój żołądek z nerwów zamienił się w suszoną śliwkę węgierkę.
I nie dlatego, że pragnę nie wiadomo jak właśnie teraz awansować (wychodzę z założenia, że nie można się poddawać, tylko w razie niepowodzeń walczyć dalej) ale dlatego, że mój mąż we mnie tak bezgranicznie wierzy, że zamówił drewniane schody do domu, które mają nam montować za dwa tygodnie i bez mojej premii rozwojowej może być ciężko.

No więc znowu moje plany uzupełnienia szafy prysnęły jak bańka mydlana, mimo iż wiosna się zrobiła i wypadałoby do garderoby wpuścić troszkę zapachu nowości. Zamiast modnej tego sezonu sukienki w kolorze słońca w pierwszej kolejności wykładam na schody. Ale sama jestem sobie winna. Wprowadziłaś kobito męża w tajniki swoich wypłat, premii, bonusów, terminów przelewów, dałaś upoważnienie do konta bankowego to teraz nie marudź, że zamiast nowych ciuszków, będziesz mieć schody w domu. A jak Ci kobito zrobią schody, to zarabiaj dalej na ogrodzenie, wyrównanie terenu na działce, na taras, balkon, drzwi garażowe, bruk, skalniaki... matulu kochana przecież ja sobie tej kiecki nawet do 2020 nie kupię...
Cieszę się strasznie, że udaje nam się nasz dom doprowadzać do coraz piękniejszego wyglądu, ale brakuje mi czasem takich wypadów na sklepy sprzed stanu posiadania dzieci sztuk dwie i domu.

Z dnia na dzień życie jest droższe i nic tu nie pomoże rwanie sobie włosów z głowy. Tego jestem świadoma. Kosztowniejsze jest pożywienie, utrzymanie domu, dzieci... dobrze, że męża utrzymywać nie muszę :) On na szczęście też pracuje i pilnuje rachunków za dom, spraw dotyczących samochodu, przedszkola, karmy dla psów (śmieszne, ale nasz berneńczyk zjada niezłą kasę miesięcznie, a w zamian panicznie boi się wiatru i nie pilnuje domu kiedy wieje). Ja z kolei pilnuję opłat za firmę, robię zakupy spożywcze, drogeryjne i dziecięce. I tak pieniądze się kurczą jak ssane landrynki, aż w końcu znikają i zaczyna się nowy miesiąc.

Jedyny plus tego całego pieniężnego zamętu, to fakt, że w ogóle są i że każdego pierwszego dnia miesiąca mogę otworzyć nowe opakowanie landrynek. I tak sobie ssać i ssać smakowicie, niekoniecznie w nowej sukience, ale za to na nowych schodach.
Więc jak tylko mój żołądek dziś ze śliwki wróci do stanu poprzedniego to ruszam z nową siłą do pracy, bo pieniądze szczęścia nie dają, ale dają wiele chwil radości.
I tego nie da się ukryć. 


2008-04-18

Luksus w Lexusie

Od jutra będę żyła w luksusie jakiego do tej pory nie miałam. Będę wozić swój zgrabny tyłeczek wypasionym Lexusem RX 350, zaciągać się cienkim Davidoffem i zasłaniać twarz wielkimi okularami przeciwsłonecznymi.
Na lunch udam się do najdroższej restauracji w centrum mojej ogromnej metropolii. Zamówię opiekaną cukinię zalaną sosem beszamelowym z nitkami polędwicy "ala szpaner" i krabami "ala cwania", do tego deser...zapiekaną w sosie pistacjowo orzechowym gruszkę z wiśnią nasączoną likierem na czubku i butelkę Chateau Petrus, najdroższego wina na świecie.
Z nogą założoną na nogę będę się delektować smakiem i kokietować rzęsami jak płetwy wieloryba potykających się wiecznie kelnerów.
Potem udam się na zakupy, Laurent, Vuitton, Karan, Ferre, sukienki, szpilki, bielizna i perfumy w których urządzę sobie wieczorną kąpiel z dodatkiem zielonego Johny Walkera przez słomkę.
W drodze powrotnej wstąpię zrobić się na mulatkę, taką wypasioną na trzydzieści minut, przykleję tipsy, wstrzyknę dawkę botoxu ,wycieniuję włosy i poddam się odsysaniu tłuszczyku z lewego bioderka. Zamówię na lipiec rejs statkiem po Morzu Śródziemnym od Wenecji po Stambuł, na sierpień Malediwy, a na Sylwestra Aspen.
I tak minie mi dzień w pracy.....

