2008-05-31

Wróciłam

Wróciłam. Żyję.
Trochę poturbowana przez myśli, ale świadoma kolejnego dnia.
Z uśmiechem czekającym w kolejce na występ.
Już jutro kotara się rozsunie. Uśmiech powróci. Ćma odleci.
Bałam się, że skończy się na tym, że pozostanę w tej bylejakości, ale wiecie co... dzięki Wam się nie da. Dziękuję za dobre słowa te na blogu i te w mailach.
Niesamowici ludzie mnie otaczają.
Bezinteresownie dla mnie dobrzy.
Jak w bajce.
Dziękuję.


Czasem, jako rasowy Skorpion, mam takie momenty, że ukrywane emocje duszone wewnątrz, przenikające mnie od stóp do czubka głowy, powalają nagle jak strzał z bliska w tył głowy.
Ale zauważyłam, że takie chwile są mi potrzebne.
Taki upadek i zmartwychwstanie w obliczu codzienności.

Samotność jest moim zwierzchnikiem. O tym się przekonałam już jakiś czas temu. Kilka godzin ciszy, odpoczynku, natłoku myśli, pomaga mi zrozumieć swoje potrzeby ( moja wanna to mistrzyni wsłuchiwania się we mnie).
Pomaga mi docenić to co mam, co osiągnęłam.
Daje nową dawkę nadziei na to, co planuję dalej robić.
Uzupełnia poziom endorfin i podkleja skrzydła.

Niekoniecznie skrzydła te unoszą mnie teraz nad tą samą drogą.
Zmieniłam troszkę swój kierunek. Każdy upadek uczy czegoś nowego.
Najważniejsze dla mnie jest to, że mam dla kogo się podnieść.
Mam wspaniałą rodzinę, Przyjaciół, przychylne mojemu sercu dusze i marzenia.
To one nie pozwalają mi długo leżeć między fotelem, a starym butem.
Czekają w kolejce do spełnienia i nie mogę ich marnować.
Nie chcę ich marnować.
Są wypełnieniem mojej duszy.


Słodkich snów. 


2008-05-29

Złudny był ten blask

Nadszedł kryzys. Mam tylko nadzieję, że to nie taki związany z wiekiem, ani też jakiś długoterminowy.
To kryzys dnia codziennego.

Choć czuję się inaczej niż zwykle.
Dziwnie. Jak ćma.
Taka, która z nadzieją mknęła w stronę światła, z radością trzepała skrzydełka, taka która liczyła na zimną żarówkę.
Złudny był ten blask.
Spaliła skrzydełka.
I leży teraz, gdzieś tam na tarasie, między fotelem, a starymi butami i nie wie, czy starczy jej sił by się podnieść i spróbować wysokiego lotu jeszcze raz.
Nie ma z kim lecieć.
Samemu ciężko.
Poza tym nie do końca jest pewna, czy chce jeszcze gdzieś lecieć.
Nie w takim towarzystwie.
Zmęczyły ją te ciągłe wpadki i upadki.

Jeszcze kilka dni pozwólcie jej poleżeć.
W samotności.
Między butem, a fotelem.
Ona tak bardzo to lubi.


2008-05-24

Alfabet

Dziś czas na pewne podsumowania.
Zostałam zaproszona do zabawy blogowej przez Kasię (mamę Oliwki i Roksanki). Chętnie skorzystałam. Starałam się być oszczędna w słowach, ale nie do końca mi to wyszło :) Oczywiście to nie wszystkie skojarzenia z poszczególnymi literami, chętnie bym ciągle dopisywała, ale na tym zakończę.


                                A
jak A... moja praca
jak Anioły... uwielbiam być pod ich skrzydłami
jak Auto... w nim odpoczywam
jak Album zdjęć... kocham wspomnienia
jak Arbuz... nie lubię za pestki
jak Ania Dąbrowska... na deszczowe wieczory
jak Akrofobia... lęk wysokości, wrodzony
jak Aparycja... nawet znośna
jak Agulka i Arturos... przyjaciele


                                B
jak Babcia... jeden z Aniołów będących na ziemi
jak Blog... poznaję dzięki niemu wspaniałych ludzi
jak Bajm... gdy słucham cofam się wspomnieniami dwanaście lat
jak Brud... pedantką nie jestem, ale prawie
jak Brzoskwinie... z szampanem
jak Bibelot... potrzebny na chandrę
jak Bibliofil... od zawsze
jak Brokuły... z sosem beszamelowym z sera cambozola
jak Blue... piosenka dziesiąta "Breathe easy"
jak Basia... bliska mi duszyczka
jak Basinio i Sebinio... przyjaciele


