2011-04-28

Kręci się karuzela


Usiadłam wczoraj z Lolą w parku, na głowę padał nam deszcz płatków magnolii, słońce przyjemnie pieściło niejedną wysuniętą z butów stopę. Dwie dziewczyny siedziały chłopakom na kolanach, w krótkich szortach, z głośnymi bransoletkami na rękach, których dzwonienie odbijało się od poszczególnych ławek porywając ze sobą kolejne dźwięki, składające się na to wiosenne popołudnie. Pachniało zauroczeniem. Słodką miłością. Samotnie siedząca staruszka spoglądała na młodych, i drżały jej kąciki ust... Wcześniej spotkałam się z szefową, na spokojnie, dawno tak otwarcie nie rozmawiałyśmy, chyba nigdy, przez siedem lat współpracy. I siedząc tak na tej ławce, kiedy Lola wyławiała patykiem płatki magnolii z fontanny, pomyślałam o tym, że nie lubię siebie sprzed lat. Po trzydziestce stałam się bardziej płynna, nie jestem już rwącym nurtem emocji, które mnie wyprzedzały i nim zdążyłam je pojąć, taranowały wszystko na co po drodze natrafiły. Teraz mam w sobie spokój, jak widać z wiekiem nie tylko zmarszczki się nabywa. Mówi się, że człowieka nie można zmienić, a ja widzę, jak przeżycia zmieniają ludzi wokół. Mnie samą też. 

Bywam tutaj rzadziej,  bo dzień mnie oszukuje, miał przecież być dłuższy. Perfidny drań. Dwie firmy na pokładzie rodziny, dwoje dzieci, trzy psy, dwadzieścia pięć zeschniętych choinek, około pięćset czekających na przesadzenie, wieczorne turnieje w badmingtona, rower, hulajnoga, test trzecioklasisty, ślub przyjaciółki, nowe projekty męża (każdego dnia inne), do tego dochodzą moje, plany realne i marzenia... kręci się karuzela, coraz wyżej, dodaję jej atrakcji, jakby sama w sobie mało miała uroku. Czasem jednak zamykam oczy na kilka minut, daję się unieść ponad rzeczywistość, rozluźniam mięśnie, odganiam napięcie, frunę lekko pomiędzy bielą kwitnących wokół drzew owocowych. Kontrola nad wszystkim jest niezdrowa, z czasem zaczyna nawet boleć. Dlatego usiadłam na huśtawce ogrodowej  i patrzę w dal, pod las, przemykając wzrokiem po żółtym dywanie mleczy. Pachnie świeżo skoszoną trawą. Cisza. Cisza. Cisza.

2011-04-26

Maszyna losująca wyłowiła...


 Kochani, dziękuję Wam za wszystkie świąteczne życzenia i z wielką przyjemnością, odrobinę przygaszoną żalem, że tylko cztery sztuki książek miałam, ogłaszam wyłonionych drogą mieszania Loliną rączką w wiosennym pudełku. Podzieliłam Was na kolory i tym oto sposobem "Paryż nigdy nie ma końca" trafia do Montgomerry; "Bartleby i spółka" do Go i Rado; "Rozbitek@brzeg.pl" do Hordubal, a "Rodzina White'ów" do Asi - Mamy Nadii. Gratuluję!!! :) 
Proszę o dane do przesyłki na e-maila - virginia79@poczta.onet.pl


2011-04-23

Międzynarodowy Dzień Książki c.d


Z okazji Dnia Książki mam dla Was niespodziankę i cztery książki do wyboru., do których dołączę czekoladowe zajączki. Nie mam w tej chwili czasu na przybliżenie ich treści, więc przytoczę tylko zapowiedzi z okładek. Dwie z nich, autorstwa Enrique Vila-Matas mam w swojej biblioteczce i polecam szczególnie miłośnikom literatury, zarówno tej już napisanej, jak i mającej powstać. Enrique Vila-Matas to jeden z najoryginalniejszych i najbardziej cenionych pisarzy hiszpańskich, erudyta piszący w sposób niezwykle wciągający.

