2013-12-25

Pełni szczęścia



"Szczęście jest wówczas pełne,
gdy światło poranku budzi dwoje ludzi
do dnia pełnego wspólnych czynów i rozmów"

                                            Jarosław Iwaszkiewicz


Takiej pełni szczęścia Wam życzę, zarówno w ten magiczny czas świąteczny, jak i na cały zbliżający się 2014 rok. Cieszcie się bliskością, spokojem, wzajemnym szacunkiem i drobnymi przyjemnościami ( jak ja tą śnieżną kulą z sową, którą dostałam w prezencie od męża ). Bądźcie wyrozumiali dla siebie i dla innych. Dla mnie to nie był łatwy rok, sporo przemilczałam, co i na blogu jest widoczne. Ale wykorzystałam ten czas dobrze, w ciszy człowiek odczuwa intensywniej. Pięknego końca roku Kochani - jeśli jeszcze ktokolwiek tu zagląda :)

2013-10-27

Mistrz Kornel Filipowicz - wspomnienia w 100. rocznicę urodzin pisarza (3)






Pożegnanie widoku

Nie mam żalu do wiosny,
że znowu nastała.
Nie obwiniam jej o to,
że spełnia jak co roku
swoje obowiązki.

Rozumiem, że mój smutek
nie wstrzyma zieleni.
Źdźbło, jeśli się zawaha,
to tylko na wietrze.

(...)

Przyjmuję do wiadomości,
że - tak jakbyś żył jeszcze -
brzeg pewnego jeziora
pozostał piękny jak był.

(...)

Potrafię sobie nawet wyobrazić,
że jacyś nie my
siedzą w tej chwili
na obalonym pniu brzozy.

(...)

Niczego nie wymagam
od toni pod lasem,
raz szmaragdowej,
raz szafirowej,
raz czarnej.

Na jedno się nie godzę,
Na swój powrót tam.
Przywilej obecności -
rezygnuję z niego.

Na tyle Cię przeżyłam
i tylko na tyle,
żeby myśleć z daleka.


Wisława Szymborska

(wiersz napisany po śmierci Kornela Filipowicza, tak jak i "Kot w pustym mieszkaniu")


Wieczorem, na koniec tego ważnego dla mnie dnia, 100. rocznicy urodzin Kornela mogę podsumować, że był to niezwykle emocjonujący i udany dzień. Co więcej, uśmiechnęłam się na dobranoc. Było równo 100 odwiedzin bloga. Bardzo Wam dziękuję. Intrygująca symbolika... jak wiele innych, które mi ostatnio dziwnie często towarzyszą.


Mistrz Kornel Filipowicz - wspomnienia w 100. rocznicę urodzin pisarza (2)


fot. Joanna Helander



„Moja kochana, dumna prowincja”
- w 100. rocznicę urodzin Kornela Filipowicza

Kornel Filipowicz zapytany kiedyś przez Wisławę Szymborską o fenomen wyjątkowości Cieszyna odpowiedział, że tutaj ludzie częściej niż gdzie indziej patrzą sobie prosto w oczy. Czuł się bardzo związany z miastem dzieciństwa i wczesnej młodości, chłonął tę prowincjonalność, poddawał się jej, co bardzo wyraziście, intensywnie i z sentymentem zaznaczył w swojej obszernej twórczości prozatorskiej. W „Odkryciu nowego lądu” określił Cieszyn mianem „małej ojczyzny”, w której spędził te najlepsze, jakie się ma w życiu dziesięć lat (między 9 a 18 rokiem) co ujął w ten sposób: Tak, ta bardzo radykalna zmiana środowiska, kręgu kulturowego i dialektowego, którą przeżyłem w dzieciństwie, przyczyniła się na pewno w sposób decydujący do ukształtowania mnie takiego, jakim jestem, a być może zdecydowała także o tym, co będę w życiu robił.

Co na to Cieszyn? Czy uznaje jednego z najważniejszych powojennych prozaików, autora 25 tomów prozy (ze wznowieniami, wyborami jest ich 40) wydanych w latach 1947-1989 za twórcę wartego ocalenia przed zapomnieniem? Nie bardzo garną się do tego władze miasta, ani te obecne ani wcześniejsze, i nieodczuwalny jest już niestety duch Kornela, umknęły echa jego myśli, zatarły się kroki, o których jeszcze trzynaście lat temu z przychylnością opowiadał poeta Zbigniew Machej. To przykre i dla mnie osobiście jako mieszkanki Cieszyna niejasne. Spoglądam zaledwie 20 km dalej. Pobliskie Górki Wielkie zaangażowały się w pamięć o pisarce Zofii Kossak-Szatkowskiej i pielęgnują założone przez Zygmunta Szatkowskiego Muzeum poświęcone autorce. Skoczów w centrum miasta postawił okazały pomnik, na którym w fotelu spoczywa z miastem związany Gustaw Morcinek, a samo miasto można zwiedzać Szlakiem Morcinkowskim zaczynającym się przy Muzeum jego imienia. Zaś Cieszyn oprócz tablicy pamiątkowej, na murze kamienicy przy ulicy Górnej 14, gdzie Kornel Filipowicz mieszkał w latach 1923-1932 i nadania ulicy jego imieniem (daleko poza centrum, gdzie wątpliwe by w ogóle bywał sam warty uwagi) niewiele temu autorowi poświęca. Owszem, odbyło się w Domu Narodowym spotkanie w dwudziestą rocznicę śmierci autora, któremu gościnnie towarzyszyli synowie Aleksander i Marcin Filipowiczowie. Miejska Biblioteka posiada sporą część jego książek (w większości jednak na magazynie), z kolei Książnica Cieszyńska ma w swych zbiorach historyczne numery cieszyńskiego kwartalnika literackiego „Zaranie Śląskie” z debiutanckim opowiadaniem „Zapalniczka” z czerwca 1934r. i kolejnym pt. „Wilhelm Tell” w następnym grudniowym numerze z tego samego roku, ale czy to wszystko, co należy się Kornelowi Filipowiczowi? Był z tym miastem sentymentalnie związany, w wielu opowiadaniach wspomina cieszyńskie czasy, a przyjaźnie tu zawarte przetrwały lata. Jednak Cieszyn na to jakby nieczuły.