Zadzwonił budzik, a ja spadłam z łóżka w panice szukając swoich kart kredytowych....życie to nie sen....na szczęście !!!!

Bo nie cierpię krabów, ostatnio też zakupów, mam chorobę morską i panicznie boję się latać :)

Miłego dnia moje kochane  blogerki (i blogerzy). Zmykam w objęcia Morfeusza, bo czeka mnie dziesięć godzin pracy.


2008-04-17

Jak bańka na choince

Nienawidzę wisieć w niepewności. Niestety od rana sobie w niej wiszę.Tak naprawdę to wiszę już od poniedziałku. I czekam i czekam, liczę i liczę, przeglądam te wszystkie papierzyska firmowe i ciekawość mnie zżera czego też się doczekam. Albo będzie w końcu ten awans, albo znowu jak długa rozłożę się centymetr przed metą. Cierpliwość nie jest moją mocną stroną i dlatego żeby nie zgrzytać zębami objadam się rodzynkami (zapas czekolady się zakończył). Co gorsza rodzynki też się już kończą.
List polecony oczywiście nie dotarł na czas, jakby mogło być inaczej.Pani na Poczcie wysyczała w okienko, że list polecony to nie przesyłka gwarantowana tylko planowana. Chyba jak mi pewna znajoma poradziła, zainwestuję w gołębie pocztowe. Może nie są tańsze, ale na pewno sympatyczniejsze.
Mimo tego jestem dobrej myśli, może warszawiacy wykażą się większym zrozumieniem, choć z tą moją firmą to bywa czasem tak jak z Pocztą Polską. Czasu nie przyśpieszę, muszę grzecznie, z pełną buzią rodzynek czekać.

Moja mała złośnica śpi. Mam chwilkę oddechu. Mogę zrobić sobie kawę i wypić ją z nadzieją, że nikt mi jej nie wyleje na kremowy dywan. Mogę w końcu też zajść do ubikacji i nikt nie będzie mi się na kolana drapał.
Moja córcia ma bowiem etap wiszenia na mnie jak bańka na choince. Nie mogę kroku zrobić bez niej, jak nie wisi na rękach, to wisi na nogawce. Jak się schylę do kredensu po garnek, to wisi małpiatka na plecach, jak siądę do komputera to ciągnie mnie za bluzkę i próbuje ukraść myszkę. A jak gdzieś się z nią wybiorę w teren, to jakby mi ją kropelką do klatki piersiowej przylepili. Taka z niej mała kangurzyca. Mam wrażenie, że ma na czole napisane "zawsze i wszędzie z mamą".
Męczące to strasznie, bo nawet przez telefon mi nie da porozmawiać, ale pewnie minie niebawem stan wiszenia na mnie (głęboko w to wierzę :) i moje dziecko będzie  bardziej samodzielne.
Na razie będę jej Mamą Kangurzycą.

2008-04-11

Jestem jak gąbka... dla Madlen jak Anioł

Jestem jak gąbka. Mała, ale wydajna. Chłonę wszystko od rana do wieczora. Przede wszystkim emocje. Ostatnio wiele się u mnie dzieje i czuję czasem jak się przelewa...radość oczywiście.