1) "Paryż nigdy nie ma końca" Enrique Vila-Matas - Autor powraca pamięcią do Paryża lat siedemdziesiątych  XX wieku, gdzie pisze swoją pierwszą powieść. Tam obraca się wśród artystycznej bohemy, korzystając z dyskretnej opieki Marguerite Duras, i zachłystuje się wolnością nieznaną w prowincjonalnej i konserwatywnej Hiszpanii końca dyktatury Franco. To zręczne, pełne ironicznego dystansu wobec samego siebie i okraszone dziesiątkami zabawnych anegdot połączenie fikcji literackiej, eseju i wątków autobiograficznych. Vila-Matas, nawiązując do "Ruchomego święta" Ernesta Hemingwaya, kpi z czytelnika, zwodzi i uwodzi erudycją i elokwencją. Po gombrowiczowsku wyśmiewa zadęcie, patos i patriotyczny rytuał emigracyjny, śmieje się z samego siebie i zadaje pytanie o rolę literatury.

2) "Bartleby i Spółka" Enrique Vila-Matas - Autor jest niewątpliwym mistrzem erudycyjnego kolażu literackich odwołań i asocjacji, jego proza zaskakuje bogactwem szczegółów i inteligencją konceptu. Tym razem za punkt wyjścia posłużył mu Melville'owski pan Bartleby, który na każdą prośbę, żeby coś zrobił albo opowiedział, wzbraniał się zawsze tymi samymi słowami: "Wolałbym nie". Bartleby i spółka opowiada właśnie o Niemożności i Nieistnieniu jako znamiennych syndromach współczesnej twórczości: niedoszły prozaik, garbaty kopista, po dwudziestu latach zupełnego milczenia zaczyna pisać pamiętnik, podążając tropem literatury, która nie powstała. Bartleby i Spółka to antyksiążka nieodzowna w bagażu podręcznym każdego miłośnika literatury i erudyty, rzecz, do której wciąż się wraca - na wyrywki, ze smakiem, z dumą wtajemniczonego wspólnika...

3) "Rodzina White'ów" Maggie GeeAlfred White, dozorca w jednym z londyńskich parków, jest zaprzysięgłym rasistą i despotą. Z powodu wylewu trafia do szpitala. Podczas wymuszonych chorobą spotkań rodziny przy jego łóżku wychodzą na jaw skrzętnie skrywane urazy i wzajemna nienawiść. Dzieci w chorych relacjach z ojcem upatrują źródeł swoich życiowych niepowodzeń. Starszy syn jest nieszczęśliwym pracoholikiem, córka na złość ojcu wiąże się z czarnoskórym mężczyzną, a najmłodszy Dirk to prymitywny i zakompleksiony skinhead. Losy członków tej rodziny splatają się wyłącznie w sposób przypadkowy i dramatyczny. Powieść, wstrząsająca historia White'ów, jest również wiernym obrazem brytyjskiego społeczeństwa i ważnym głosem w dyskusji na temat rasizmu.

4) "Rozbitek@brzeg.pl" Krystyna JanuszewskaAutorka w poprzednich książkach pokazała, że warto ją czytać. Tym razem opowiada historię człowieka od A do Zet. Opowiada ją w pierwszej męskiej osobie, chodzi bowiem o malarza, który dokonuje rachunku sumienia, a może porachunków z własnym życiem. Kobieca wrażliwość Januszewskiej, miękkość obrazu świata zderza się z męskim charakterem bohatera obracającego się w kobiecym świecie , doświadczającego babskich klimatów. Postaci kobiet świetnie piórem Krystyna Januszewskiej namalowane tworzą świat według malarza. Wątki splatają się ciekawie, pojawia się dawno nie widziana córka dość przypadkowej żony, wielbicielka Renoira, nawiązuje się bliski kontakt dający radość, ale też i między wierszami smutek straconego podzieleniem się czasu. Bez dydaktyki pojawia się refleksja, co warto, a czego nie warto.

Kto ma ochotę na którąś z w/w książek, proszę o komentarz z zaznaczeniem, która książka wzbudziła jego zainteresowanie, do poniedziałku do godz. 24.00. Wśród chętnych z przyjemnością rozlosuję książkowe prezenty :)


Niech nadchodzące Święta przyniosą Wam radość i wewnętrzny spokój,
pozwolą na chwile wypoczynku i refleksji, na które brakuje nam czasu;

niech promienie słoneczne wypełnią Wasze dusze wiosennym blaskiem,
który sprawi, że wiara, nadzieja i miłość,
narodzą się ponownie w Waszych sercach,
po zimowym stanie spoczynku.