Miron Eustachy Kornel Filipowicz urodził się w Tarnopolu, 27 października 1913 roku. Wojna, która nadeszła rok później rozdzieliła rodzinę Filipowiczów i dopiero po dziewięciu latach, gdy ojciec pisarza Kornel Wiktor Filipowicz (1876-1938) wydostał się z Rosji, zamieszkali ponownie wspólnie, wybierając na miejsce osiedlenia wielokulturowy Cieszyn. Dopiero tutaj, dziewięcioletni wówczas Kornel, rozpoczął naukę w trzeciej klasie szkoły podstawowej i jakiś rok później napisał swoją pierwszą mikropowieść. Niestety awanturnicza opowieść rozgrywająca się w Brazylii nie spodobała się ojcu, wyraził on swoją negatywną opinię i próbował odciągnąć syna od literackich zapędów. Zniechęcony chłopak albo Zniechęcony młody człowiek podjął naukę w cieszyńskim gimnazjum, ale na profilu matematyczno-przyrodniczym zamiast humanistycznym, co jednak nie miało wpływu na czujność Juliana Przybosia, poety późniejszej Awangardy Krakowskiej, który jako nauczyciel gimnazjalny patronował początkom literackim swoich najzdolniejszych uczniów. Kornel to wsparcie odebrał bardzo poważnie i z sukcesem rozwinął się pod skrzydłami nauczyciela, który nawet po latach edukacji szkolnej obserwował i wspierał swego ucznia z serdecznością, co zamieniło się z czasem w szczery podziw i przyjacielskie kontakty. Stosunkowo szybko zakorzeniła się literackość w Filipowiczu i na tyle mocno, że nie potrzebna była zmiana profilu nauczania. Okazało się, że autentycznie, z powołania objawiała się w Kornelu równorzędnie natura przyrodnika i w 1933 roku podjął studia na wydziale biologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, równocześnie debiutując na łamach „Zarania Śląskiego” wspomnianym już opowiadaniem „Zapalniczka”, odsłaniającym fragment codzienności z życia czeladników warsztatu piekarskiego i ślusarskiego, dla których jedyną przyjemnością dnia była zabawa zapalniczką. Od samego początku widoczna jest koncentracja autora na czynnościach, elementach życia powszedniego, gdzie jak u Czechowa, widoczny jest zwyczajny człowiek i z pozoru banalna historia. To wyrzeczenie się efektów fabularnych na rzecz prawdy i prostoty na zawsze już pozostanie w jego twórczości.

Jestem przekonany, że pisarzem nie zostaje się, lecz staje się na przestrzeni wielu lat, gromadząc w sobie materiał wzruszeniowy i doświadczeniowy powiedział w radio w 1948 roku. Miał już wówczas za sobą aresztowanie przez gestapo w domu rodzinnym Jaremów (domu przyszłej żony) w kwietniu 1944 roku za działalność podziemną, i osadzenie w więzieniu na Montelupich. Tego samego roku doświadczył pobytu w obozach koncentracyjnych Gross-Rosen, Sachsenhausen i Oranienburg. Po opuszczeniu obozu wziął ślub z Marią Jaremą (1945). Długo nie pisał, sytuacje z czasów wojny usiłowały mu odebrać wiarę w człowieka, ale nie był w stanie omijać motywów istotnych, odkładały się boleśnie w jego pamięci i nadwyrężały wrażliwość odbierania świata. Po wojnie wrócił z debiutanckim tomem opowiadań „Krajobraz niewzruszony”(1947), który przyniósł mu Nagrodę Literacką Miasta Kraków (w latach ubiegłych przyznaną też między innymi Julianowi Przybosiowi). Mnóstwo tu znaczących ujęć okupacyjnej codzienności, w jakiej znalazł się Jan Borecki, alter ego Filipowicza, który pojawi się później w „Ulicy Gołębiej” (1955), reprezentując środowisko studenckie dwudziestolecia międzywojennego. Nie prędko autor wychyla się z tła wydarzeń wojennych, pisze „Księżyc nad Nidą” (1950), później kontynuuje tę powieść jako „Biały zeszyt” (1955), kolejne utwory „Po burzy” (1956), „Ciemność i światło” (1959), „Pamiętnik antybohatera” (1961), „Jeniec i dziewczyna” (1964) czy „Ogród pana Nietschke” (1965), w których odczuwalne jest piętno wojny i potrzeba zwrócenia uwagi autora na postępowanie człowieka uwikłanego w narodową historię. Filipowicz stara się nie oceniać, w sposób bardzo uczciwy przedstawia jako jeden z nielicznych pisarzy człowieczeństwo u wroga, szuka prawdy, nie negując tego, co napotka, pozostawiając czytelnikowi wolne miejsce na własny punkt widzenia jednostki czy całokształtu sytuacji społecznej. Jego opowiadania okupacyjne, „Złoty krzyżyk”, „Czas wojny” czy poruszający „Krajobraz, który przeżył śmierć” o tragicznym fragmencie życia przyjaciela, znanego malarza, Żyda z pochodzenia, Jonasza Sterna, który przeżył egzekucję, ukrywając się pod stosem zwłok, zapadają w pamięć jako jedne z najprawdziwszych obrazów okupacyjnej codzienności przełożone na słowo przez polskich pisarzy powojennych, jak te Zofii Nałkowskiej czy Tadeusza Borowskiego.

Jednak wybitność twórczości Kornela Filipowicza nie ogranicza się tylko do wspomnień obozowych. Obdarzony wielką zdolnością obserwacji zatrzymuje świat, człowieka, krajobraz w różnych momentach istnienia, tworząc w gatunkach prozy mu najbliższych - nowelach, opowiadaniach czy mikropowieściach - wielką opowieść swojego życia. Wydaje się, że świadomie do tego dążył poprzez powroty w nich do czasów dzieciństwa, wspomnienia szkoły, przyjaciół czy ojca, aż po czas wojny i gawędy wędkarskie. Był w szczególny sposób oczarowany otaczającym go światem, wypełniony poczuciem obowiązku wobec rzeczywistości i zrozumienia siebie poprzez bliskie przyglądanie się temu, co tę rzeczywistość tworzy. Nic mu nie umykało, niczego nie unikał i nic w jego świadomości nie było niegodne zatrzymania się, refleksji i choćby miniatury prozatorskiej. Wisława Szymborska, z którą po swoich dwóch małżeństwach (Maria Jarema, uznana malarka zmarła w 1958; małżeństwo z Marią Próchnicką, historykiem sztuki okazało się nietrwałe), prowadził luźny, ale pełen miłości i zrozumienia związek przed dwadzieścia trzy lata, była zafascynowana odbieraniem pejzażu, krajobrazu, który był nieodłącznym tłem jego prozy. Sama nie lubiąc, opisów przyrody przekonała się,  że opis taki u Kornela nabiera zupełnie innego wymiaru, i sam opis staje się fabułą, która wciąga. W ramy tego krajobrazu zaś, doskonale wstawiał istnienia ludzkie, ich doświadczenia życiowe i okruchy codzienności, które w jego sposobie przypatrywania się, stawały się codziennością niezwykłą. Z pozornie niczego istotnego potrafił wydobyć wielkość i ważność istnienia, i to nie tylko ludzkiego, ale również zwierzęcego ( „Kot w mokrej trawie”, „Pies wdowy Wurm”, „Rzadki motyl” - zbiór opowiadań „Kot w mokrej trawie”, Wyd. Literackie, 1977, a także „Kali” z tomu „Biały ptak”, Wyd. Literackie, 1973). Koncentrował się na wszystkim, co towarzyszyło życiu, bo nic przecież nie dzieje się bez potrzeby i wszystko posiada ukryte pod płaszczem zwyczajności znaczenie. Potrzeba tylko takiej przenikliwej spostrzegawczości, zaangażowania w świat, zmysłu obserwacji i chęci poznawania człowieka, jakie to cechy posiadał Kornel Filipowicz, by móc dostrzec to głębsze znaczenie. Właśnie ta jego nietuzinkowa umiejętność przerabiania prawdy o życiu na literaturę, to wyczulenie na najdrobniejsze elementy, nadawanie ważności nie tylko całościom, ale też fragmentom ludzkich losów jest fundamentem jego genialnej twórczości. W dużej mierze bardzo prawdziwej, bo opartej na własnej biografii, bądź epizodach z życiorysów przyjaciół i znajomych.