Córuś skończyła piętnaście miesięcy. Jest kochaną diablicą. Od samego rana, z tym swoim zawadiackim uśmiechem na małych usteczkach sieje zamęt.
Jest na etapie zauroczenia światem zaokiennym. Od rana chodzi w czapkach, kurtkach, chustach na szyi, generalnie to nie interesuje jej co ma na sobie, ważne, żeby na cebulkę. I od rana chce patrzeć przez okno, kuchenne na przekór, gdzie trzeba ją podnosić. Jakby nie mogła patrzeć na taras i dać odpocząć moim nadwyrężonym bicepsom.
Po śniadaniu mamy więc musowe wyjście do ogródka, gdzie od momentu zetknięcia butów z ziemią zaczyna się bieg na oślep, byle najdalej od mamy. Na bezpiecznej odległości zaczyna się kosztowanie trawy, gleby, kamieni, a potem znowu ucieczka, z fikołkami po drodze i czapką na bakier. Jest jak komandos, żadna nierówność nie jest jest straszna.
Powrót do domu to wysiłek rzędu noszenia dwóch wiader węgla do piwnicy za jednym razem. I dla mnie i dla niej. Mocujemy się niczym zapaśnicy sumo.
Wiem, że jestem wtedy mamą potworem. Widzę to w jej oczkach zapłakanych i wypełnionych żalem. Ale nie mogę spędzać dwunastu godzin dziennie na dworze. Chyba, że pomyślę nad kuchnią polową?

Synuś skończył siedem lat, jak już pisałam ostatnio. Jest na etapie znudzenia wszystkim co go otacza. Tylko kartki, nożyce i klej dają mu radość. I bałagan jaki po tym zostawia. Pozostałe zabawki odkurzam notorycznie z kurzu co sobotę. Taki z niego mały nudziarz :) Ale rozpływam się przy jego codziennym mamuś, kocham Cię i zapominam o syfie na ziemi.

Mężuś nadal biega. Nadal też ma dietę. Waga nadal stoi w miejscu.
Zaczyna się kryzys, ale nie poddaje się. Dzielny z niego chłopczyk. Nadal trzymam za niego kciuki.
Czekoladę jem w ukryciu (to dla tych co im przeszkadzało). Krzaki przejrzałam, kochanki brak (to dla tych podejrzliwych :)

A ja, mama strusiowa, chłonę to wszystko i jestem szczęśliwa. Od dwóch dni nawet bardzo. Jestem jak balon pełen spełnionych marzeń. Unoszę się i dryfuję w swojej czasoprzestrzeni.
A współwinna tym uniesieniom (oprócz szanownej Statuetki) jest pewna niesamowita duszyczka, która wpisem na swoim blogu wirtualnie dodała mi skrzydeł. Pierwszy raz ktoś w ten sposób się o mnie napisał...

Kochana Madlen, to piękne co napisałaś, dziękuję Ci za te słowa.
Zaskoczyłaś mnie tym postem i łzy wzruszenia zakotwiczyły w moich oczach na kilka dobrych minut. Aniołem raczej nie jestem, ale cieszę się, że dałam Ci natchnienie i otworzyłam bramę do świata magii słów pisanych i czytanych.
Poniżej wklejam fragment bloga www.madlen08.blog.onet.pl

Każdy ma swojego Anioła. Tylko musi go odnaleźć. Ja już odnalazłam...

Tego posta chciałam zadedykować właśnie mojemu Aniołowi.
To właśnie dzięki tej Osóbce powstał ten blog, za co jestem jej niezmiernie wdzięczna.
Gdyby nie Ona, nie pomyślałabym nigdy, że pisanie i czytanie może być tak przyjemne i nigdy nie pomyślałabym, że właśnie ja nadaje się do takich rzeczy.
Mój Aniołek pokazał mi, i wprowadził mnie w cudowny świat zapomnienia, do którego uciekam się zawsze kiedy dopada mnie rutyna codzienności.
Lecz oprócz tego, że jestem jej wdzięczna za pokazanie nowego świata, jestem pełna podziwu dla niej jako dla matki, żony i kobiety.
Cóż będę więcej pisać...
Ona znalazła już swojego Anioła, a teraz, być może nieświadomie, staje się Aniołem dla innych.
Więc powiem krótko, ale za to szczerze i prosto z serca- Dziękuje Virginio.

