Bezszelestna


                                                                      Bezszelestna

                        Wyobraź mnie sobie; nie zaistnieję, jeśli mnie sobie nie wyobrazisz
                                                                                                                         (Vladimir Nabokov)


Milena wyszła z domu zamykając za sobą delikatnie drzwi.
Owinęła smukłą szyję jarzębinowym szalem i mimo swych trzydziestu lat zawiesiła na niej klucze. Wyglądała jak nastolatka zbiegająca na podwórko do chłopaka oczekującego pod parasolem starego kasztanowca, dla którego w podarunku ułożyła w kącikach ust lekki uśmiech, a w oczach westchnienie na myśl o jego ostatnim dotyku. Wracała wspomnieniami do chwil, które z każdym mijanym piętrem coraz bardziej rozjaśniały jej twarz i wypełniały nadzieją, która tej nocy zrodziła się w niej z głębokiego zamyślenia. Nie była pewna skutków rozmowy, jaką planowała przeprowadzić przy śniadaniu, ale dłużej już nie mogła zwlekać.
Wyszła przed starą, ogołoconą ze sporej części tynku kamienicę i spojrzała w okna na trzecim piętrze. Ciągłe były zasłonięte. Wysoki, półnagi szatyn o szerokich ramionach i zadbanych stopach, nadal spał lekko okryty pomiętym prześcieradłem i miarowo oddychał nie przeczuwając, że prawa część łóżka jest już pusta. Nigdy się nie śpieszył, uważał pośpiech za wielce naganny. Często obserwował śpieszących się ludzi i czuł do nich odrazę, do tego stopnia, że odwracał głowę od biegnących mężczyzn. Wydawali mu się tak nieeleganccy i gapiowaci, tak dalecy kobietom, że wstydził się tej samej płci. On chciał być jak najbliżej istot pięknych, które były jego obsesją, uzależnieniem skrywanym przed Mileną.
Wychodził do pracy jak każdy normalny mężczyzna i wracał tylko czasami spóźniony. Bo korki – rzucał zdawkowo w drzwiach unikając chwilowo jej wzroku. Tymczasem spacerował za kobietą, którą upatrzył sobie dzień wcześniej, albo dwa, i próbował dopełnić planu zauroczenia jej własną osobą. Wsiadał do miejskiego autobusu, by móc stanąć blisko niej i zostawić na jej płaszczu swój zapach. Albo przypadkowo na ulicy trącał inną kobietę, zahaczał parasolem, by potem móc przeprosić i uścisnąć jej dłoń bądź pocałować tę bardziej chętną. Czasem pytał o drogę, o godzinę, rozsypywał przypadkiem gazety lub pytał o najbliższą kwiaciarnię, skąd wychodził z naręczem kwiatów, bo mężczyzna idący po ulicy z kwiatami, przyciągał kobiece spojrzenia. Czasem, kiedy nikt nie patrzył, wrzucał je do kosza, gdyż zdążyły zwiędnąć, a czasem wstawiał do wazonu na stole przy oknie, nim Milena wróciła z pracy i zapominał o nich, kiedy wchodziła do mieszkania, a ona nie żądała wyjaśnień, tylko uśmiechała się na widok czerwonych tulipanów.
Kochała go odkąd pamięta, nim jeszcze wysypały mu się zakupy wprost pod jej nogi... Był w jej głowie, głęboko zakorzeniony, zrodzony z planów na przyszłość, gdy tylko owe plany zaczęła gromadzić. Wierzyła, że nie był to przypadek i że czytywał tomik poezji Julii Hartwig leżący pod jej nogami wśród innych zakupów na kostce chodnikowej, a agrest w czekoladzie kupowany na wagę w jej ulubionej cukierni za rogiem ssał tak samo namiętnie jak ona. To był piątek, słoneczny maj, byłam wtedy w tej lawendowej sukience wciętej w pasie... a ty spadłeś mi na serce jak płatek kwiecia z pobliskiej azalii, jakbyś wiedział, że będę tamtędy przechodzić – wspominała natrętnie często, a on przytakiwał tuląc ją do piersi, jak każdą inną. Poszliśmy razem do uroczej kafejki... miałeś przez chwilę piankę z kawy pod nosem i nie spuszczałeś ze mnie wzroku, aż do momentu, kiedy strąciłeś wazonik, pamiętasz?
A on nie pamiętał. Kochał ją, tak jak inne kobiety, powoli i z dnia na dzień. Każdego dnia co innego przykuwało jego uwagę, zapominał szczegóły, doszukiwał się nowych. W Milenie, w pani z autobusu, z kwiaciarni, z cukierni za rogiem. Potrzebował Mileny, ale mógł bez niej żyć. Czuł się nijak w jej mieszkaniu z nieszczelnymi oknami i gołębiami na parapecie, które gruchały znacznie częściej niż oni między sobą, jakby się dopominały o dyskusje, które wyparte zostały przez gesty. Mijali się, dotykali, zmierzali donikąd. On nie wiedział, o czym mówić, a ona akceptowała jego podobno wrodzoną skrytość i niepewność, stając się coraz bardziej do niego podobną.
Do czasu, kiedy miesiąc temu prawie całkowicie przestali używać słów, bo już nie było o czym rozmawiać.