Większość życia spędził Kornel Filipowicz w Krakowie, ale przynajmniej raz w roku przyjeżdżał do prowincjonalnego małego miasteczka z dzieciństwa. Po cieszyńskim rynku spacerował wspólnie z Wisławą Szymborską, oboje byli członkami Cieszyńskiego Klubu Hobbystów i oboje bardzo to miasto lubili. Z rynku pod kamienicę przy ulicy Górnej jest niedaleko, można dojść piechotą, więc odwiedzał zapewne to miejsce ze wzruszeniem. Może wstępował do parku Kościelnego pełnego kasztanów, które zbierał namiętnie jak każde dziecko wychowane w takim miejscu, wśród dwunastu okazałych kasztanowców, wiekowej lipy drobnolistnej, klonu polnego i sosen wejmutek. To miejsce zabaw, za kamienicą wspominał w opowiadaniu „Jutro także będzie dzień” - Na wschodzie trwała jeszcze wojna, mojego ojca nie było z nami. Mieszkaliśmy w szarym, piętrowym budynku, położonym w sąsiedztwie koszar otoczonych z trzech stron ceglanym murem, z czwartej wysokimi, żelaznymi sztachetami. Miałem sześć lat i zajmowałem się zbieraniem kasztanów walających się na wilgotnej, pokrytej rzadką trawą ziemi, zdrapywałem kruchy, odstający od cegieł tynk, robiłem podkopy, wznosiłem budowle i stawiałem mosty. Porzucałem nagle te czynności, aby przekraść się do zamkniętego na kłódkę ogródka, gdzie rosły w cieniu krzaków ogniste nasturcje. Kwiaty te smakowały jak rzodkiewka, o czym dowiedziałem się od jednego chłopca, który umarł później na szkarlatynę. Zrywałem i zjadałem kwiat nasturcji, potem, zaniepokojony czymś stałem i nasłuchiwałem: ze stajni słychać było uderzenia kopyt, z daleka dolatywał turkot kół po bruku. Szedłem powoli w pewne odległe miejsce w parku. Był tam okrągły, cembrowany basen (…) mówili, że ta sadzawka nie ma dna, że gdybym do niej wpadł – zginąłbym na zawsze.

Dziś ja wybrałam się śladami Kornela z dzieciństwa. Ulica wzdłuż koszar, które otacza tylko jeden mur ceglany, już nie jest tak zadrzewiona jak dawniej, nie ma kocich łbów przed kamienicą na Górnej, ani widoku na szpital cieszyński z okna na najwyższym nawet piętrze (kiedyś nie zasłaniała go kamienica z naprzeciwka). Do parku za kamienicą prowadzi przejście na skróty, pod sklepieniem, którego wtenczas na pewno nie było. Gwar dziecięcych zabaw wypełnia natychmiast przestrzeń, zagłusza ruch uliczny. Robi się ciemniej, olbrzymie drzewa skupiają na sobie uwagę, są istotą parku, który jest już Pomnikiem Przyrody chroniony prawem. Kasztanowce chorują, nie kwitną już intensywną bielą drobnych kwiatów, przeważa tu kolor brązowy, nawet w połowie sierpnia. Lipa w lewym rogu podparta jest metalową konstrukcją, by nie złamać się pod ciężarem przeżytych lat i skaczących po niej kilku pokoleń dzieci. Wychowałam się ulicę dalej, w kamienicy tuż obok Filipowiczów miałam przyjaciółkę i często kusiły nas te same ogródki pod kłódką, w których mały Kornel odnajdywał nasturcje. Zawsze były strzeżone przez starsze panie ze szklaneczkami pełnymi kaw, które z ławeczek schodziły naprzemiennie, doglądając ziemniaki na gazie. Patrzę w okna kamienicy na drugim piętrze. Kornel wychyla się z nich w swym opowiadaniu „Klementyna” - Zadzierając głowę do okna na trzecim piętrze, gdzie mieszka Klementyna, widzę równocześnie szczyt wieży kościoła parafialnego, o okienkach przymkniętych żaluzjami niby zmarszczoną powieką. Wieża ta robi wrażenie człowieka drzemiącego cały dzień; ożywia się tylko rano, w południe i wieczór na dźwięk dzwonu.

Na koniec wsiadam w samochód, jadę na cmentarz komunalny, na którym pochowany jest ojciec i babcia Kornela Filipowicza. Znajduje się on jakiś kilometr od kamienicy na ulicy Górnej, w bardzo już zabudowanej części miasta. Kiedyś, pisał Kornel, prowadziła do niego długa, łagodnie podnosząca się i wijąca wśród pól droga. Kornel Wiktor Filipowicz zmarł 15 stycznia 1938 roku, jego teściowa, babcia pisarza Maria z Schilling-Siengalewiczów Futymowa zmarła trzy miesiące przed zięciem, w dniu urodzin wnuka, 27 października 1937r. Pisarz przyjeżdżał na ten podwójny grobowiec każdego roku, w Zaduszki, z Krakowa do Cieszyna miał sto pięćdziesiąt kilometrów. W opowiadaniu „Jak dmuchawiec” o odwiedzinach grobu ojca pisał Kornel tak:
Wejście do tego leżącego wśród drzew i otoczonego murami miasta prowadzi przez wysoką, półkolisto sklepioną bramę. Przekraczam ją i oto jestem w mieście umarłych. Ci, którzy je sto lat temu planowali, byli mądrzy i przewidujący. Mieli odwagę zdawać sobie sprawę i nie ukrywać tego przed innymi, że człowiek jest istotą śmiertelną, i że miasto, w którym człowiek ma żyć po śmierci, będzie rosnąć i rozwijać się, gdyż wszyscy obywatele miasta żywych z czasem, prędzej czy później, przeniosą się tam. Cmentarz jest więc rozległy, obszerny, podzielony na kwatery, ma swoje dzielnice i ulice (…) Pochylam się nad grobem mojego ojca, oczyszczam ziemię z zeschłych liści i pożółkłych źdźbeł trawy, potem rozkładam znicze. Myślę: oto na głębokości półtora metra pod ziemią, wśród szczątków zbutwiałego drewna, leżą kości człowieka, który był moim ojcem. Przyjechałem tu tylko po to, aby zapalić światła na jego grobie.