Wesołego Alleluja!!! :)


Międzynarodowy Dzień Książki


Odłóżmy na chwilkę jajka, mazurki, szmatki i ostatnie przedświąteczne zakupy, bo dziś Międzynarodowy Dzień Książki, o którym mam wrażenie tego roku zapomniano, i ze względu na Wielkanoc potraktowano u nas po macoszemu. Z wielką nadzieją wkroczyłam kilka dni temu do Empiku, liczyłam bowiem na promocję, która obowiązywała w zeszłym roku ( 3 książki w cenie 2), jednak na otarcie łez dostałam jedynie niewielkiej objętości książkę Moniki Szwai "Nie dla mięczaków". Przyznać za to muszę, że na wysokości zadania stanął w tym roku Matras, ze swoją kwietniową promocją - 25% na większą część książek, a niektóre nawet można zakupić w cenie - 70%, 80% (już jest przebrane, to fakt, ale początkiem kwietnia można było się nieźle obłowić).

Czy obowiązują w jakiś innych księgarniach atrakcyjne promocje? Macie jakieś donosy o różach dodawanych do zakupionej książki, jak to bywa w Hiszpanii? A może wybiera się ktoś do Buenos Aires w najbliższych czasie? To argentyńskie miasto właśnie dziś rozpoczyna całoroczne świętowanie, bo zgodnie z decyzją UNESCO i trzech pozostałych organizacji związanych ze światowym rynkiem książki (IPA - Międzynarodowe Stowarzyszenie Wydawców; IBF - Międzynarodowa Federacja Sprzedawców Książek; i IFLA - Międzynarodowa Federacja Bibliotek) Buenos Aires na rok 2011 przemieniło się w Światową Stolicę Książki. Popatrzcie sami na jedną z najpiękniejszych świątyń książki na świecie, biblioteka i księgarnia w miejscu dawnego Teatru. Oto  El Ateneo Grand Splendid.





Nic innego mi nie pozostaje, jak udać się do mojej miejskiej księgarni, która nie równa się tej powyżej, ale mam do niej wielki sentyment, bo stoi w tym samym miejscu od lat i pracują w niej bardzo miłe panie. Jest piętrowa, ale tylko na parterze mieszkają książki, na balkonie zaś można podziwiać malarstwo, w przewadze nasze regionalne. Nigdy nie przechodzę koło niej obojętnie, nawet jeśli nie mam w planach zakupów. Sięgając przypadkowo po jakiś tytuł, często wynajdę książkę, do której bym nigdy nie dotarła drogą internetową. Dlatego rzadko kupuję książki przez internet, ja muszę zobaczyć, dotknąć, przewertować, sprawia mi to przyjemność i stanowi nałóg. Papier, zapach farby drukarskiej, forma wydania i ogólna estetyka książki mnie podnieca, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi. Lubię nowe książki, lubię obcować z ludźmi, którzy są tam z tego samego powodu co ja, i którzy przyciskają do piersi wyłowioną z regałów perełkę. Nigdy nie biorę koszyka, przytulam ją od razu do siebie, a kiedy biorę więcej układam w stosik pod pachą. Są moje, zżywam się z nimi od pierwszej chwili, w koszyku leżałyby samotne, jakby niepewnie tam wrzucone, bez uczucia,  jak ziemniaki na obiad. Dlatego uśmiecham się często w stronę książki, która znalazła się dłoniach nowego właściciela, będzie jej tam dobrze. Te z koszyka są często prezentami, które dołączą do kolejnych sierot na półkę książek zapomnianych, niepotrzebnych i niechcianych.
Oprócz książek pachnących nowością mam też słabość do tych archiwalnych wydań, książek na których wznowienia czeka się latami, albo które są słabo dostępne, dlatego częściej bywam w antykwariatach niż księgarniach, a kiedy trafia mi się taki stryszek jak niedawno, to od czubka głowy po końcówkę małego palca tkwię w jakiejś tajemniczej, jedwabistej powłoce uniesienia i nie sposób z tego raju sprowadzić mnie na ziemię.

