2008-06-27

Wspomnienia nadal mnie unoszą

To były niezapomniane dwa dni.
Pełne wrażeń, tempa, emocji, zapomnienia, przemyśleń, rozmów, śmiechu, płaczu, przyjaźni...

Nawigacja się sprawdziła. Przed planowanym czasem byłam pod Centrum Zdrowia Matki Polki. Ogrom szpitala mnie przeraził. Rozpoczęłam poszukiwania Basi i Jasia. Trwało to wieczność, kilka wejść, kilkadziesiąt oddziałów, wszędzie kobiety z brzuszkami i dzieci.
W końcu trafiłam na dobry korytarz, gdzie czekała już Basia. Drobna blondynka, zmęczona przeżyciami ostatnich dwóch tygodni. Łzy same napływały, ale cofnęłam je zanim weszłyśmy do Jasia. Miał imieniny.
Chciałam wnieść radość, a nie smutek.
Dałam mu prezent, żeby nie widział mojego współczucia, jakie otuliło mnie w momencie, kiedy go zobaczyłam.
Śliczny dziewięcioletni chłopiec podpięty do różnych rurek.
Diagnoza - Ostre zakażenie trzustki.
Nikt nie wie skąd. Nikt nie umie powiedzieć jak będzie dalej.
Nikt nie wie co Basia przeżywała.
Mogę się tylko domyślać.
Trzymaj się dzielnie kochana. Będzie wszystko dobrze.
Jasiu ma w sobie tyle siły co Ty i pokona chorobę.

Z żalem w sercu ruszyłam na spotkanie do Księgarni.
Nie potrafiłam się początkowo uśmiechać. Nie było tam ani Basi, ani co jest dla mnie niezrozumiałe, samej pisarki, spod skrzydeł której wypłynęłyśmy.
Organizator zawiódł. Widoczny brak profesjonalizmu, szacunku w stosunku do Moniki Sawickiej, która na miejscu honorowym powinna otaczać nas swoimi skrzydłami.
Gdyby nie Ona, nie byłoby Nas !!! Ktoś o tym najwyraźniej zapomniał.
Nie wiem też zupełnie po co wysyłałam zdjęcie, skoro nigdzie go nie widziałam, po co pisałam notkę o sobie, skoro nigdzie nikt jej nie przeczytał, po co obiecywano świeczki i nastrój, skoro nikt o niego nie zadbał?
No cóż, widocznie był jakiś powód.

Jedynie ludzie stworzyli nastrój. Sześć wspaniałych debiutantek, zupełnie różnych, ale przesympatycznych. Każda z nas w ciągu dwóch godzin musiała odpowiedzieć na kilka pytań od prowadzącej i od publiczności. Było dużo śmiechu, ciekawych przemyśleń, uniesień, zawstydzeń, miłych reakcji, wpisów do książek, wymiany kontaktów...
Cieszę się, że mam za sobą nowe doświadczenie. Zupełnie nowe.
Głośno przez mikrofon wyrażałam swoje zdanie na różne tematy związane z literacką pasją, z moim życiem, z marzeniami, obawami, radościami.
Sprzedawałam swoje poglądy na życie w zamian za oklaski.
Miło było patrzeć na te oczy, które w skupieniu słuchały.
Czułam się dobrze w tym co mówiłam, czułam się dobrze w swojej prawdzie, czułam jak w mej pamięci ryją się wspomnienia.
Będą tam długo.
Byłyby dłużej gdyby obok mnie siedziały Monika i Basia.
Brakowało mi ich bardzo.
Mam pewien niedosyt. Emocjonalny.
Nie mam bowiem z kim omówić tego co tam się wydarzyło.

Za to omówiłyśmy z Moniką wiele innych tematów, do trzeciej nad ranem, pod namiotem zrobionym z kołdry, z winem, zakąską, śmiechem do łez...
Jest cudowną kobietą, Przyjaciółką, Aniołem moim.
Moje zdjęcie wisi u niej na lodówce. Jej zdjęcie na mojej.
Jesteśmy tak samo zwariowane, choć Ona twierdzi, że ja bardziej.
Ale to był jej pomysł, żeby nastawić kukułkę na szóstą rano. O mało nie spadłam z łóżka...
O ósmej byłyśmy już w centrum Fitnessu, nie byle jakim, takim, co to nie dziwota, że chce się tam chodzić o ósmej rano. Szczególnie wariatki po trzech godzinach snu dobrze się tam prezentują :)
O dziesiątej byłyśmy w kinie na "Seks w wielkim mieście". Kto myśli, że to zwykła komedia, zdziwi się. Pomiędzy wybuchami głośnego rechotu były nam potrzebne chusteczki. Film porusza kilka ważnych w życiu tematów, skłania do refleksji, troszkę zbyt szczerze jak na komedię przedstawia samo życie.
Ale takie właśnie jest życie. Nieprzewidywalne, jak tym filmie. Polecam.