Obecnie zapalam na tym grobie cztery znicze kilka razy w roku. Ojcu Kornela, jego babci, samemu Kornelowi i Wisławie Szymborskiej, która towarzyszyła wyprawom do Cieszyna i była przy śmierci ukochanego, w krakowskim mieszkaniu dnia 28 lutego 1990 roku (Kornel Filipowicz pochowany został na cmentarzu Salwatorskim w Krakowie). Mam wrażenie, że bywam na nim tylko ja, jestem tego niemal pewna. Kiedy go znalazłam był zupełnie zachwaszczony, wyryte na marmurze litery zacierały się od kurzu i zapomnienia, a teraz odkąd o niego dbam, nie widuję tam innych śladów poza moimi. Za każdym razem jednak, kiedy skręcam w alejkę działu VII wierzę, że trafię tam na tabliczkę pamiątkową wystawioną przez miasto pamięci pisarza, którego cenił sam Jarosław Iwaszkiewicz, i wielu wielu innych ważnych i zaprzyjaźnionych, a Wisława Szymborska z powagą i należnym szacunkiem chciała oddać Kornelowi swojego Nobla. Z miłości, szalonego wręcz zakochania, ale też z niekończącego się podziwu dla prozaika, który zatrzymywał czas i na tej pauzie obserwował to, co dla wielu było niedostrzegalne.

Cieszyn, dumna kochana prowincja Kornela Filipowicza, a nie ma tu nikogo, kto zechciałby z władz miasta poświęcić temu miejscu, i samemu Kornelowi Filipowiczowi, czas i pamięć. Zastanawiam się dlaczego tak szybko zaciera się ślad po kimś kto myślami, i w swojej twórczości, był w pełni oddany miejscu swojego dzieciństwa, a miejsce to dziś nie chce ulec tej wdzięczności, temu szczęściu i dzielić się nim na szerszą skalę. I nie chodzi mi tak naprawdę o ten cmentarz, rozumiem, że to tylko dla nielicznych byłoby miejsce ważne, ale o pamięć dla jego twórczości, osobowości i prowincjonalnego ducha. Pisał Kornel w opowiadaniu „Moja kochana, dumna prowincja”: O, moja słodka, dumna prowincjo! Jakże cię dobrze znam i rozumiem! Jestem przecież z ciebie, byłem tobą. Jesteś wrażliwa i czuła, ale pełna kompleksów, gdyż byłaś zawsze przedmiotem pośmiewiska. Jesteś mądra i chytra, kształcisz się, dużo czytasz, chłoniesz radio, ale podejrzewasz, że są od ciebie chytrzejsi. Panicznie boisz się, aby nie zostać nabraną (…) nie masz nigdy pewności absolutnej, że to, co ci się podoba, jest dobre. Jakże ośmieszyłabyś się, gdyby okazało się, że to co ci się podoba, jest złe! Chowasz więc swoje upodobania ukryte głęboko w sercu, a publicznie uznajesz i chwalisz wielkości tylko rzędu najwyższego. Najchętniej gościsz u siebie Iwaszkiewicza, nie zdziwiłabyś się, gdyby wstał z grobu Hemingway i pofatygował się do ciebie, do tego małego miasteczka, na autorskie spotkanie (…) Ale o takim Kornelu Filipowiczu to nie pamiętasz – chciałoby się dopisać. I tak już pewnie pozostanie na zawsze, wieków amen, choć serce prowincji pragnie inaczej.




Los
Pamięci Kornela Filipowicza

Przeminą pory roku, lata i dekady. Pewnego wieczoru
zaśniesz jak zwykle, a nazajutrz otworzysz oczy
i los nieoczekiwanie odsłoni się przed tobą jak krajobraz
przed siedemnastoletnim chłopcem, który w przedostatni dzień
wakacji wybierał się na rowerze za miasto, daleko
jak nigdy przedtem, w nieznaną okolicę.


Tam, pod sierpniowym niebem, zachwyciły go stawy
w dolinie i groble między nimi, i tatarak,
i ciemne świerki na drugim brzegu, których cienie
spotykały się na lustrze wody z tańczącymi
odblaskami słońca. A także złotawe brzuchy karpi
pod wodą, pohukiwanie ropuch i niebieskie ważki.

Nigdy przedtem nie zaznał takiego spokoju.
Czuł, że już nie może opuścić tego miejsca,
a jednocześnie wiedział, że musi powrócić.
Do rodziców, do szkoły, do miasta.


Zbigniew Machej


Bibliografia:
„Byliśmy u Kornela. Rzecz o Kornelu Filipowiczu”, praca zbiorowa z inicjacji Wisławy Szymborskiej i Jana Pieszczachowicza, Wydawnictwo Literackie, 2010; „Niezwykła codzienność. Sztuka widzenia i pisania Kornela Filipowicza”, Wojciech Lipowski, wyd. Śląsk, 2012; „Ku wielkiej opowieści. O życiu i twórczości Kornela Filipowicza”, Jan Pieszczachowicz, Wydawnictwo Literackie, 2010.

TEKST O KORNELU FILIPOWICZU napisałam dla 48. numeru kwartalnika artystyczno-literackiego "sZAFa".
Umieszczony został na blogu za zgodą redakcji - http://szafa.kwartalnik.eu/48/htm/esej/sznapka.html

2013-10-26

Mistrz Kornel Filipowicz - wspomnienia w 100. rocznicę urodzin pisarza (1)



Kornel Filipowicz z Wisławą Szymborską, fot. Archiwum Prywatne Aleksandra Filipowicza