                                C
jak Czekolada... dobra na wszystko
jak Czytać... zawsze i wszędzie
jak Ciąża... dwukrotna
jak Czosnek... gdzie tylko się da tam dodaję
jak Ciepła bagietka... kocham od dziecka
jak Czerwony... lubię dodatki w tym kolorze



                                 D
jak Dom... niebo na ziemi
jak Dawid... mój synuś, pseudonim Charlie
jak Demi Sec... książka, w której debiutowałam
jak Droga... należy szukać odpowiedniej, aż do skutku
jak Doba... stanowczo za krótka
jak Dres... niesamowicie wygodny


                                  E
jak Egocentryk... nie lubię takowych
jak Emancypantka... jestem za
jak Egipt... chciałabym zobaczyć, ale boję się latać
jak Eros Ramazotii... lubię, za język w jakim śpiewa
jak Ewelina i Roman... przyjaciele



                                  F
jak Fotografika... moja pasja
jak Fortepian... chciałabym umieć grać
jak Frytki... zazwyczaj zimne i przesolone w McDonaldzie



                                  G
jak Gosiaczek... przyjaciółka, mój pamiętnik na dwóch nogach
jak Góry... niekoniecznie, wolę morze
jak Gg... tanie rozmowy
jak Garfield... przekochany kociak
jak Gitara... kiedyś grałam, teraz gra mąż
jak Grecja... chętnie, ale ten sam problem co z Egiptem
jak Gaduły... mężczyźni mojego życia



                                  H
jak Hipochondryk... mój mąż, a ja zmierzam ku niemu
jak Hipokryci... jest ich jak grzybów po deszczu, nie trawię
jak Hiszpania... bardzo chętnie, autem kiedyś dojadę
jak Harakiri... pewnie kiedyś popełnię
jak Huśtawka... uwielbiam z niej obserwować niebo
jak Haftować... kiedyś jako dziewczynka haftowałam serwetki
jak Haribo... czasem zamiast czekolady, bo mniej kaloryczne



                                  I
jak Internet... kontakt ze światem z bujanego fotela
jak Intelekt... doceniam
jak Irena... moja mama
jak Igła... nie lubię cerować
jak Impulsywność... zdarza mi się
jak InterCity... może zrobią do Egiptu :)



                                  J
jak Julia... moja córcia (pseudonim Lola)
jak Jutro... nigdy nie wiadomo co przyniesie
jak Jak... nie wiem już co



                                  K
jak Kochać... całym sercem
jak Kruchość Porcelany... od tego wszystko się zaczęło, mój amulet
jak Kawa... najlepsza latte
jak Kobieta... zmienną jest
jak Księżyc... nocą
jak Książki... leżą wszędzie
jak Karaoke... zawsze dobra zabawa
jak Kino... opuszczam ostatnio
jak K Maro... działa na mnie jak proca, wyrzuca mnie z fotela i tańczę
jak Krystian... mój mąż
jak Kurtuazja... jedna z jego dobrych cech



                                   L
jak Laptop... przyjaciel
jak Lustro... na całą ścianę w mojej łazience, niekoniecznie dobry pomysł
jak Listy... uwielbiam pisać i dostawać
jak Las... za kilka lat urośnie w moim ogrodzie z dwóch tysięcy mini choinek
jak Latać... mam fobię
jak Laura Pausini... na romantyczne wieczory



                                     Ł
jak Łzy... są potrzebne
jak Łódź... ciągnie mnie tam z wiadomych mi powodów




                                     M
jak Mariola... moje imię
jak Marta... moja babcia
jak Mama... kolejny z Aniołów stąpających po ziemi
jak Monika Sawicka... przyjaciółka, pisarka, Anioł mój
jak Mąż... kochany i kochający, wytrzymał ze mną już dwanaście lat
jak Mars... stamtąd pochodzi
jak Małżeństwo... nawet nam wychodzi odwieczna sztuka kompromisu
jak Marzenia...  od zawsze i na zawsze
jak Morze... marzę by nad nim mieszkać
jak Mróz... nie toleruję
jak Martini... z truskawkami i papają
jak Mleko... kupujemy litrami, tańsza by chyba wyszła krowa
jak Meksyk... marzenie pod kątem fotografii
jak Malkontentka... bardzo sporadycznie
jak Melomanka... nagminnie
jak Magda i Marcin... przyjaciele