2008-04-09

Statuetka

Wczoraj to cudo trafiło do moich rąk. Oczywiście tradycyjnie się poryczałam, jakby mogło być inaczej :)

Po pierwsze dlatego, że mój nad wyraz inteligentny listonosz, mimo, iż byłam w domu wcisnął na siłę to cudeńko to skrzynki pocztowej na głównej drodze. I nie pomyślał, że jak wkłada to od góry skrzynki to ma tam więcej miejsca, ale ja za chiny ludowe przez normalny otwór nie mogłam tej przesyłki wytargać, zaklinowała się. Mocowałam się ze łzami w oczach, że coś uszkodzę. Przeklinałam na pół okolicy. Miałam ochotę lecieć po siekierę, a zaraz z nią na skrzynkę, a  potem na listonosza. Tępota ludzka nie zna granic. Na szczęście po kilku długich dla mnie minutach udało się. Ale dyplom wygląda nieciekawie.

Po drugie dlatego, że się wzruszyłam jak ją zobaczyłam. Tak zwyczajnie, niezwyczajnie. Była cała, nie uszkodzona, nawet nie zadrapana. Kochana dzielna figurka. I wtedy tak mnie jakoś naszło, żeby ją wycałować na powitanie. Te skrzydła skojarzyły mi się z Moniką Sawicką, a ją to już dawno wycałować chciałam, ale jakoś teleportacja ostatnio zawiodła.
Więc szłam w podskokach w stronę domu, całując figurkę co jakiś czas i szczerząc się do niej od ucha do ucha. Dobrze, że to nie autostrada, tylko zwykła miedza :) i sąsiedzi mam nadzieję mnie nie obserwowali. Bo raczej normalnie nie wyglądałam.

Ta Statuetka to nagroda za zajęcie 3 miejsca w Konkursie Literackim Fundacji "Vade-mecum" im. Sandry Brędowskiej na opowiadanie o tematyce "Moje jedyne marzenie". Pisałam go w styczniu przez niecałe dwa tygodnie. Potem po wysłaniu czterech kopii, przez cały okres oczekiwań na wyniki, gdzieś tam głęboko w sercu marzyłam o zajęciu miejscu na podium (bo tylko takie zostaną opublikowane), ale jakoś wyjątkowo w siebie tym razem nie wierzyłam, bo wydawało mi się, że zbyt mało czasu temu poświęciłam.
Ściskałam jednak mocno w dłoniach własne kciuki, aż do ogłoszenia wyników 14 lutego. No i udało się.
Był wrzask, pisk, łzy, radość przeogromna...kolejne spełnione marzenie. Ta Statuetka i cały ten konkurs dały mi siłę, motywację i wiarę w to, że nawet te marzenia, które wydają się bardzo odległe też mogą się spełniać.
Dlatego będę marzyć dalej, i dalej, i tak zawsze, aż do końca.

Moje konkursowe opowiadanie pt. "Noc Aniołów" ukaże się drukiem we wrześniu 2008r. w piątej książce pisarki Moniki Sawickiej pt. "7 kolorów tęczy".
 