 
Deszcz pada, pada, pada. Pada w dzień i w nocy. I w dodatku jest zimno. Stary kocur Murder, z wielkim kwadratowym łbem i małymi, pokiereszowanymi nieco w bojach uszami, cały pokryty krótkim, płowym, mimo wszystko zawsze bardzo starannie wypielęgnowanym futrem, drzemie ukryty w głębokiej wnęce piwnicznego okna. Nie będąc sam widziany, może w każdej chwili widzieć, co się dookoła niego dzieje. Siedzi w pozycji, która zapewnia mu najmniejszy kształt, najdoskonalszą nieruchomość, pozwala też uchodzić za rzecz nie zagrażającą nikomu, a w takie zimne dni jak dzisiaj zachować najlepiej ciepło własne. Kot Murder jest doskonale nieruchomy, ale nie jest  cegłą, kamieniem, drewnem. Nie jest także gołębiem, wroną, psem. Ma bardzo mocne poczucie tego, że nie jest kotem innym, tylko właśnie tym, którym w tej chwili jest. Więcej - nie traci świadomości tego, kim jest, nawet gdy stoi naprzeciw człowieka. Ma więc bardzo silne poczucie tożsamości. Nazwałem Murdera starym kotem. To prawda. Murder ma ileś tam lat, ale to nic nie znaczy, gdyś Murder nie starzeje się. Był co prawda kiedyś, dawno, maleńkim, cichutkim miauczącym koteczkiem, ale potem, gdy dorósł, zatrzymał się i przestał się zmieniać. Nie wyleniał, nie skaprawiał, nie roztył się, nie wyrósł mu brzuch, jak na przykład wielu okolicznym psom. Jego ciało pozostało smukłe i gibkie, futro gładkie i lśniące. Źrenice jego oczu są czyste jak niebo o wschodzie słońca. Murder patrzy tymi oczami i widzi wszystko, w dzień i w nocy, od mrówki idącej po ziemi, aż do sowy, która przysiadła na krawędzi dachu. Patrzeniu poświęca Murder bardzo wiele czasu. Patrzy, gdy poluje, ale patrzy też, a by patrzeć. Doprawdy tak, jakby to co widzi - trawa, domy, ludzie, drzewa - było także jego pożywieniem (...).
Nie pozostanie po nim ani jedna kostka, ani strzęp futra. Murder po prostu zniknie. Pewnego dnia nie zobaczę go siedzącego w okiennej wnęce, ani idącego powoli przez ogród. Żebym nie wiedzieć jak wpatrywał się, nie zobaczę już tego miejsca, w którym materia świata jest tak cudownie zagęszczona i tak doskonale uformowana w ruchomą, żywą, widzącą i czującą istotę. W opustoszałym powietrzu będę widział tylko ziemię, kamienie, trawę. Jeśli przestanę widzieć coś, co przedtem widziałem, to tak jakby mi odebrano rzecz, którą przedtem miałem. I będzie mi smutno.


Kornel Filipowicz, fragm. opowiadania "Kot w mokrej trawie", Wydawnictwo Literackie, Kraków 1977

Stopniowe wychylenia poza gumkę...


Nie wiem ile czasu minęło, nawet mi się nie chce liczyć. Wieczność odosobnienia. Robiłam kilka podejść, ale za każdym razem odwracałam się od klawiatury chwytając za długopis i mój jarzębinowy notes na gumkę. Jak Wiesław Myśliwski w czytanej aktualnie przeze mnie książce "Ostatnie rozdanie". Wydaje mi się, że pewne myśli nie są w stanie wyjść dalej poza moje wewnętrzne przeżycia. Nikt lepiej niż ja sama się z nimi nie upora. Stąd to milczenie. W moim przypadku bywa ono remedium. Jeśli w ogóle na śmierć dostępne jest jakiekolwiek remedium. I nie jest tak, że nie było szczęścia w międzyczasie, ojjj sporo go, jednak coś mnie w tym szczęściu ograniczało. Pamięć. Vis maior.

2013-05-10

Co z tą miłością zrobić




"Rainer Maria Rilke w liście z 17 lutego 1903 roku do młodego poety Xavera Kappusa: Jeśli dzień powszedni zdaje się Panu ubogi, niech go Pan za to nie obwinia; siebie niech Pan oskarża, niech Pan sobie powie, że nie dość jest poetą, by wysławiać bogactwa codzienności.
Przez godzinę piłuję na polanie pień uschniętego modrzewia. Słońce nadaje miąższowi drewna przyjemną barwę. Są rzeczy, których ludzkie oko nie ma prawa oglądać (...)
Sunę po jedwabiu. Plusk wioseł w ciszy... Psy nie piszczały, kiedy wypłynąłem na pełne jezioro, i teraz biegną na południe. 
Docieram do lodowego czopu, który pływa z dala od brzegu. Kostki lodu grzechoczą w słońcu. Trwam bez ruchu na chłodnym zwierciadle. O dwa metry od dziobu foka wystawia głowę i mnie obserwuje. Nie ma rąk i nóg, lecz coś starczego w oczach, jej spojrzenie jest równie głębokie jak jej włości. Mówię do niej, słucha, przygląda mi się z uwagą krótkowidza i daje nura."

W różnych miejscach ludzie dopatrują się swojego szczęścia. Niektórzy aż "W syberyjskich lasach", jak Sylvain Tesson, autor powyższych słów. Najważniejsze to nauczyć się czerpać z bogactw codzienności, zupełnie się oddać przyjemności patrzenia i odczuwania. Dziś odwiedziła mnie koleżanka, z Kornwalii. Zauważyła gburowatość w naszych sklepach, nieprzyjemność w miejscach, gdzie trafiała na ludzi. Woli spacerować z dzieckiem godzinami, niż ocierać się o tę chropowatość dnia, jaką większość kreuje, zarażając jeden drugiego. Coraz częściej przyroda i samotność przychylniejsza jest szczęściu. Ludzie łatwo zabijają dzień. Wszędzie pełno narzekań. Uśmiechy pod ladą. Surowość. Niedostępność. Brak empatii. Ciągła negacja. Coraz rzadziej życzy się miłego dnia.

A w domu mam tyle miłości. Oszalałabym bez niej.

- Ale ja cię kocham mamo! - rzuciła mi się na szyję Lola przed snem.
- Ja ciebie też kochanie! - wtuliłam się prawie na bezdechu.
- Ale ja inaczej, ja tak bardzo, że aż nie wiem co powiedzieć i co z tą miłością mam zrobić.

Gdyby tak cały świat nadmiarem miłości wzdychał.

2013-05-07

Żyła chwilą, ale precyzyjnie i z bliska - wspomnienie Wisławy Szymborskiej w kwartalniku "sZAFa"


Żyła chwilą, ale precyzyjnie i z bliska – wspomnienie Wisławy Szymborskiej

Przez całe swoje życie Wisława Szymborska posiadała godny pozazdroszczenia dystans do świata i wszystkiego co ma wpływ na jego przeżywanie. Począwszy od spraw istotnych, o filozoficznym podłożu, przyjaźniach, zobowiązaniach, poprzez najważniejsze nagrody świata i polityczne uwarunkowania, a skończywszy na autoironicznym podejściu do siebie samej i dziwactw, które ją szczerze ujmowały. Nigdy, nawet po otrzymaniu Nobla w 1996 roku, nie zmieniła nastawienia do życia zaznaczając swoją pozycję słowami: ja chcę być określoną osobą, a teraz widzę, że chcą ze mnie zrobić osobistość. Instynkt mi mówi, że to jest niebezpieczeństwo. Poczuwała się do nie przekraczania pewnych granic, które były jej obce i do szczęścia niepotrzebne. Potrafiła nie ulegać tak samo stanowczo, jak ulegać. Żyła chwilą, ale precyzyjnie i z bliska. Istotę i ważność skupiała na istnieniu, obmyślaniu świata, co robiła niespiesznie, z empatią, właściwym sobie zadziwieniem i zachwytem. Ubolewała nad tym, że coraz częściej żyjemy dłużej, ale mniej dokładnie i krótszymi zdaniami.