Potem była jeszcze Manufaktura (największe centrum handlowe w Europie z fontannami, plażą z boiskiem do siatkówki, palmami), lody, wielka zakorkowana Łódź w południe, ostatnie rozmowy, czas pożegnania i powrót... długie trzysta kilometrów pięknych wspomnień.

Dziękuję Ci kochana, już tęsknię, nadal trenuję sztukę teleportacji,
żeby schronić się już nie tylko pod Twoimi skrzydłami, ale i pod Twoim namiotem :)
(p.s. następnym razem wytniemy sobie okienka wentylacyjne, żeby nie trzeba było nabierać powietrza w usta :)
Dziękuję za wszystko. Szczególnie za Ciebie.

Rozanielona, zatopiona we wspomnieniach
Virginia

2008-06-23

Jadę do Łodzi

Usiadłam, ale tylko na chwilkę... przy filiżance wieczornej jeżynowej herbaty.
I tak mam wrażenie, że zegar krzywo na mnie zerka z kuchennej ściany.
Doskonale wie, że w głowie kolejka rzeczy do zrobienia.
Czasu coraz mniej.
Już za 6 dni wesele brata mojego męża, więc jako żona świadka mam na głowie jego karteczkę ze sprawami do załatwienia.
Za 12 dni wyjazd na urlop, więc jako mózg rodziny, mam karteczki wszystkich przed oczami. Są zapisane drobnym maczkiem.
Tyle się dzieje i będzie działo. Chciałabym już siedzieć w samochodzie i  kierować się w stronę włoskiej plaży....

Ostatnie dni było wyjątkowo zabiegane.  Co gorsze, podejrzewam, że następne nie będą nic spokojniejsze. Charlie kończył zerówkę, więc ze łzami w oczach opuszczał ukochane przedszkole. Ja, pani dyrektor i inne mamy robiły za zawodowe płaczki. Nie szło się powstrzymać, kiedy dzieci ze smutkiem recytowały swoje ostatnie przedszkolne wierszyki.
Żal. Strach przed nowym życiem. Tęsknota za wspomnieniami.
Widać to było w ich siedmioletnich oczach.
A serca rodziców nadmuchane jak balony unosiły się w obłokach emocji.
Z oczu wszystkim płynęły łzy dumy.
I łzy niedowierzania, że to już koniec ich błogiego, czystego dzieciństwa.

Wesele już w tą sobotę. Pierwsze wspólne wyjście Dwóch Połówek po roku. Babcia się lituje nad nami i przejmuje czuwanie nad domem, dziećmi i psami.
Anioły kochane, zlitujcie się nad nią i przyfruńcie jej z pomocą.

Wczoraj właśnie biegaliśmy za ostatnim dodatkami do strojów weselnych, prezentów i przy okazji już wakacyjne zakupy, typu zapas pieluch, mleka, słoiczków, słodyczy, lekarstw i milionów gadżetów potrzebnych do spokojnego pobytu za granicą.
I tak jeszcze nie wszystko zakupione.
Jeszcze trochę i przyczepę campingową będzie trzeba załatwić.
Już mam wizje czterech upchanych śledzi w naszym samochodzie :)

Teraz opuszczam Was kochane/ni na kilka dni.
Mogłabym pożegnanie urządzić jutro, ale po moich ostatnich awariach z wiecznie zawieszającym się laptopem, wiecznie znikającym zasięgiem internetowym, wolę przekazać Wam to dziś, bo nie wiem co przyniesie jutrzejszy dzień. Na pewno pakowanie i towarzyszące temu emocje.
Zostałam zaproszona do Łodzi na spotkanie debiutantów Moniki Sawickiej, do księgarni "Mała Litera". Mają być świece, grono gości, czytelników, ludzi z ulicy.
Będziemy czytać swoje fragmenty tekstów, opowiadać o sobie, odpowiadać na pytania czytelników.
Mam motyle w brzuchu, jak o tym myślę. Bardzo się cieszę, to dla mnie wielkie wyróżnienie i kolejny krok co przodu ze skrzydłami na plecach.
Mam nadzieję, że i ty razem je udźwignę... gorzej jak zapomnę jak się nazywam :)