A Wy, częściej bywacie w księgarniach, czy antykwariatach?
Zapraszam wieczorem, będę mieć dla Was drobne książkowe upominki z okazji Dnia Książki i dodam z przyjemnością do nich czekoladowe zajączki  :)



2011-04-21

Artykuł o blogach

Jakiś czas temu Dea podjęła temat pisania blogów i zaprosiła do dyskusji na ten temat. Po co piszecie, dla kogo, co Wam to daje? - pytała, i z uzyskanych odpowiedzi napisała artykuł, który znalazł się na portalu dziennikarskim http://www.portalwww.eu/pl/ pod wymownym tytułem Blogiem w książkę.
Przyznam szczerze, że nie czytałam wcześniej artykułów tam zamieszczanych, ale kilka mnie dziś wciągnęło i będę tam wracać ( Opłatek w Brzezince, Historia cenzury dziennika Anne Frank, I chodź na Prag'ie).
Zachęcam do lektury przy kawie, bądź wieczornym kakao, jak kto woli.
Dziękuję Deo za Twój artykuł i wskazanie ciekawego miejsca w sieci :)

"Bojowa pieśń tygrysicy" - Amy Chua


Niepewnie podjęłam się przeczytania tej książki, bo znany mi jest pobieżnie model wychowywania dzieci w chińskiej rodzinie, a nie jestem tego typu metodom przyjazna. Jednak sama autorka, Amy Chua, zachęca na okładce dość skutecznie i postanowiłam spróbować ją zrozumieć. Amy Chua pisze o swojej książce tak: Jest to opowieść o matce, dwóch córkach i psach. A także o Mozarcie i Mendelssohnie, fortepianie i skrzypcach oraz tym, jak znaleźliśmy się w Carnegie Hall. To miała być historia o tym, że chińscy rodzice umieją lepiej wychowywać dzieci niż rodzice zachodni. Ale skończyło się na opowieści o gorzkim zderzeniu kultur, ulotnym posmaku zwycięstwa i trzynastolatce, która zapędziła mnie w kozi róg
.
Rzecz dzieje się w Stanach Zjednoczonych, w latach 1996-2009,  w domu chińsko-amerykańskim, gdzie matka jest Chinką, ojciec Żydem, a ich dwie córki dosyć egzotyczną mieszanką, mianowicie chińsko-żydowskimi Amerykankami. Ojciec, co dla naszego modelu wychowawczego dziwne, prawie w ogóle się nie liczy, i to matka podejmuje wszystkie decyzje związane z wychowywaniem córek. On tylko czasem próbuje okiełznać jej chiński temperament, przygasić zadymiające dom ambicje i uciec przed tą ciężkością powietrza, które opanowało ich dom. To w nim, w atmosferze zakazów, krzyków i codziennego rygoru, wychowywane są dwie siostry, Sophia i jej o trzy lata młodsza siostra Louisa, zwana Lulu. Ta pierwsza od trzeciego roku życia gra na fortepianie, a jej młodsza siostra na fortepianie i skrzypcach. Obie nigdy nie mogły bawić się i nocować u koleżanek, ani zapraszać ich do siebie; grać w szkolnych przedstawieniach; oglądać telewizji; przynosić ocen gorszych niż szóstki i co za tym idzie nie być najlepszymi uczennicami w klasie. Amy nie chce wpuścić do domu zachodnich manier, nie chce niewychowanych córek, nie chce grubych córek, nie chce córek bez pasji i osiągnięć. Czego chcą jej córki, czego chcą inne chińskie dzieci, nikogo nie interesuje, a już najmniej ich rodziców. Według Amy - Matki Tygrysicy -  chińskie metody wychowawcze osiągają lepsze efekty niż zachodnie i dzięki przykładaniu wagi do siły, a nie słabości, można stworzyć ideał człowieka inteligentnego, spełnionego i publicznie szanowanego. Nie na własne podobieństwo, lecz jeszcze lepszego. Amy Chua wychowywana była w ten sam sposób, stąd tak charakterystyczna dla Chin ciągłość pokoleniowa, jednak tą książką udowadnia, że jest znacznie słabsza od typowych chińskich matek. Uległa, poddała się, młodsza córka wytrąciła ją z drogi, którą dla niej i dla siebie zaplanowała. Czy to wina jej słabości, czy faktu iż jednak dziewczynki mają w sobie mieszankę genów? Nie sposób przechytrzyć geny, nawet Matce Tygrysicy?  Ambitnej, silnej , bezwzględnej... Zastanowiło mnie czemu Amy Chua nazywa siebie Matką Tygrysicą i napisała tę książkę skoro się jej nie udało? Co ma na celu pokazywanie własnej porażki? Wytykanie modelom zachodnim, że wychowują buntowników, mazgajów, darmozjadów, kiedy jej chiński model wychowawczy nie przyniósł pożądanych efektów i jedna z córek w końcu wytknęła jej jak bardzo nienawidzi matki, skrzypiec i swojej chińskiej rodziny. Jako matka, nie byłabym z siebie dumna.

