2008-05-12

Męska donkiszoteria

Jestem żoną faceta, który zna się na wszystkim ( a przynajmniej tak mu się wydaje).
Wydawałoby się cecha godna pozazdroszczenia, bo która z nas nie chciałaby mieć w domu omnibusa myśliciela z umiejętnościami kucharza, hydraulika, ogrodnika, stolarza, kafelkarza i innych jakże potrzebnych mężczyzn w naszym codziennym życiu.
Mam więc w domu ideał.
Czy się podzielę? Raczej nie. Oszczędzę Wam.
Często występują  bowiem u niego objawy efemerycznego zafascynowania zawodem w danej chwili potrzebnym, co często może zagrażać innym. Entuzjazm też bywa nad wyraz krótkotrwały. Zazwyczaj jest jednodniowy. Taka donkiszoteria z jego strony, pielęgnowana  z roku na rok, ku mojemu ogólnemu zdziwieniu coraz intensywniej.

Ja nauczyłam się z tym żyć, wiem już, że słowa "kochanie, ja to zrobię" kończą się zazwyczaj fachowcem, albo tym, że odpadnie kafelka ze ściany prysznicowej. Ale pozwalam mu spróbować, bo co by to ze mnie była za żona, gdybym nie wierzyła w męża?
Są jednak miejsca, które staram się, żeby omijał z daleka. Na przykład kuchnia. Od żołądka do serca... to nie u nas. Szkoda. Kilka razy robił romantyczną kolację, ale mięso na sosie musztardowym w końcu mój żołądek przestał trawić. Tak jakoś spodobało mu się takie menu, więc kilka razy zjadłam z uśmiechem, ale potem zasugerowałam delikatnie, że może by tak dość tej musztardy. Zrozumiał. Sam też jej miał dość. Uśmialiśmy się nie raz z tych jego kulinarnych zdolności. Jajecznica się przypala, grysik też, naleśniki też. Ziemniaki umie solić od miesiąca. Mięsa nie klepie, bo po co. Kolejność panierowania mylił przez lata. Bez mizerii też zje, to zbyt skomplikowane.
Ale w piątki udaje im się w trójkę przeżyć. I nawet coś zjedzą.
Tak mi się przynajmniej wydaje, chyba że dla zmyłki naczynia brudzą.

Wierzy natomiast w swoje umiejętności zrobienia balustrady balkonowej (choć buda dla psa nadal nie zbita) wykafelkowania tarasu, ba... nawet schody chciał robić, ale ufff przekonałam go, że chyba lepszy stolarz. Z tą balustradą też go przekonam. Boję się, że wypadnie w balkonu w euforii radości, że pierwsza belka się trzyma.

Co do ogrodnictwa... no cóż. Właśnie przerabiam ten etap. Nie chodzi tu o zwykłe koszenie, w tym jest rewelacyjny, z puszką piwa każdy facet radośnie wykosi ogród. Ale chodzi o coś więcej.
Miał wizję dorobienia się fortuny na choinkach.
Nie protestowałam.
Przytaszczył z przyjacielem kiedyś pięć tysięcy malutkich, żeby nie powiedzieć prawie niewidzialnych choineczek. Przy piwie posadzili trzy tysiące. Resztę jeszcze tego samego dnia pojechali sprzedać, wykończeni machaniem łopatą.
Dwa dni później kumpel wyjechał. A choinki niedługo zarosły mleczami, ostami i tym podobnymi chwastami. I zarastają nadal, choć dzisiaj po prawie trzech latach urosły... wyżej niż stokrotki, ale nie na tyle, żeby przerosnąć mlecze.
Dziś właśnie chciałam im pomóc zaczerpnąć troszkę słońca i wzięłam się za plewienie (ręce mam jak po spotkaniu ze stadem dzikich kotów).
Ku mojemu zdziwieniu połowa z nich jeszcze żyje, ale druga połowa wyglądem przypomina miniaturowe kaktusy. Suche wyrzuciłam już rok temu.

Naprawdę nie wiem, czy coś z nich będzie, choć mąż ma nową odmładzającą choinki wizję. Chce przesadzić tysiąc pięćset do doniczek !!! Matyldo !!! Wycofałam się jak rak, nie chcę brać w tym przedsięwzięciu udziału. Więcej wyda na donice i ziemię, niż to jest warte. Aha, i jeszcze wpadł na pomysł, żebym to ja przystroiła je na święta i sprzedawała może jeszcze na targu?
Mur beton ludzie się na karłowate choinki rzucą.

Liczę na to, że do jutra zapomni. Ma o czym myśleć. Zrodził się bowiem ostatnio nowy pomysł na biznes, tym razem z innym przyjacielem, jak na razie bardzo chętnym, ale chyba nie do końca znającym historię choinek. Szklarnie i pomidory!!! Super, pomyślałam !!! Tego jeszcze nie było. Były choinki, była też już wielka magiczna kula, która miałaby turystów staczać po naszym dość długim polu w ramach atrakcji regionu, ale szklarni na polu jeszcze nie było w planach. Hit sezonu.
Teraz się jeszcze zastanawia, czy pomidory czy może pieczarki? Ciężki orzech. Faktycznie. Spać chyba nie może. Na jednym i na drugim zna się tyle co na choinkach. Życzę mu wszystkiego dobrego.
Czas pokaże, póki nie zobaczę tira pędzącego po autostradzie z naszym nazwiskiem i logo Pomodoro Company, to nie uwierzę. On pewnie sam siebie widzi już na opakowaniu ketchupu.

Ale cóż mam mu powiedzieć, jak zagląda na mojego bloga i widzi motto "Idź za marzeniem...". Muszę go wspierać w spełnianiu jego marzeń, nawet jeżeli mają to być pomidory. Może akurat, odnajdzie siebie wśród szklarni.
Przynajmniej wspólnie będziemy spędzać czas w ogrodzie, ja z laptopem na szyi, a on ze swoimi pomodoro :)

Powiedzcie mi... Czy Wasi faceci też mają takie zwariowane pomysły?
Czy może tylko mój ma w głowie taki własny enigmatyczny świat pomysłowego Dobromira?
Czasem jestem przerażona (no choćby z tą kulą wypełnioną ludźmi), ale domowego pomidora może nawet ze smakiem bym zjadła.
Byle były większe od czereśni.

Cierpliwości poproszę.
Dużą dawkę.
Potrzebna mi będzie.
Może nawet od dziś.