Często wracam do osoby Poetki, nie tylko kiedy potrzebuję jej poezji. Lubię na nią po prostu patrzeć, odprężać się w Jej towarzystwie podczas powrotów do filmów dokumentalnych z jej udziałem: „Chwilami życie bywa znośne”, „Radość pisania” czy „Koniec i początek”. Pełna jest w swoich ruchach delikatności, lekkości i kruchości motyla. Motyla, który jest symbolem czegoś bardzo radosnego, subtelnego i nieuchwytnego. Samo patrzenie na nią uwalnia sympatię. Sposób w jaki wybucha niepohamowanym śmiechem, w jaki skrywa usta za pomarszczoną drobną dłonią, jest czymś niezwykle „szymborskim”, jakby lekko wstydliwym obnażeniem własnej nieposkromionej radości, przed dokuczliwością i nieznajomością poniektórych płaszczyzn świata nowoczesnego. Urzeka skromnością, bezpośrednim stosunkiem do rzeczy, szczegółów i absurdów. W filmie Katarzyny Kolendy – Zaleskiej patrzę na Jej sposób bycia podczas podróży we Włoszech, na Sycylii, w Katanii u podnóża Etny, w Corleone, w Wenecji, w Bolonii na uniwersytecie, gdzie wita ją sam Umberto Eco. Wśród kwiatów, zabytków, w słońcu, w deszczu, z filiżanką czy papierosem, który nie odbiera jej uroku. Wszędzie uśmiechniętą, chętną do zwiedzania, zapamiętywania szczegółów i upamiętniania obrazów z podróży takich jak choćby nazw miast na metalowych tabliczkach, pod którymi uwielbiała się fotografować. Miała też zwyczaj kupowania pamiątek dla przyjaciół, więc dalej chętnie towarzyszę jej w zakupach, jestem świadkiem opowieści o kiczowatych bibelotach, jakie zwożą jej z całego świata znajomi, a które zalegają w niewielkim mieszkaniu. W nim też odgrywa się rzecz niewielkiego jak się okazuje dramatu. W jednej z sześciuset szuflad, gdzieś pomiędzy pocztówkami, listami, nagrodami, wyróżnieniami i wycinkami z gazet, błąka się złoty Nobel. W swej istocie bardzo na równi traktowany z pozostałymi skarbami obszernych półek. Wisława spokojnie okazuje zdumienie, jakoby nie maczała palców w jego utracie, a w momencie aktu odnalezienia każe go włożyć Michałowi Rusinkowi ponownie do szuflady, gdzieś tam między Borzęcinem a Krynicą Górską.

Taką właśnie Ją lubię wspominać. Zdolną do zwyczajności, anegdot, psot i nietuzinkowych prezentów, którymi obdarowywała przyjaciół nie tylko podczas historycznych już loteryjek. Osobisty sekretarz opowiadał w którymś z filmów, jak musiał zakupić znajomym poetki ogrodową owieczkę naturalnych rozmiarów ( wymarzony przez nich kelner uległ zniszczeniu i trzeba go było czymś zastąpić) i co najważniejsze w tej opowieści, zawieźć zgodnie z zaleceniami Szymborskiej, bezszelestnie, najlepiej na zgaszonym silniku i wstawić niezauważalnie do ich ogrodu. Z kolei Bronisław Maj wspominał słynne zupy, które to były podawane w dziwaczny sposób. Najpierw goście dostawali wrzątek w miseczkach, a później, w kosztownych wazach na stół wnoszono zupę w proszku. Sporo uśmiechu wywoływała też pocztówkami i wycinankami, którymi obdarowywała najbliższych, nie zważając na sugestie, że niektórych rzeczy podobno nie wypada czynić noblistce. Bawić się w kolaże czy popełniać te wszystkie limeryki, moskaliki i dystychy. Radował ją lekki humor, momentami wyszukany absurd, drobna przyjemność obdarowania i silnych więzi przyjacielskich. Taka była na co dzień. Widywana w towarzystwie ulubionego, ohydnego chińskiego termosu na wrzątek, prosiaka pozytywki z korbką w postaci świńskiego ogona czy damskiej nogi z marcepanu.

Również życie literackie traktowała jak wszystko inne, z dystansem i potrzebą wydobywania zewsząd rzeczy pomijanych, szczegółów niezauważalnych, co widać nie tylko w poezji, ale też w felietonach z „Lektur nadobowiązkowych” czy zbiorze „Poczty literackiej”, który powstał z listów do redakcji „Życia Literackiego”, z którym to Poetka była związana zawodowo przez piętnaście lat. W różnych odsłonach. Początkowo jako szefowa działu poezji, odpowiedzialna za wybór debiutantów, z czasem zaczęła anonimowo odpowiadać ( na przemian z Włodzimierzem Maciągiem) na masę korespondencji od aspirujących do miana literatów czytelników. Oczywiście wszystko w charakterystycznym sobie tonie sympatycznej ironii i ciągłej obawy czy kogoś nie urazi. Z czasem świadomość bycia wyrocznią zaczęła jej ciążyć, chyba też trochę ją nudzić, co pokryło się z oddaniem w geście solidarności legitymacji partyjnej i ku własnemu zadowoleniu, z redaktorki stała się felietonistką, w przewadze na gruncie literackim.
A czytelniczką bywała niewybredną, bezinteresowną i otwartą na lektury odrzucane już z racji czasem samego tytułu. I choć w wieku czternastu lat miała już przeczytanego całego Dostojewskiego, to nigdy podczas swojej podróży czytelniczej nie klasyfikowała literatury na dobrą i gorszą, ważną i mniej ważną. Stąd taka różnorodność w jej felietonach do rubryki „Lektur nadobowiązkowych”, od Salvadora Dali, poprzez Tomasza Manna, George Sand, Juliusza Verne, aż po szaleństwa królów, kamienie szlachetne, vademecum turysty pieszego, wyrazy wątpliwe czy abc męskiej elegancji. Nie ulegała falom księgarnianych nowości, ani żadnym naciskom, pisząc przez blisko trzydzieści pięć lat ( z przerwami ) o tym co bliskie jej światu, jej poglądom, czyli przede wszystkim o „sprawach i rzeczach niekoniecznych, pomijanych czy uznanych za drugorzędne”.