Spodziewałam się czegoś lepszego. Brakowało mi w tej książce faktów z normalnego chińskiego pożycia rodzinnego oraz wizerunku ojca w rodzinie. Wszystko skupia się na muzyce, ćwiczeniach, koncertach, nauczycielach muzyki, i za mało Amy w Amy. Miałam wrażenie, że odhaczam razem z nią punkty życiowe, które spisała dla niej chińska tradycja i tak naprawdę ich dom jest taki sam jak miliony innych. Niczym się nie wyróżnia. Nie zachwyciła mnie, nie polubiłam jej, męczyła mnie nie tyle krytyką zachodnich przyzwyczajeń (tu kilkakrotnie nawet przyznałam jej rację) ile swoją osobowością... ciągle spięta, nerwowa, wymagająca, ze sztucznym uśmiechem na ustach. Jedynie wątek o psach i jej siostrze pokazał ją z innej strony, ale odniosłam wrażenie, że dla własnej rodziny, córek i męża jest zupełnie zimną, bezwzględną kobietą, która czerpie siłę z uprzykrzania życia innym. Zresztą sama o sobie pisze tak: Prawda jest taka, że czerpanie radości z życia to nie moja specjalność. Uważam to za jedną z moich pięt achillesowych. Czasem myślę tylko o tym, co jeszcze muszę zrobić i komu nawrzucać (...)

Zapamiętam tę książkę, mimo iż jest przeciętna i napisana na wzór kilku punktów, które nieudolnie zostały rozwinięte. Za mało Amy, Sophii, za mało Jeda, za mało przyziemnych codziennych  chińskich chwil wartych opisania; muzyka zdominowała coś co mogło być naprawdę ciekawe. Poza tym nie polubiłam Amy jako matki, stoimy w różnych rzędach, naprzeciw siebie, a między nami stoi wielki chiński mur. Chyba nie jestem w stanie jej zrozumieć. Współczuję jej córkom... Same szóstki, nauka gry na instrumencie bez przerwy, w zdrowiu i w chorobie, w domu i na wakacjach też, po kilka godzin dziennie, brak kolacji za karę, wyzywanie, minimalizm dobroci... Przesada, żeby nie nazwać tego psychicznym znęcaniem się. Do tego brak czasu na przyjaźnie, ciągłe ograniczenia, brak przyzwolenia na własne zdanie, życie w ciągłym cieniu, bez dostępu do słońca, czyli matczynej miłości. Smutne to, a mam wrażenie, że Amy Chua jest z siebie dumna. Trudno mi to wszystko pojąć, bo ta książka jest tylko kroplą w morzu prawdy o Amy i psychologicznych motywach traktowania w ten a nie inny sposób chińskich dzieci, ale wbrew sugestiom krytyki nie mam poczucia, że jako matka zachodnia, jestem gorsza od chińskiej matki. Wręcz przeciwnie.

Tytuł: Bojowa pieśń tygrysicy
Tytuł oryginału: Battle Hymn of The Tiger Mother
Autor: Amy Chua

Przełożyła: Magdalena Moltzan- Małkowska
Rok wydania: 2011

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 280 
Okoliczności zdobycia: zakup własny



2011-04-18

Virginia Woolf w scrapie


Miało już nie być scrapowo na tym blogu, ale zrobię wyjątek dla Virginii Woolf... szkoda, że nie mogę zapakować jej tego scrapa i przesłać pocztą, gdzie w zacisznym kąciku swojego ogródka otworzyłaby paczkę z Polski i zobaczyła jak wiele dla mnie znaczy jako pisarka, i nie tylko. Inspiruje mnie do różnych poczynań, nie tylko słownych, ale też papierowych...