Nie mogę się już doczekać na ten wieczór, na spotkanie z Moniką, u której będę nocować i z Basią, którą planuję odwiedzić w szpitalu, gdzie leży od dwóch tygodni razem ze swoim poważnie chorym synem. Smutne. Miałyśmy wspólnie iść na to spotkanie. Planowałyśmy go niecały miesiąc temu. Jak się ubierzemy, jak spędzimy ten wieczór...
Los po raz kolejny ją zaskoczył. Muszę ją odwiedzić. Przytulić.
Podejrzewam jak jej ciężko.
Cóż więcej mogę dla niej zrobić, jak tylko pokazać, że myślami codziennie jestem z nimi i dać jej zastrzyk wiary w lepsze jutro, bo przecież Anioły czuwają i jestem pewna, że z dnia na dzień będzie lepiej.

Tak więc tydzień przede mną pełny emocji.
Jak tylko wrócę z Łodzi to między przygotowaniami do wakacji, weselem, a odgruzowywaniem domu na pewno zdradzę Wam kulisy mojej ekstremalnej trzystukilometrowej wyprawy w nieznane.

Zatem, ahoj duszyczki, wyruszam we wtorek.
Trzymajcie proszę kciuki za moje motyle i moją nawigację, żeby nie zabłądziła :) Na osobistą orientację w terenie, nie mam co liczyć.
Bynajmniej nie w centrum Łodzi.
Buziaki

Otulona pozytywnymi emocjami
Wasza Virginia
 
 

2008-06-17

Wiatr podaje mi pod nos talerz całej okolicy

Lola śpi.
Nastał właśnie ten moment mojego dnia, kiedy mam przed oczami obraz narastających domowych obowiązków i nie wiem, w którą stronę się udać.
Wybrałam taras. Jest w koalicji z moją potrzebą napisania kilku słów.
Wzywał mnie od rana, pukając za pomocą delikatnego wiatru w okno tarasowych drzwi.
Poddałam się jego namowom. Często ulegam pokusom, które dają radość mojej duszy.
Na dworze chłodno, mimo słońca przedzierającego się przez las obłoków. Okrywam się moim ulubionym bordowym kocem i przerzucam pod nogami kilka kabli łączących mnie ze światem.
Kolorowy wiatraczek w donicy pełnej czerwonych kwiatów tańczy w rytm wystukiwany przez wiatr.
Płatki przekwitłych herbacianych róż wirują w powietrzu.
Wróble urządziły sobie pojedynek o samicę. Przelatują z drzewa na drzewo, trzepocąc energicznie małymi skrzydełkami.
Nie zwracają na mnie nigdy uwagi.
Wtopiłam się w ich życie. Codziennie boję się o ich los. Masywny sokół krążący nad ich codziennością spłyca ich zakochanie. Muszą być czujne w każdej minucie, nie mogą zapomnieć o swym przeznaczeniu.
Wieje, jak to zwykle bywa w środku kilkuhektarowego pola.
Wiatr podaje mi pod nos talerz całej okolicy.
Oczy same się zamykają.
Słyszę szum, jakby morze w oddali mnie zapraszało. Ale to tylko trawa za płotem, wysoka na prawie dwa metry. Ugina się pod ciężarem swej wysokości, po czym dumna podnosi się gdy wiatr postanawia zawrócić. Brakuje mi tylko zapachu morskiej soli.
Mogłabym tak spędzać godziny wyobrażając sobie plażę.

Robię łyk zimnej już kawy.
Przypominam sobie ostatnie miło spędzone dni.
Przyjaźń czyni cuda. Zaskakuje. Zatraca moje myśli.
Tak dawno nie widziałam się z Przyjaciółką, że jak wpadłyśmy sobie w czwartek w ramiona, to słowa zasypały nas jak kolorowe piłeczki moje dzieci w figlo parku. Miałyśmy sobie tyle do przekazania, opowiedzenia, że nie zwracałyśmy uwagi na czas, dzwoniące telefony i nawet na to co zamawiamy.
Ja, zagorzała fanka włoskiej krainy, zamówiłam sobie carpaccio, po czym doznałam szoku, kiedy na moim talerzu pojawiły się płaty surowego mięsa na zielonej sałacie!!!
Zjadałam. Nie myślałam o tym, gadałam i gadałam, na przemian z Przyjaciółką.
Przez dwa następne dni moje kubełki smakowe były mocno uszkodzone.

Przedwczoraj za to zostało mi to wynagrodzone.
Przyjaciele wiedzą co kocham, co sprawi, że się uśmiecham, co uwolni mnie od smaku carpaccio :)
Dostałam 40 czekolad!!! Dokładnie 41 !!!
Tak po prostu, bez okazji.
Jako dodatek do odwiedzin.
Niesamowite.
I jak tu nie być uzależnionym?
I jak tu nie kochać Przyjaciół?