Dlatego wyszła rano z domu zamykając za sobą delikatnie drzwi i udała się po nową miłość... lekka, wolna i na nią gotowa. Postanowiła, że sama przygotuje śniadanie, wstawi tulipany do wazonu, zakupi agrest w czekoladzie... Usiądą znów przy jednym stole, zaparzą kawę, rozbiją jajka i wyjdą z cienia milczenia, który przykucnął przy ich miłości i zasłania prawdę. Pozwolą sobie na szczerość, którą trudno nawrócić, kiedy już zbłądzi, nie ma bowiem poprawnych i łatwych dróg powrotnych. Zawracający zawsze utyka, przynajmniej na jedno sumienie i zdaje się, że trwa to wiecznie.

Zasiądą milczący naprzeciw siebie, pomyślała, stojąc ponownie pod oknami kamienicy, z kwiatami w rękach. Poczują tę niemożliwą już do pokonania niechęć, która narosła karmiona kłamstwem. Ona wyjdzie na kilka sekund z kuchni. On zostanie przy stole dłubiąc palcem w kostce cukru, jak zwykł robić, kiedy się denerwuje. Po chwili zobaczy Milenę w drzwiach w lawendowej sukience... Od tego dnia ona już nigdy nie pozwoli mu o poranku spacerować bezwiednie wzdłuż wysokich pod sufit okien i obserwować zza firanki kobiety na przystanku. Nie pocałuje go w lewy policzek na do widzenia. Nie złoży jego ubrań w kosteczkę. Wszystko, co było, zamieni się w nic.
On widząc lawendową sukienkę pojmie, co się dzieje. Wzrok umieści na stole pomiędzy rozsypanymi kryształkami cukru, a trzema telefonami, które skrywał przed Mileną za książkami, które rzekomo czytał. Znalazła je, wie o wszystkim, nawet o niezmiennym planie jego porannych spacerów, wzdłuż rzeki, przez park i amfiteatr. Zna też numery autobusów, w których został złapany bez biletu i potrafi wskazać typ urody kobiet, które od lat uwodził. Przegrał.
On wstanie od stołu i wyjdzie bez słów.
Milena wybaczy sobie i jemu też.
Mężczyźnie bez imienia.


Powyższe opowiadanie zostało opublikowane w książce Moniki Sawickiej pt."Szeptem". Zamieszczone tu zostało za zgodą Wydawnictwa Magia Słów. Tekst jest mojego autorstwa i jest moją własnością. Kopiowanie, przetwarzanie i rozpowszechnianie jego treści bez mojej zgody jest zabronione i stanowi naruszenie praw autorskich - na podstawie Dz.U.94 nr43 poz.170.