                                     N
jak NFZ... przemilczę
jak Nepotyzm... przemilczę
jak Narcyz... czasem widuję go w łazience
jak Nerki... moje z kamieniami
jak Niezapominajki... jakoś ich coraz mniej widuję
jak Nurkowanie... podziwiam tych odważnych



                                     O
jak Olka... moja siostra, niedługo osiemnastka, niewiarygodne
jak Okulary... żadne mi nie pasują
jak Ognisko... wyparte przez grille, szkoda
jak Owoce... puszkowe w syropach
jak Otello... mój mąż przed każdym moim wyjściem
jak Ola i Sławcio... przyjaciele



                                     P
jak Przyjaźń... bezcenna
jak Plaża... uwielbiam czuć ciepły piasek pod stopami
jak Pisać... uzależniam się
jak Parasol... nigdy nie noszę
jak Pies... sztuk dwie, niewychowane
jak Ptaki... śpiewają pięknie, gdy piję kawę na tarasie
jak Prostownica... potrzebna na fale



                                     R
jak Rysunki... mojego syna, mam ich pełne pudełko
jak Rower... nie mogę się przekonać
jak Rolki... planuję zakup
jak Raporty... klucz do mojej pracy
jak Rabarbar... wspomnienie z dzieciństwa
jak Rybki... wszystkie mi zdychają



                                      S
jak Słońce... potrzebne mi jak tlen
jak Sen... nie poświęcam mu zbyt wiele czasu
jak Snowboard... moje zimowe szaleństwo
jak Sawicka... Monika oczywiście, tak ciepło pod jej skrzydłami
jak Sms... ulubiona funkcja telefonu
jak Szarlotka... na gorąco z gałką lodów
jak Sernik... najlepszy mojej mamy
jak Słoneczniki... zawsze uśmiechnięte
jak Szkoła... powrót od września, pierwsza klasa Charliego



                                      T
jak Tulipany... moje ulubione
jak Taniec... jak słyszę muzykę nie usiedzę na miejscu
jak Toskania... bajeczna
jak Tata... niby blisko, a tak daleko
jak Tomek... brat, podobnie
jak Telefon... niezastąpiony w domu i biznesie, śpi ze mną
jak Teleportacja... trenuję nocami
jak Trole... odwiedzają mnie co miesiąc całymi rodzinami
jak Tuńczyk... w różnych postaciach



                                     U
jak Uśmiech... potrzebny jak słońce
jak Utopista... czasem się w niego przeradzam



                                     W
jak Wojna... często mi się śni
jak Winda... dziękuję, pójdę schodami
jak Włochy... najczęstsze miejsce naszego urlopu
jak Waga... wredna waga, dodaje pięć kilo
jak Wenus...  stamtąd pochodzę
jak Weredyk... zdarza mi się
jak Wakacje... niedługo
jak Whisky... pasja męża, wystarczy, że stoi na barku
jak Wacuś... przyjaciel rodziny, całej bez wyjątków



                                      V
jak Virginia... pseudonim, spodobał mi się po przeczytaniu biografii Virginii Woolf, choć nie zamierzam popłynąć z nurtem rzeki jak ona



                                      Z
jak Zegar... bezwzględny
jak Zdrowie... bezcenne
jak Zawiść... wszechobecna
jak Zlot Czarownic... pewnie kiedyś polecę (prawdopodobnie pojadę)
jak Zima... bez śniegu nielubiana

p.s teraz, kiedy czytam ten alfabet po dwóch latach, przenosząc blog na inny portal, stwierdzam, że sporo bym w nim zmieniła... ale historii się nie zmienia, za to widzę jak człowiek się zmienia.