Dziękuję, raz jeszcze.
 
 

2008-06-06

"Śpieszmy się kochać ludzi"

Wczoraj nie miałam nastroju pisać. Zbyt wiele myśli naraz kłębiło się w mojej głowie, odbijały się jedna od drugiej. Łzy przypływały i odpływały, niczym wzburzone morze. Słono się zrobiło, słońce nagle zgasło.
Odeszła młoda kobieta. Bardzo młoda. Za młoda.
Niby zupełnie mi obca, ale jakże bliska. Bo matka.
Tak jak tysiące innych matek, wpatrzona była w swoje maleństwo, serce już trzymała na dłoni, skrzydła dumnie rozkładała. Gotowa była całą swoją duszą (ciałem niestety nie) do przekazania cudu jaką jest miłość macierzyńska.
Los jednak pokrzyżował jej plany. Bóg nie pozwolił nawet dotknąć, przytulić, poczuć zapachu dziecka. Zabrał ją do siebie. Nagle. Bez pytania.
Tyle wiary, tyle starań, tyle uśmiechu i silnej woli. I porażka.
Strata ogromna.
Od półtorej roku, odkąd urodziła się moja córeczka spoglądam na życie zupełnie inaczej. Przeżyliśmy chwile ciężkie.
Płacz. Bezradność. Ból oczekiwania. Modlitwa.
Moje życie się zatrzymało. Nic nie miało znaczenia. Zupełnie nic.
Walczyłam o swoje serce, żeby się nie rozpadło. Dotykałam łez, czy nadal są mokre, bo wydawało mi się, że to wręcz niemożliwe, że ciągle płyną. Walczyłam z myślami, które przez lekarzy były przygotowane na najgorsze. Strach mnie paraliżował.
Byłam zmęczona, jakby odurzona narkotykami, słaba, ale do końca pełna wiary. Nie wyobrażałam sobie przegranej.
Cud się wydarzył. Córeczka opuściła szpital zupełnie zdrowa.
Do tej pory kilka sytuacji jest dla mnie niewyjaśnionych, błąd w wynikach,
niedopatrzenie lekarzy, zła diagnoza....bądź One... Anioły.
Wierzę, że istnieją. Czasami jedynie nie zdążą na czas.

Od tego przeżycia noszę w sercu potrzebę dziękowania za cud, za zdrowie, za miłość. Przestałam pędzić przez życie, zaczęłam cieszyć się każdym dniem spędzonym z rodziną, bo przecież to ona jest podstawą naszego szczęścia.
Ona daje siłę, uśmiech, niezapomniane chwile.
Ludzie zapominają o najbliższych, zabiegani, zapatrzeni w pieniądz, w karierę, nie mają czasu porozmawiać, przytulić, dostrzec wartości, które są naprawdę z życiu ważne. Wisi w powietrzu jakieś ogólne zapomnienie o miłości, zniechęcenie, brak zwykłych, miłych gestów w stosunku do drugiego człowieka.
Czy to tak wiele?
Czemu dopiero w obliczu choroby, tragedii, dostrzegamy to jak wiele życia gdzieś nam umknęło zupełnie bez wartości, jak mało razy mówiliśmy kocham, jak mało razy się uśmiechaliśmy, przytulaliśmy, jak niewiele czasu poświęciliśmy na dbanie o zdrowie?
Kiedyś może być za późno.
Życie jest nieobliczalne.
Nie przedłużymy go.
Nie zatrzymamy jeśli zechce nas zaskoczyć.

Więc doceniajmy to co mamy, póki życie daje nam taką szansę.
Bo nie każdy ją ma.


2008-06-03

Z pokładu codzienności

Szczerze mówiąc, nie wiem jakim cudem jeszcze dziś siedzę i nawet próbuję coś napisać.
Jeszcze tylko muzyka mnie utrzymuje na krześle. Nie odpowiadam za styl. Wybaczcie.
To moje uzbierane wyrzuty sumienia coś skrobią. Wykopany ostatnio głęboki dołek, był na tyle bezczelny, że Was zaniedbał. A nie lubię zaniedbywać moich blogowych dobrych duszyczek.
Na szczęście się już zakopuje. Ufff.