 
 
 

2008-04-08

Emocjonalne wahadełko

Karuzela kręci się dosyć mocno. A ja nie nadążam. Mam wrażenie, że ciągle na nią wskakuję, a za chwilkę już zeskakuję. Nie potrafię znaleźć wygodnego krzesełka dla siebie. Już prawie wydaje mi się, że jest mięciutko, a jednak po chwili jakiś pręt wbija mi się w plecy... i ciach, ląduję na ziemi.
Tak potraktowało mnie krzesełko "awans". Bezczelny kawałek żelastwa. Choć karuzela kręciła się mocno to udało mi się wskoczyć, wygodnie usadowić, marzyć o dalszym rozwoju... ale podmuch wiatru tego dnia był tak silny, że zmiótł mnie w jednej sekundzie i wpadłam gębą w błoto pod nogami. Żeby nie powiedzieć w gówno. Podniosłam się, bo nie lubię smrodu i raczej szybko zawsze się podnoszę, ale teraz kiedy mam szansę ponownie zasiąść na tym złośliwym kawałku swojej prywatnej karuzeli, zaczynam wątpić w to czy się na nim utrzymam. Bo nie mogę zapominać o tym, że z krzesełka "awans" dziennie po kilka razy przesiadam się na krzesełko "macierzyństwo". Kręci mi się już z tego wszystkiego w głowie. Od rana do wieczora. Czasem nawet w nocy.
Boję się jak ciemna cholera, że znowu pomylę jedno z drugim. Że tego dnia kiedy będzie trzeba wsiąść na "awans" podjedzie "macierzyństwo" i dupa blada. Zabraknie tak jak ostatnio kilku ziarenek piasku sprzedaży na całą piaskownicę i dalej będę stać w tym samym miejscu i rwać włosy z głowy.
Bo jest o co powalczyć, ale jakoś sił mi brak, bo na wiele rzeczy nie mam wpływu. Wróżką nie jestem.
I w takim właśnie momencie chciałabym, żeby moja karuzela stworzyła sobie nowe krzesełka, może "babcia" albo "niania" albo "krasnoludki". I miotam się jakby to zrobić, żeby takowe się pojawiły, ale z drugiej znowu strony miotam się, bo nie chcę , żeby obce baby (nie mówię tu o babci) mi po domu łaziły i wychowywały moje dzieci. Krasnoludki byłyby najlepsze, ale z tego co się orientowałam są nie do zdobycia. Nawet na allegro, gdzie ponoć już wszystko jest, takowych cudów pomocy domowej nie ma.
Ach, ciężko tak skakać z krzesełka na krzesełko, ileż razy jeszcze na niego nie trafię i w błocie wyląduję? Ile razy spadnę i najbliższym nadjeżdżającym w łeb od tyłu dostanę? Czuję, że zmasakrowana będę nieziemsko, bo nadal nie mam wypracowanego patentu na połączenie kariery zawodowej z macierzyństwem. Mimo , iż mój rozwój w firmie jest doceniany i podziwiany przez niektórych, to jednak ja czuję, że nie jestem typową karierowiczką KKK (komóra, komputer, karta kredytowa). Naturę mam taką, a nie inną, ktoś może powiedzieć, że głupia jestem, że nie korzystam i nie pnę się po szczebelkach kariery. Że nie wyrzucę ze swojej karuzeli krzesełka "macierzyństwo" zastępując je krzesełkiem "niania". Ale jestem jaka jestem, zosia samosia, i choć mam dni, takie jak dziś, że zdaję sobie sprawę, że daleko po tej drabinie w tym tempie nie zajdę, to jednak zdania nie zmienię.
Jak dzwoni telefon, a w tym samym momencie potrzebuje mnie moje dziecko, to zawsze wybieram dziecko. Choć zapach kasy przyjemniejszy jest od pampersa, to zasady zasadami.
Jak macie jakieś patenty na połączenie tego wszystkiego w trybie "zosia samosia" to czekam z niecierpliwością na podpowiedzi :) bo dziś moja karuzela tak  się rozkręciła, że wyrzuciło mnie w siną dal i nic już nie wiem.
 