2008-05-20

Trole, skrzaty i piszka Pandory

Jestem kobietą. Tylko kobietą.
Najzwyczajniejszą na świecie kobietą, którą nawiedzają "te" dni,
w których pod swoimi drzwiami znajduję walizkę wypełnioną trolami nerwusami, skrzatami marudami i krasnalami leniuchami.
Notorycznie od nastu już lat, o poranku krokiem posuwistym poruszam się po panelach, krokiem niekontrolowanym schodzę po schodach i wciągam walizę z miną skazańca.
Czarna waliza się otwiera i niczym puszka Pandory wypuszcza te pompatyczne stwory, a wchłania w siebie miły dzień.
Nienawidzę tego, nie cierpię poruszać się z kąta w kąt, wśród tych bezczelnych, rozbestwionych do granic przyzwoitości ludzkiej skrzatów, które rozsiadają się wszędzie na kilka dni i urządzają sobie imprezę żonglując moimi emocjami.

Do wstrzykujących mi ból w brzuch troli, dołączyły dziś moje dzieci.
Sztuk dwie.
Mam jednak wrażenie, że przynajmniej cztery.
Charlie się pochorował, a Lola wyjątkowo chce mu siedzieć na głowie.
Charlie chce spać, Lola nie ma takiej ochoty.
Charlie chce sikać, a ona napić się Cifu w łazience, bądź umyć ząbki szczotką do toalety.
Charlie chce koc, ona też.
Lola ma koc, Charlie ryczy, że to jego koc.
Charlie chce pić, a ona akurat też z jego kubka.
A trole siedzą na brzegu kanapy i obserwują moją reakcję wymieniając się zakładami. Wścieknie się już, czy jeszcze nie?
Huśtają nogami i strzelają miny typu "nie wytrzymasz, nie wytrzymasz...".

Zamykam oczy, wychodzę. Nie chcę krzyczeć.
Muszę zbierać siły na co najmniej jeszcze jutrzejszy dzień.
W kuchni wojna pośniadaniowa. Krasnale zamiast sprzątać rzucają resztkami po ziemi. Pies też ich nie znosi. Nawet się nie rusza, po skórki od szynki. Albo wyczuwa, że może dostać naganę, za zjedzenie owych skórek.
Wszystko dziś możliwe.

Spór o koc rozstrzygnięty. Charlie chwilowo przykryty, kaszle jak opętany.
To było pewne, długi weekend za pasem. Muszę go nasmarować. Maść w kartonie na szafie. Wysokiej szafie. Co za idiotka wsadziła lekarstwa tak wysoko? Są tak odległe, mam wrażenie, że na dachu.
Lola po raz setny chyba wdrapuję się na schody. Nie mam sił już jej znosić. Poza tym muszę zdjąć maść. Jestem jedna, sama.
Bolą mnie ręce, dłonie, nogi, stopy, brzuch, plecy, głowa, oczy....

Nie wytrzymuję.
Łamię zasadę diety z ostatniego tygodnia. Ruszam po czekoladę.
Ukrytą głęboko. Zjadam trzy rzędy.
Trol po prawej sarkastycznie się uśmiecha. Wygrał zakład z krasnalem z kuchni. Zaciera ręce. Za miesiąc przyjeżdża z rodziną.
Trudno, potrzebowałam kilku kalorii.
Rodziną owego trola będę martwić się za miesiąc.

Staram się posprzątać po śniadaniu. Za chwilę obiad trzeba gotować.
Pójdę na łatwiznę, ziemniaki, mięso, sos. Zupa jest od wczoraj.
Sprzątam skórki z ziemi. Z kubła już się wysypuje. Nawet na jedną skórkę miejsca nie ma. 
Produkcja śmieci w naszym domu zaczyna mnie przerażać.
Właśnie kilka dni temu kilkutonowy kontener zabrał efekt sprzątania garażu i poddasza. Nie wiem jeszcze ile ton. Wiem natomiast, że zapłacimy dwie stówy za tonę. Aż się boję.
Worki cementu z 2004, połamane krzesła z huraganu w 2005, rolety z tego samego żywiołu zebrane kilkanaście metrów za domem, miliony donic plastikowych również połamanych, wata do ocieplania domu, stare ciuchy ogrodowe chomikowane przez męża, trzy kartony moich gazet z 2001, 2002 itd., suszarka na pranie bezużyteczna od lat, stary połamany namiot, worek basenów do dmuchania z dziurami, kilka taczek cegieł, kamieni, zapraw, śmieci remontowych....