Dzisiejszy dzień spędziłam w ruchu wyjątkowo intensywnym.
Dzień przy Loli nie należy nigdy do leżakowania, ale dziś mała dała wycisk. Od rana "mami opi, mami opi, mami opi...". Wzięłam na ręce, jej wścibskie łapeczki chciały wszystko dotykać, co kończy się zazwyczaj zrzuceniem.
Na podłodze to wszystko ją denerwowało, worki w szufladzie, więc trzeba było wysypać na dom. Garnki w półce, więc trzeba było wynieść na schody. Karma od psa, więc trzeba było zjeść.
Potem miałam kilka telefonów, więc wisiała u mojej nogawki.
Potem ja musiałam wykonać kilka telefonów, więc czekałam na  jedyną dziesięciominutową bajkę jaką usiedzi w miejscu.
Udało się. Zmieściłam się w czasie. Zamknięta w toalecie. Tylko tam mam pewność, że mi nie zacznie krzyczeć do telefonu, kiedy wykonuję ważny telefon i wypadałoby, żeby mnie ktoś po drugiej stronie słyszał.

Zmęczona porankiem wypuściłam ząbkującego stworka mojego na ogród. Opanowała już do perfekcji poruszanie się po skalniaku.
Siad na dupce i zjazd w różowej spódniczce. Nawet cioci w sobotę to tak doskonale nie wychodziło. Ta zjechała dwa schodki na raz, zamieniając białe spodnie w kawałek siwej szmaty.
Potem minuta w piaseczku i... ucieczka. Znowu zjazd na pupce, bieg na huśtawkę. Trzydzieści sekund w piachu. Ja w tym czasie ekspres po herbatkę. Czekam kiedy ja zjazd zaliczę. Przybiegam z powrotem, a tam co... gówienko. Więc do domu z małą na rękach, bo już wyczuła co się kroi. Drugie śniadanko i zjazd znowu na pupce. Spódnica do prania o dziesiątej rano. Do wieczora jeszcze z cztery.

Myślę sobie, spocznę na dziesięć minut i zadzwonię do Przyjaciółki. Obiecałam. Lola widząc telefonik rzuca się w moją stronę. Nie lubi kiedy to jemu poświęcam czas. Zazdrosna bardzo. Próbuję zrobić babki z piachu, dla zmyłki. Z czoła mi kapie, upał niemiłosierny. Mrówki po nogach chodzą. Fotel zajęty przez gwiazdeczkę moją zupełnie zniesmaczoną zabawą w nudnym piasku. Ucieczka lepsza. Mama sobie pogoni chociaż. Więc pogoniłam. Przyjaciółka wyrozumiała, słysząc moje sapanie, po jakimiś czasie wyłączyła się. Kochanie kiedyś Ci się zrewanżuję  dłuższą rozmową. Obiecuję.

Po południu z kolei małżonek przytargał samochodem traktor, cztery pary rolek, łyżwy, rower górski. Początkowo myślałam, że może to jakiś nowy pomysł jego, ale okazało się, że to prezent dla nas. Żeby zapełnić wysprzątany ledwo garaż (sprzęt po dzieciach jego brata).
Charlie ucieszył się bardzo w marzeniach widząc już mamę, która z uśmiechem jedzie za nim, a nie biegnie z językiem po łydki.
A że mama nauczyła, to teraz mamie wyjazdy rowerowe przypadły.
Więc było wielki mycie, pompowanie, obniżanie siodełka. I... no właśnie i wstyd. Zapomniałam jak się na rowerze jeździ!!!!
Matyldo, ale koślawa byłam, śmiech mnie wytrącał z równowagi. Dziesięć lat na rowerze nie siedziałam i czułam się jak na szczudłach. Jak dinozaur na szpilkach.
W końcu się udało, przerzutki przerzuciłam i przed siebie ruszyliśmy. Slalomem początkowo.
Nie muszę chyba pisać, jak mój tyłeczek się prezentuje na wieczór?
Dawno nie siedziałam na czymś tak niewygodnym. Ale było super. Powiew wiatru, Charlie u boku, uśmiechnięty i dumny z mamy, że nauczyła się tak szybko na dwóch kółkach jeździć :)
Przed dwudziestą powrót. Kolacje. Kąpiele.
Jakby mi mało jeszcze było, za okna postanowiłam się jeszcze zabrać, bo wyjątkowo już mnie denerwował brud na nich. I tak do dwudziestej pierwszej trzydzieści śmigłam jeszcze sześć okienek na dole. Jestem z siebie dumna. Forma mi wróciła. Nadal się uśmiecham, mimo męczącego dnia.
I nawet spanie gdzieś odeszło. Obeszło mnie dyskretnie.
Wtulona w mój ulubiony bordowy kocyk, mogłabym dalej pisać.
Ale pora zniknąć.
Niedługo kolejny dzień.

Dobranoc Kochane duszyczki moje.