2011-04-16

Z dialogów rodzinnych odc. 18 - rozmowy (nie) kontrolowane


Kilka ostatnich sobót nakryło się masą obowiązków związanych z przyjęciem gości. Nie było więc czasu na poranne czytanie, pocieranie stópek pod kołdrą i szlafrokowe lenistwo. Dziś zapach kakao unosił się znacznie dłużej niż w tygodniu i mieliśmy czas by spojrzeć sobie w oczy. Tak głęboko, swobodnie, pomiędzy kosmykami luźno spuszczonych włosów. Zwykle takie zatrzymanie wzroku na drugiej osobie wywołuje panikę, mamy ochotę wskoczyć pod kamień, albo pożegnać się jeszcze przed powitaniem. Unikanie wzroku to reakcja na skrępowanie, całkiem naturalna, i sama też często błądziłam wzrokiem nim dzieci nauczyły mnie pielęgnować pojedyncze spojrzenia. Z oczu wiele można wyczytać. Dzieci są doskonałym materiałem badawczym, ich nie peszą dłuższe spojrzenia, same też chętnie patrzą prosto w oczy i z ogromną pewnością własnych racji przekazują cieniutkimi liniami, od tęczówki do tęczówki, swoje myśli, racje i wątpliwości. Lola często mnie hipnotyzuje, na dłuższą chwilę uczepia się moich oczu, by napoić się ich siłą. Kiedy spuszczam wzrok, ona traci odwagę, kiedy utrzymuję jej spojrzenie, i dodatkowo ubarwiam uśmiechem, czuje że może mówić cokolwiek na co ma ochotę...
- Mamoooo, a czy ty masz jakiegoś innego chłopaka? - zapytała dziś niespodziewanie, ale pewnym głosem, nie spuszczając ze mnie wzroku.
- Nie mam - odpowiedziałam szybko, bez roztrząsania tematu chłopak-mąż-znajomy-przyjaciel, bo uznałam, że poczekam na jej kolejny krok nim niepotrzebnie skomplikuję dziecięcy tok rozumowania.
A nie mogłabyś sobie znaleźć chłopaka, żeby ci smutno nie było... bo wiesz, ja chcę się z tatą ożenić.


Supły, supełki, czyli sztuka bycia cierpliwym


Nie poznaję sama siebie. Kupiłam maszynę do szycia! Niewielką, polską, zdawało mi się nieskomplikowaną, na której i tak znam się tyle, co na wędce i nie pomogła  nawet instrukcja w języku polskim. Operacja nawleczenia nitki we wszystkie prawidłowe dziurki oraz wywabienie nitki z bębenka zajęła mi trzy godziny :) Krawcową nie zostanę, to więcej niż pewne, ale uparłam się by wykorzystywać obszycia dekoracyjne w scrapbookingu i do jasnej cholery nie poddam się. Jutro się obudzę i złym snem okażą się ściegi krzywe, poszarpane, nierówne, i z potrójną nitką. Nie lubię kiedy mi coś nie wychodzi, ale uśmiecham się pod nosem z własnej nieporadności. Człowiek całe życie się uczy, doświadcza różnych sytuacji, walczy ze słabościami i jeśli mądry, to wyciąga wnioski na przyszłość. W takich chwilach jak dziś doceniam swoją upartość, choć na co dzień mnie uwiera jak za ciasny pantofelek. Kończę na tym blogu o scrapbookingu prawić. Jeśli kogoś interesują moje dalsze monotematyczne perypetie twórcze to zapraszam tutaj:

http://www.virginia-scrap.blogspot.com/ - po prawej na górze znajduje się odnośnik bezpośrednio z tego bloga na Virginia Scrapuje

Maszyna odpoczywa, a ja wracam do lektury. Wciągnęła mnie "Bojowa pieść tygrysicy Amy Chua, choć wzbudza we mnie złość i niechęć do chińskich matek. Życie w chińskiej rodzinie kojarzy mi się z obozem  pracy, gdzie panuje dyscyplina żołnierska i wije się wszędzie, niczym trujący bluszcz,  przerost ambicji nad rozsądkiem. Wrócę tutaj do tej książki jak tylko skończę ją czytać.