Lola chce wafla. Nie. Paluszka. Nie. Biszkopta. Nie. Pić. Nie. Chyba w końcu spać. Ulga. Godzina spokoju.
Charlie ciągle kaszle, marudzi, że się zaraz udusi, że już nie wytrzyma, że nie chce być chory, że obiecuje nosić papucie, tylko niech już ta choroba sobie pójdzie.
Przytulam go. Lepiej mi. Jemu chyba też. Odpoczywamy w ciszy na kilka minut.

 - Mamuś kocham Cię... chcę już mieć siły skakać.
 - Ja Ciebie też kochanie, zdrzemnij się, to Ci pomoże.

A trole siedzą i zawijają nerwy w sreberka. Jeszcze się dzień nie skończył.


2008-05-12

Męska donkiszoteria

Jestem żoną faceta, który zna się na wszystkim ( a przynajmniej tak mu się wydaje).
Wydawałoby się cecha godna pozazdroszczenia, bo która z nas nie chciałaby mieć w domu omnibusa myśliciela z umiejętnościami kucharza, hydraulika, ogrodnika, stolarza, kafelkarza i innych jakże potrzebnych mężczyzn w naszym codziennym życiu.
Mam więc w domu ideał.
Czy się podzielę? Raczej nie. Oszczędzę Wam.
Często występują  bowiem u niego objawy efemerycznego zafascynowania zawodem w danej chwili potrzebnym, co często może zagrażać innym. Entuzjazm też bywa nad wyraz krótkotrwały. Zazwyczaj jest jednodniowy. Taka donkiszoteria z jego strony, pielęgnowana  z roku na rok, ku mojemu ogólnemu zdziwieniu coraz intensywniej.

Ja nauczyłam się z tym żyć, wiem już, że słowa "kochanie, ja to zrobię" kończą się zazwyczaj fachowcem, albo tym, że odpadnie kafelka ze ściany prysznicowej. Ale pozwalam mu spróbować, bo co by to ze mnie była za żona, gdybym nie wierzyła w męża?
Są jednak miejsca, które staram się, żeby omijał z daleka. Na przykład kuchnia. Od żołądka do serca... to nie u nas. Szkoda. Kilka razy robił romantyczną kolację, ale mięso na sosie musztardowym w końcu mój żołądek przestał trawić. Tak jakoś spodobało mu się takie menu, więc kilka razy zjadłam z uśmiechem, ale potem zasugerowałam delikatnie, że może by tak dość tej musztardy. Zrozumiał. Sam też jej miał dość. Uśmialiśmy się nie raz z tych jego kulinarnych zdolności. Jajecznica się przypala, grysik też, naleśniki też. Ziemniaki umie solić od miesiąca. Mięsa nie klepie, bo po co. Kolejność panierowania mylił przez lata. Bez mizerii też zje, to zbyt skomplikowane.
Ale w piątki udaje im się w trójkę przeżyć. I nawet coś zjedzą.
Tak mi się przynajmniej wydaje, chyba że dla zmyłki naczynia brudzą.

Wierzy natomiast w swoje umiejętności zrobienia balustrady balkonowej (choć buda dla psa nadal nie zbita) wykafelkowania tarasu, ba... nawet schody chciał robić, ale ufff przekonałam go, że chyba lepszy stolarz. Z tą balustradą też go przekonam. Boję się, że wypadnie w balkonu w euforii radości, że pierwsza belka się trzyma.

Co do ogrodnictwa... no cóż. Właśnie przerabiam ten etap. Nie chodzi tu o zwykłe koszenie, w tym jest rewelacyjny, z puszką piwa każdy facet radośnie wykosi ogród. Ale chodzi o coś więcej.
Miał wizję dorobienia się fortuny na choinkach.
Nie protestowałam.
Przytaszczył z przyjacielem kiedyś pięć tysięcy malutkich, żeby nie powiedzieć prawie niewidzialnych choineczek. Przy piwie posadzili trzy tysiące. Resztę jeszcze tego samego dnia pojechali sprzedać, wykończeni machaniem łopatą.
Dwa dni później kumpel wyjechał. A choinki niedługo zarosły mleczami, ostami i tym podobnymi chwastami. I zarastają nadal, choć dzisiaj po prawie trzech latach urosły... wyżej niż stokrotki, ale nie na tyle, żeby przerosnąć mlecze.
Dziś właśnie chciałam im pomóc zaczerpnąć troszkę słońca i wzięłam się za plewienie (ręce mam jak po spotkaniu ze stadem dzikich kotów).
Ku mojemu zdziwieniu połowa z nich jeszcze żyje, ale druga połowa wyglądem przypomina miniaturowe kaktusy. Suche wyrzuciłam już rok temu.