 

2008-04-07

Zawsze razem

Czas przebiega mi między palcami szybciej niż jaszczurka między kamykami. Mam takie chwile w życiu, jak na przykład siódme urodziny mojego syna, które obchodziliśmy kilka dni temu, że czuję jak się starzeję. I nie chodzi tu o zmarszczki (jak na razie mnie omijają, w końcu dobre kremy używam), nie chodzi też o metrykę, bo jeszcze nie jest tak źle, trzydziestka dopiero przede mną. Czuję natomiast głęboko w sobie, że zabawa w mamę z udziałem mojego synka pomału się kończy. Zaczyna się prawdziwe życie. Jeszcze może dwa, trzy lata i finito. Ło matyldo, ale będę ryczeć jak nie będzie mi chciał dać buziaka pod szkołą w obawie, że koledzy wyśledzą jego skłonność do rozczulań. A jak mnie przerośnie (co nastąpi niebawem, bo albo ja się kurczę, albo nowoczesne dzieci są z gumy) to pewnie nawet zakaz wychodzenia z auta pod szkołą będę miała. Ale spokojnie, nie będę się dołować na zapas, bo jeszcze mi te zmarszczki nagle wyskoczą.
Jak na razie, skończył siedem lat. Skończył się też etap pytania "dlaczego". Teraz słyszę "a wiesz , że...". Możemy już porozmawiać na wiele tematów. Począwszy od przeżywania pierwszej miłości, poprzez zawód miłosny, historię dinozaurów, historię wszechświata, marki samochodów aż po narodziny i śmierć.
No właśnie. I tu następuję problem, bo temat śmierci rozsiadł się w jego głowie na dobre. Często do niego wraca, a ja za każdym razem czuję napływającą falę zaskoczenia, bo nie wiem jak z nim rozmawiać. Czy w ogóle siedem lat to dobry moment na taką rozmowę? Czy to nie za wcześnie na kształtowanie u niego wizji życia po śmierci?
On ma swoje przemyślenia na ten temat, jak to siedmiolatek. Jedne jeszcze bardzo dziecinne, inne aż nazbyt wybiegające w dorosłość. Najbardziej jednak przeraża go myśl, że jako kochająca się rodzina moglibyśmy się rozdzielić. Powiedział mi ostatnio tak: "Mamuś jeżeli któreś z nas umrze, to obiecaj mi, że zrobisz tak, żeby reszta też umarła i żebyśmy byli rodziną w komplecie tam na górze...Wiesz, bo to tak bez sensu być po świecie porozrzucanym".
W takim momencie naprawdę nie wiem co mu obiecać, a on oczekuje ode mnie odpowiedzi. 
 
 

2008-04-03

Projekt Narcyz

Od kilku dni mam w domu lepszy model. Co ważne nie wymieniłam go sobie sama. I nawet nie maczałam w tym rąk. Sam się nagle wymienił. A raczej zamienił. W co? Jak na razie nie wiem. Jestem na etapie obserwacji.
Nie nadążam za jego nagłą pasją do joggingu, chlebka razowego, yogurtów, zup jarzynowych na obiad z gotowanym tylko i wyłącznie mięsem, braku podjadania po 17. Robi się chyba na makaronik?
W końcu do Włoch się wybieramy w lipcu. Chce się chyba wtopić w tłum, a nie pełznąć po plaży jak zagubiona foka, która przy swojej wadze, w upale ponad trzydzieści stopni, mogłaby zawału dostać. W dodatku taka wakacyjna foka, to oprócz noszenia swojej wagi to musi jeszcze wózek  pchać, obwieszony torebkami, torbami, wiaderkami itp. Czasem nawet ponton na szyi zawiesić. Ciężko potem czerpać radość z wakacyjnego słońca.
Tak więc następuje wielka metamorfoza. I cieszę się bardzo. Doceniam to co robi, bo silnej woli to ma tym razem pod dostatkiem. Przynajmniej na razie. Mnie by się nie chciało biegać o dziewiątej wieczór codziennie od trzech tygodni po 3-5km, a po powrocie patrzeć jak żonka opycha się kanapeczkami albo tabliczką czekolady. Nie wiem co go tak zmotywowało, ale jest to przyjemny widok, kiedy do tej pory ważący ponad sto kilo mąż przemienia się w narcyza w pełnej okazałości. Schudł już sześć kilo, może nawet więcej, tego nie wiem dokładnie, bo nie jestem dopuszczana do niedzielnych pomiarów wagowych. Zrozumiałe. Nikt nie lubi jak się mu w talerz zagląda.
Ale widzę, że brzuszek znika, mięśnie zakurzone zaczynają nabierać połysku, ciałko dumnie pląsa po domu, oczy nabierają głębi, uśmiech jest od rana, od momentu zerknięcia w lustro i wykonania kilku oględzin... przód, prawy profil, lewy profil, tył, zarost. Widać, że jest z siebie dumny. Chyba sam się nie spodziewał takiego efektu. Ja też jestem dumna. No bo lepiej w domu mieć rasowego narcyza niż fokę z nadwagą.
P.S. Kocham Cię...