Wisława Szymborska nie ukrywała nigdy faktu, że jest poetką pewnej prostoty. Ale nawet kiedy ucieka się do klusek ze skwarkami, muszek, robaczków czy innych minimalizmów świata całego, to jest w tej prostocie wiersza ukryta komplikacja najważniejszych myśli. Remedium, którym zatrzymuje ogrom pędzącej materii. Uspokaja nim, ale nie usypia, raczej pobudza czujność, prowokuje reminiscencje. Z uporczywością zadaje pytania, które rysują się ciągiem braku odpowiedzi, co nie nadaje jej poezji moralizatorskiego tonu, jedynie zaprasza do wspólnego zastanowienia się nad tym co w życiu istotne.
Dręczyło ją wiele niewyjaśnionych filozoficznych myśli, jak każdego człowieka, tym bardziej poetę. Często ulegała nagłej potrzebie ucieczki w samotność. Szczególnie sama ze sobą pragnęła być w chwilach trudnych i ważnych, by nie dopuścić do zbytecznego emanowania słabościami. Wyraźnie się pilnowała. Uważała że wszystko co ma o sobie do powiedzenia, jest zawarte w jej wierszach. Że nie potrzebuje siebie dopowiadać. Jednak po przeczytaniu maszynopisu książki „Pamiątkowe rupiecie” Anny Bikont i Joanny Szczęsnej jakby nie była pewna czy uzewnętrzniając tylko tę pozytywną aurę była w pełni sobą. Zastanowiła się: Czy ja naprawdę taka jestem? Życie miałam właściwie szczęśliwe, jednak było w nim wiele śmierci, wiele zwątpień. Ale oczywiście ja o sprawach osobistych mówić nie chcę, a też nie lubiłabym, żeby mówili inni. Ja mam do ludzi inną twarz, dlatego pokazują mnie od strony anegdotycznej, jako osobę wesołą, która nic, tylko wymyśla najróżniejsze gry i zabawy. To, że inni mnie tak widzą, to moja wina. Pracowałam długo na ten wizerunek. Bo jak mam zapaści, zmartwienia, to do ludzi nie wychodzę, żeby nie pokazywać ponurej twarzy. I wygląda, jakbym prowadziła życie motylka, jakby życie nic, tylko głaskało mnie po głowie.
Porównując się do motyla dała jasno odczuć jak trudno momentami było jej być tym kim była. Jak istotne było dla niej to, by nie zawieść i mieć swą poezją ciągły wkład w zadowolenie z życia innych, nie tylko Woody Allena, który jej głośno za to właśnie podziękował. I ja również przychylam się do tych podziękowań, bo Wisława Szymborska to nie tylko poezja, to nietuzinkowa osobistość, postawa życiowa i po prostu dobry człowiek, któremu warto się bliżej przyjrzeć.


 http://szafa.kwartalnik.eu/46/htm/presents/sznapka.html

2013-04-18

"Pani Dalloway powiedziała,że sama kupi kwiaty"


Wszystko zaczyna nabierać barw. Zieleni w pierwszej kolejności. Z każdej strony doszukuję się koloru harmonii. Mało denerwujące stały się dziury, im wolniej wiejską drogą dojadę do pracy, tym więcej mam w sobie ciepła dla innych na cały dzień. Przed domem krokusy, zalążki tulipanów, w domu hiacynty i kwitnące storczyki, w pracy żonkile. Mnóstwo planów, ale w odpowiednim tempie. Wiosną się częściej zatrzymuję, tylko po to, by odczuwać i widzieć więcej. Z niecierpliwością czekam na kolejny poranek, kawę przy kuchennym oknie, i skubanie trawy przez sarny. Ten widok noszę w sobie przez cały dzień pracy i nawet nie wiem kiedy znów stoję przy oknie w kuchni. A wieczorami nadal uparcie zatapiam się w zielenie, co Virginii się udzieliło. Pięknie jej w tych barwach. A Pani Dalloway powiedziała, że sama kupi kwiaty.






"Bo prawdą jest, że ludzie mają w sobie tylko tyle dobroci, tyle wiary, tyle miłosierdzia, ile im potrzeba, by zwiększyć rozkosz chwili" - Virginia Woolf, "Pani Dalloway" (przeł. Krystyna Tarnowska)

Notes został wykonany przeze mnie na zamówienie. Wielka to dla mnie przyjemność dzielić się miłości do Virginii, i obecną do zieleni. Mam nadzieję, że będzie zawierał w sobie same pozytywne myśli. Trudno mi było się z nim rozstać (jak ze wszystkimi pracami :), ale już doszły mnie wieści, że dotarł, nigdzie nie zaginął, spodobał się i na pewno będzie mu w nowej szufladzie dobrze.

Dziś trafiłam na stronie Krytyki Politycznej na cytat dnia, który zostaje w temacie Virginii i świadomego wykorzystywania dnia, rzeczywistości, codzienności...

"Kiedy więc każę Wam zarabiać pieniądze i zdobyć własny pokój, w istocie proszę Was o to, byście żyły świadome rzeczywistości, a więc wiodły żywot fascynujący, niezależnie od tego, czy uda Wam się przekazać innym jego treść".

Zatem do fascynacji moje Drogie Panie :)


2013-04-02

"Dlaczego wyobrażamy sobie że zestarzeją nam się godnie"


Zniknęłam na jakiś czas. Potrzebowałam ciszy i samotności. Nadal jej potrzebuję, ale powoli, z pomocą rodziny, przyjaciół i bliskich znajomych wychodzę z cienia straty, smutku i odosobnienia. Niezbyt mi spiesznie. W chwilach, kiedy stykamy się ze śmiercią kogoś bliskiego, to odczucia zupełnie normalne, i co ważne potrzebne. Nie uciekam od nich, dałam sobie czas na łzy i ból. Zawiesiłam w swojej czarnej przestrzeni pytania na wątłych nitkach emocji, mijam się z nimi każdego dnia, i próbuję budzić się z gotowymi odpowiedziami. Bezskutecznie. Dziura w sercu się tylko powiększa od analiz, wszystko przelatuje przeze mnie w niezrozumieniu. 
Kiedy człowiek doświadcza ostatniego pożegnania z rodzicem, przemijalność mocno doskwiera. Świadomość utraty chwil, które wydają się na stałe wrysowane w schemat życia, które powinny trwać nieskończenie, po prostu łamie serce. Tata w moim życiu nie był zawsze obecny, tak jak i ja w jego, pogubiliśmy się w relacjach, potrzebowaliśmy czasu by sobie wybaczyć, by zrozumieć siebie nawzajem. Udało się, ale dziś nie odczuwam pełnej satysfakcji. Zbyt krótko trwały te piękne chwile, zbyt szybko się wszystko skończyło. Nie umiera się w wieku pięćdziesięciu sześciu lat. 
W cztery dni odebrano mi człowieka, o którego walczyłam kilkanaście lat. Zdążyłam się jedynie pożegnać, wydawało mi się, że uścisnął moją dłoń, choć nie wiem czy to w śpiączce możliwe. Potem dałam się z intensywnej terapii wyprosić, czego żałuję, bo miałam prawo tam być. Do samego końca. Momentami czuję się ukarana za opieszałość, dumę, wewnętrzne milczenie i snucie planów na przyszłość, bez brania pod uwagę śmierci. Kiedy ona ma prawo zaskoczyć przy śniadaniu, a ja taka głupia byłam i sobie myślałam, że wiecznie będzie mnie oszczędzać. Wiele nauczyła mnie ta nasza relacja. Nie warto marnować dni na uprzedzenia, dusić w sobie miłość, zamykać się na istotę rodziny jako całości, nawet jeżeli została ona kiedyś rozdzielona. Ma prawo istnieć, skalana błędami, ale nasza. Niezastąpiona. Piękna. Ważna. Każda wyciągnięta ręka nie pozostaje zupełnie obojętnie ominięta. Czasem tylko ludzie czekają by ją pochwycić. Drżą, odczuwają wstyd, niepewność, lęk, strach przed odrzuceniem miłości. Ale o tym dowiadujemy się zazwyczaj po ich śmierci. Stopniowo dociera do nas coraz więcej niewypowiedzianych słów. Nie zamykajmy się na to, co w jednej chwili może nam zostać odebrane. Rozmawiajmy. Dużo rozmawiajmy. Niedokończone rozmowy bolą mniej niż te nigdy nie zaczęte.