Tymczasem miłego weekendu :)

2011-04-10

Strych, kurz i efektowne książkobranie


O takiej chwili często marzę. Między pajęczynami, kurzem, starością i tajemniczymi cieniami dać się opętać magii zapuszczonego stryszku. I trafiło się! Pewni sympatycznie państwo wyprowadzają się z domu, w którym mieszkali dwadzieścia dwa lata i słuchy mnie doszły, że wybiera się do nich antykwariusz, by odkupić dość pokaźne zbiory literatury. Postanowiłam więc go uprzedzić, odgarnąć z czoła pajęczynki, i podrobić między książkami, które były dosłownie wszędzie i zsypywały się na mnie z każdej strony. Oczy moje odtańczyły polkę podnieconą, i chłonęły pierwsze kilka minut obraz stryszku z marzeń. W jednej części było tak ciemno, że grzmotnęłam w filar, ale to wyszło mi tylko na dobre, bo w dalszej chwili potknęłam się o zbiór gazet ułożony tuż za nim... były to Przekroje z 1947r., 48, 49 itd., jakieś półtora metra radości. A potem było już wielkie przeglądanie, kręcenie główką raz w lewo, raz w prawo, kurz na dłoniach, pył we włosach, brud na policzku... i obraz mnie, ciągnącej wór na śmieci po schodach, wypełniony 58 zdobyczami. Tak się zastanawiam, jak wiele takich miejsc jest w starych domach, ile książek rozchodzi się za bezcen, ile zupełnie marnieje, ile razy trafi mi się jeszcze szczęście i znajdę się w takim miejscu jak dziś, uprzedzając antykwariusza i wygrzebując pokaźną serię Czytelnika z lat sześćdziesiątych. Mam słabość do tych małych książeczek i zasnę niepokojem otulona, czy aby wszystkie na pewno wygrzebałam :)


                            (dzisiejsze zdobycze to te dwa stosiki i jeden rządek, łącznie 58 książek)

2011-04-07

Skojarzenia


Słowo dobrze jest zbyt przeciętne. Jest mi pięknie. Od świtu aż po psi język na nosie do snu. Każdego wieczoru śmieję się do poduszki, bo mam czuły czubek nosa. Dzień mija długimi obrazami, zatrzymuję się w najważniejszych momentach, tak jak kiedyś miałam to w zwyczaju. Zauważyłam, że tak być może zawsze, wszystko wymaga przymrużonych lekko oczu. Wtedy widzi się inaczej. 
Lola jest chora, kaszel męczy ją drugi dzień, świszczący wokół domu wiatr nie pozwalał jej dziś oderwać się ode mnie. Krok w krok za mną, w ciągłej rozmowie. Ona i jej siedem lalek z siedmioma miejscami do leżakowania. To trauma przedszkolna, w zabawie pokazuje mi najgorsze fragmenty życia przedszkolnego. Głupie są leżaki, siedzenie w siadzie skrzyżnym na nudnej bajce i zielona trawa na talerzu. Dzieci uciekają pić wodę z kranu i podobno słychać już rechot żab. Też by mi się nie podobało. Kiedy to mówi w oczach zbierają się jej łzy. To moja wina, w domu jest inaczej, zbyt pięknie.  Powinno być mniej przyjemnie, by przedszkole było atrakcją. Tymczasem jest rozmowa, jest czytanie, zabawa, śmiech, spokojny ton głosu... I tak oto od kilku dni trwa po dłuższej przerwie zabawa w odpowiedzi na moje zadane pytania kim na przykład jest pisarka, ogrodniczka, albo kominiarz - To taki pan, który chyba, ale wiesz... chyba, bo nie wiem, jest pomocnikiem Świętego Mikołaja, bo też ma coś wspólnego z kominem. Kim jest ogrodniczka nie będę przytaczać, bo wyszło jej z tego całkiem obszerne opowiadanie. Po trzech pytaniach role się zamieniają, Lola zadaje, a ja muszę odpowiadać. Z tym się trzeba liczyć, że dziecko zawsze zaskakuje, jego potencjał twórczy, oryginalność skojarzeń jest niewspółmierna do naszych domysłów... Mamo, a czemu dziadek ma twarz jak pomidor, a babcia (tu chodzi o prababcię) twarz jak po trzęsieniu ziemi? 
Dalsza dyskusja przeciągnęła się na dwie moje kolejne kawy. Wyciągnęłyśmy się na łóżku, psy zajęły wygodne pozycje i było nam tak pięknie. W życiu nie znam piękniejszych chwil, niż rozmowy z dziećmi. Tęskniłam za tym. Przez ostatnie pół roku mi tego brakowało. Było szybciej niż być powinno.