Naprawdę nie wiem, czy coś z nich będzie, choć mąż ma nową odmładzającą choinki wizję. Chce przesadzić tysiąc pięćset do doniczek !!! Matyldo !!! Wycofałam się jak rak, nie chcę brać w tym przedsięwzięciu udziału. Więcej wyda na donice i ziemię, niż to jest warte. Aha, i jeszcze wpadł na pomysł, żebym to ja przystroiła je na święta i sprzedawała może jeszcze na targu?
Mur beton ludzie się na karłowate choinki rzucą.

Liczę na to, że do jutra zapomni. Ma o czym myśleć. Zrodził się bowiem ostatnio nowy pomysł na biznes, tym razem z innym przyjacielem, jak na razie bardzo chętnym, ale chyba nie do końca znającym historię choinek. Szklarnie i pomidory!!! Super, pomyślałam !!! Tego jeszcze nie było. Były choinki, była też już wielka magiczna kula, która miałaby turystów staczać po naszym dość długim polu w ramach atrakcji regionu, ale szklarni na polu jeszcze nie było w planach. Hit sezonu.
Teraz się jeszcze zastanawia, czy pomidory czy może pieczarki? Ciężki orzech. Faktycznie. Spać chyba nie może. Na jednym i na drugim zna się tyle co na choinkach. Życzę mu wszystkiego dobrego.
Czas pokaże, póki nie zobaczę tira pędzącego po autostradzie z naszym nazwiskiem i logo Pomodoro Company, to nie uwierzę. On pewnie sam siebie widzi już na opakowaniu ketchupu.

Ale cóż mam mu powiedzieć, jak zagląda na mojego bloga i widzi motto "Idź za marzeniem...". Muszę go wspierać w spełnianiu jego marzeń, nawet jeżeli mają to być pomidory. Może akurat, odnajdzie siebie wśród szklarni.
Przynajmniej wspólnie będziemy spędzać czas w ogrodzie, ja z laptopem na szyi, a on ze swoimi pomodoro :)

Powiedzcie mi... Czy Wasi faceci też mają takie zwariowane pomysły?
Czy może tylko mój ma w głowie taki własny enigmatyczny świat pomysłowego Dobromira?
Czasem jestem przerażona (no choćby z tą kulą wypełnioną ludźmi), ale domowego pomidora może nawet ze smakiem bym zjadła.
Byle były większe od czereśni.

Cierpliwości poproszę.
Dużą dawkę.
Potrzebna mi będzie.
Może nawet od dziś.


2008-05-09

Moje szczęście na wsi

Za oknem wiatr, wszędzie fruwają płatki kwiatów z owocowych drzew rosnących w sadzie obok. Unosi się też biały puch przekwitłych mleczy, które jak co roku atakują okoliczne pola.
W karmniku siedzą dwa wróble i skulone przed powiewem wiatru dziobią ziarenka, które im dosypuję codziennie....
Uwielbiam ten widok, mogłabym patrzeć przez okno godzinami. Ktoś inny powie, kobito cóż ty tam widzisz, same zaorane pola, nic ciekawego, czym ty się zachwycasz?
Kiedyś też odbierałam miejsce, w którym mieszkam jako zwykłą wieś, nawet momentami nie przepadałam za powrotem do domu.
Dziś cenię to miejsce jako niezwykły kawałek nieba na ziemi.
I nie przeszkadza mi brak widoku na ulicę, brak kontaktu z miastem, brak ludzi, brak sklepu w okolicy kilometra.
Wczoraj pisałam o samotności, dziś chyba pomyślicie , że dziwaczeję na dobre :)
No cóż może dziwaczeję, ale dobrze mi z tym.
Kocham tę, jak się to mówi, dziurę zabitą dechami.
Mimo iż, lubię swoją pracę w terenie, lubię kontakt z ludźmi, to jednak do tej dziury najbardziej mnie ciągnie.
Nie wiem, może to taki etap w życiu?
A może tak już zostanie i na starość jako wariatka, z czekoladą uwieszoną na szyi i laptopem w rękach, będę biegać po ogrodzie, obserwowana przez zszokowanych moich dziwactwem sąsiadów? Istnieje też możliwość, że dziwactwo się wyprostuje, w co jednak wątpię. Chyba puściło korzonki.