Przygotowania do maratonu

Wczoraj rano dałam się nabrać na primaaprilisowy żart mojego męża.
Muszę przyznać, że się mu udało. Zadzwonił do mnie z pracy, mówiąc, że nie uwierzę, ale właśnie z jego auta przed chwilką wysiadł Bogusław Linda (mąż zajmuje się nieruchomościami i różnych ludzi spotykał, kiedyś pisarz Jerzy Seipp zasiadał w jego aucie, ba, nawet na wspólny obiad się udali). Dlatego świadoma różnych spotkań i z leksza rano zaspana, po prostu uwierzyłam. Naiwniara. Powiedział mi, że ma nawet zdjęcie, a ja na to, zachłanna istotka , spytałam czy ma dla mnie autograf. Zamiast zdjęcia dostałam jednak smsa "Prima Aprilis". Ale miał ubaw.
Do mojej krwi spłynęła więc dawka soczystej zemsty. Musiałam wymyślić coś czego się zupełnie nie spodziewał. Dziś wiem, że pomysł był wyjątkowo nieprzemyślany, żeby nie powiedzieć głupi. Postanowiłam zaskoczyć ich swoją obecnością w sklepie, do którego po przedszkolu mieli się udać. I nic by pewnie w tym dziwnego nie było, gdyby nie fakt, że sklep ten był 7 km od  naszego domu. Szłam. Szłam. I szłam. Półtorej godziny. Bo oczywiście wszystkim psom po drodze trzeba było się bliżej przyjrzeć. W końcowych momentach sunęłam już nogami, pchając przed sobą ciężki wózek z córcią. Ubrałam sobie bowiem buty, które wydawały mi się na taką podróż najwygodniejsze. Nie wzięłam jednak pod uwagę faktu, że chodziłam w nich z zimie, a na dworze zrobiło się nagle szesnaście stopni. Od połowy drogi marzyłam więc o lawendowej płukance w misce letniej wody.
Będąc na miejscu wysłałam smska "Czekamy pod Kauflandem". Senior był czujny. Powiedział "jasne, akurat" i zażądał zdjęć, których oczywiście nie wysłałam. Był więc pewien, że siedzę sobie w domku i próbuję go wkręcić. Nie mógł uwierzyć jak zza regału z zabawkami wyskoczyły do nich dwie primaaprilisówki :), co prawda jedna z nich, czyli ja ledwo stała na nogach, ale kawał się udał. Mini uciekinierka była w niebo wzięta, że może śmigać między regałami, a mama nie ma sił jej gonić.
Wieczorem z kolei zrobiłam sama sobie kawał i zaczęłam prasować. Kopiec poskładanego prania urósł już prawie do sufitu, a w półkach zrobiło się głucho i pusto. Zaczęłam o dwudziestej pierwszej a skończyłam o północy.
Nie muszę chyba pisać już jak dziś się czuję? Siedem kilosów plus trzy godziny stania przy desce...ałć, ałć, ałć. Chyba nie byłam sobą wczorejszego dnia. Wariatka jakaś.