2011-04-01

Z pokładu codzienności


Znów zamykam za sobą kolejne drzwi, by móc na wiosnę wejść gdzieś oknem. Wszystkie zawsze lśnią, tylko nie moje. Mam kilka kartonowych kwiatów ponaklejanych na szybach, kilka odciśniętych nosów, jedne usta i ślady piłki na suficie. Wiosennie. Tak się właśnie czuję, przymykam oczy na wiele spraw, rozjaśnia mi się umysł. Powinnam dziś zapijać smutki czerwonym schłodzonym, związane z opuszczeniem posterunku, tymczasem radośnie zjadłam puchar lodów w wannie. Kolejny tego tygodnia. Przyglądam się ludziom na ulicach, nie wszyscy tacy wiosenni, dziś główka czosnku panią z zadartych nosem zdenerwowała. Furia ją opętała, wyglądała jakby się zderzyła z pomidorem. Pomachałam jej prymulkami przed nosem, wskazałam kierunek słońca, i udałam się do nie swojego samochodu. Żadna klamka nie działała, nie szło wejść, słoik z dżemem na stojaku??? U mnie w samochodzie? Wolę nutellę łyżkami.  Babciu kochana, to nie mój samochód, przejdźmy proszę pięć metrów dalej. Babcia spłakana, żonkile na przednim siedzeniu. Jest, trafiłam, mój śmiech zabił panią od czosnku, która na rogu ulicy nadal wargę wietrzyła... ach, Ci ludzie. Ja  wyluzowałam. Rozłupałam granitową jaskinię. Jeszcze kilka dni temu było mi smutno, że znowu sprowadzam panów do przewożenia mebli, że samochód przeciążyłam kartonami zbędnych roboczych gadżetów, że poddasze zmieniłam w sklep z mazidłami, że spędziłam pół roku w nadziei na powodzenie biznesu, że znowu zdaję klucze od kolejnego lokalu... jednak wyznaję zasadę, że zamykam za sobą sama drzwi, kiedy czuję już, że ktoś chce mi nimi trzasnąć przed nosem. Nie wiem co będzie dalej. To nie czas na zamartwianie się, Charlie kończy w poniedziałek dziesięć lat, jestem dumna z syna, szczęśliwa, że mam do kogo wracać. Lola kwitnie. Charlie rośnie w siłę. Druga Połowa szanuje moje decyzje. Z miłą chęcią więc zostawię ludzi w mieście, tych od lamp w ramach kaucji za gwóźdź i kilka plam na ścianie, tą panią od czosnku, tą od dobrego kremu na zmarszczki do dziesięciu złotych, tych w banku, i tych na poczcie też. Ludzie są jak czajniki. Ciągle się gotują. Potrzebuję kłódki na furtce, i zapachu trawy o poranku. Mam tydzień wolnego, ogródek do wyplewienia, zaległe książki, listy, kawy w miękkim fotelu, spokój do wychwycenia, scrapy do zrobienia... Nie sposób oszukać samej siebie. Przekonuję się o tym po raz kolejny. I z wiekiem jest mi coraz lepiej z tym jaka jestem.

p.s dziś prima aprilis, dajcie się nabrać, śmiech to zdrowie :) Pamiętacie jakiś żart, który zapadł Wam w pamięci? Ja trzy lata temu, zapakowałam Lolę do wózka i przeszłam siedem km do centrum. Mina męża kiedy wyskoczyłam zza regału w sklepie bezcenna :)