Jestem jaka jestem...a jestem szczęśliwa, czasem aż mam wyrzuty sumienia w związku z tym moim szczęściem. Ostatnio wyjątkowo gwiazdy są mi przychylne i pomagają mi spełniać kłębiące się od lat w mojej głowie marzenia.
Ale czy tak będzie zawsze?
Tego nie wiem.
Być może kiedyś mój los znudzi się ciągłych szczęściem ostatnich lat.
Ale póki co, nie zaprzątam sobie tym głowy.
Bo maile, które do mnie docierają i Wasze komentarze na blogu, uświadamiają mi, że są jeszcze na tym pełnym zawiści świecie ludzie, którzy dodają mi skrzydeł okazując swoją sympatię i ciesząc się razem ze mną ze spełnianych marzeń.
Dziękuję Wam z całego serca.

                                            ***
"Uwielbiam czytać Twojego bloga i zawsze robię to wieczorkiem jak przyjadę z zajęć. Stało się to moim nowym dobrym nawykiem, żeby nie powiedzieć rytuałem. I wiesz co cieszę się bardzo, że miałam szczęście Cię poznać. Tak się cieszę, że na świecie są jeszcze takie osoby jak Ty.Bo jak się szmat czasu przebywa wśród wiecznie niezadowolonych osób (swoją drogą niezadowolonych z siebie i ze swojego życia do których nie dociera, że tylko oni mają moc aby to życie zmienić) to taki pozytywny ładunek w postaci Twojej osoby jest bardzo miłą odskocznią" M.
                                            ***
"Virginio...
co ma zrobić "pisząca" jeśli brakuje jej słów...
Teraz się poryczałam... ze szczęścia.
Niech przeklinają internet, że uzależnia itp.
Ja dzięki temu ustrojstwu poznałam Virginię... i zawsze będę za to dziękować.
Ty też jesteś Aniołem :) " B.

2008-05-07

Lubię czasem być sama

Przepraszam za przerwę.
Jest uzasadniona :)

O dwóch dni mam naruszoną organizację życia w domu. Wiercenie, stukanie, piłowanie, przycinanie, przybijanie itp.
Lola znosi to nad wyraz dzielnie, choć ucieczka na zakurzone folie i szmaty to dla niej przemiła odskocznia od zwykłych klocków. Ale przetrwamy i już jutro będziemy wolni od wszechobecnego kurzu. W końcu w naszym domu, po trzech latach mieszkania pojawiły się piękne drewniane schody i można było zerwać starą wykładzinę.
Można też na nowo uzupełniać konto, bo drewno wpiło kasę jak gąbka wodę.
Ale radość przeogromna, tego nam bardzo brakowało. Amatorska balustrada wykonania mojego męża, była bardzo niebezpieczna, żeby nie powiedzieć zabójcza. Sam zabraniał nam jej dotykać, trzeba było chodzić przyklejonym do ściany, co na dłuższą metę weszło nam w nawyk i teraz pewnie będzie ciężko się od niej odkleić.

Spędzając tak dwa dni z panem stolarzem (bardzo miłym nawiasem mówiąc) zauważyłam, że bardzo mało się odzywam.
Aż mi wstyd , że taka nietowarzyska jestem. Jakby mi mowę odjęło.
Mój mąż jak wraca z pracy to zadaje mu więcej pytań w ciągu minuty, niż ja przez całe osiem godzin. Większość nie dotyczy nawet schodów, ale ważne, że nadrabia moje całodniowe milczenie.
Te dwa dni po raz kolejny mi pokazały jak bardzo cenię sobie samotność, co, biorąc pod uwagę moją przeszłość imprezowo-dyskotekową jest wręcz dziwne.
Mało tego, przeraża mnie!!!
To chyba sygnał , że się starzeję w tempie nieodwracalnym!!!
Lubię ciszę, choć przy dzieciach jest ona rzadkością, więc może właśnie dlatego tak bardzo ją sobie cenię. Po całym dniu lubię samotne wieczory w wannie, lubię sama siedzieć do nocy, lubię słyszeć swoje myśli...lubię być sama ze sobą.
Nawet jeżeli to tylko kilka minut dziennie.
Zbawiennych minut.
Potrzebuję tego, tak samo mocno, jak czekolady.