Sięgnęłam w tym trudnych chwilach po książkę "Dowód" Ebena Alexandera, prawdziwą historię neurochirurga, który zapadł w stan śpiączki na siedem dni, i podobno widział coś więcej. Pomaga mi, ale tylko na ten czas, kiedy bywam w obecności innych, w samotności odrzucam na razie tłumaczenia o życiu po życiu, bo najzwyczajniej w świecie ból na takim etapie zabija głębsze rozważania, najnowsze odkrycia nauki o mózgu czy świadomości, która z relacji ludzi będących po drugiej stronie, pozbawiona pamięci i tożsamości żyje nadal w lepszym wymiarze. Może z czasem oprócz znaków na cmentarzu, tata przekona mnie skutecznie o tym, że myślenie nie jest domeną mózgu, że ma się tam dobrze i niczego mu z życia materialnego nie brakuje. To pierwsza najbliższa memu sercu osoba, z którą przyszło mi się pożegnać, więc jemu przypada anielskie nade mną czuwanie i o tym wszystkim przekonywanie. Tymczasem walczę z bezsennością i nadmiarem pytań, które mnożą się i zapychają mój ziemski, mierny, niepocieszony mózg.


Ojcowie

Dlaczego wyobrażamy sobie
że zestarzeją nam się godnie
W melonikach Z fajkami Na zapiecku
Dlaczego liczymy na to
że na ich wątłe barki
przerzucimy ciężar pytań
na które nie ma odpowiedzi
A przecież takie najczęściej
zadają nam wścibskie pociechy
Dlaczego myślimy że będą stukać
na maszynach rozprawy o kwestii smaku
Proustowskiej magdalenki
nam pozostawiając martwe światło
ekranów komputerowych
Dlaczego naiwnie wierzymy
że zawsze nam się będą dwoić i troić
że będą tańczyć swój łabędzi taniec
jak czarno-biali starsi panowie
Starsi Panowie dwaj

/Renata Putzlacher/




 Ojciec

Idzie przez moje serce
stary ojciec
Nie oszczędzał w życiu
nie składał
ziarnka do ziarnka
nie kupił sobie domku
ani złotego zegarka
jakoś nie zebrała się miarka


Żył jak ptak
śpiewająco
z dnia na dzień
ale
powiedzcie czy może
tak żyć niższy urzędnik
przez wiele lat


Idzie przez moje serce
ojciec
w starym kapeluszu
pogwizduje
wesołą piosenkę
I wierzy święcie
że pójdzie do nieba

/Tadeusz Różewicz - 1954 r./


Dziękuję wszystkim, którzy wsparli mnie słowem i czynem w tym trudnych dla mnie chwilach. Naprawdę sporo dobrego od rodziny i bliskich mi ludzi dostaję. Jestem Wam niezwykle wdzięczna za ostatnie dwa tygodnie. Za każde słowo, które ma dla mnie tak olbrzymia wartość, za ciepłą myśl, telefony, e-maile. Doświadczyłam wielkiej siły wsparcia. Dziękuję!

2013-03-15

Pięć lat minęło, dziękuję :)


Gdyby pół metra śniegu spadło w poniedziałek, czułabym się prześladowana. Ale że to dziś, w piątek, to tak jakoś mi nastrój niemrawy zimowy zwiewa, trzydzieści na godzinę. Piątki bywają cudowne. Zapachem wiosny wyścielane, nawet gdy za oknem minusowo. Życie na końcu kamieniem wysypanej drogi to jednak ma swoje plusy. Bywa, że nie ma dostępu do drewnianej furtki, no chyba, że ze śniegiem w butach i donośnym głosem. I tak rzadko docierającym w rozluźnione mury weekendem przesycone. Dom pachnie porządkami, relaksem i dobrą kolacją. Muzyka rozbrzmiewa kilkoma warstwami. Każdy umila sobie czas swoimi zajęciami. Rozsądnymi i bardziej szalonymi. Kornelówka smakuje dobrze na te piąte urodziny blogowania. Dołączcie. Częstujcie się proszę, kto lubi. Orzeszków dziś pod dostatkiem. Dziękuję Wam za te lata wspólnych spacerów. I drugiej połowie, za piątki, które przechodzą już do historii. Tak bywam goszczona, z inwencją i miłością. Czasem na dziko, czasem na słodko, momentami literacko. Prawda, że z zaangażowaniem?  
Ujęła mnie ta aranżacja. Bardzo. Zastanawiam się czasem jak to możliwe, że słów mi brak po siedemnastu latach związku. Jemu też zabrakło. Przyjęłam zaproszenie na koncert Skid Row. I nie że wypada w rewanżu. Ciągle blisko nam do siebie. 
Pachnie sianem, cytryną i cukinią.




2013-03-04

"Bywa, iż sobą zdumiewam siebie"


"Bywa, iż sobą zdumiewam siebie" to słowa Witolda Gombrowicza, które odkryłam na jednym z ołówków w Sklepie z cytatami. Któż siebie nie zdumiewa? Chyba każdy może się pod nimi podpisać. Zaskakujemy sami siebie każdego dnia. Szczególnie tak jak dziś, kiedy wyjrzy słońce. Plan dnia się od promieni topi, wirują enzymy radości, ból gardła nie przeszkadza by się uśmiechać i jeszcze ostatni raz z dziećmi na łyżwy ruszyć, by już niebawem móc rolki w bagażniku wozić.
Jak ja lubię wiosenne przebudzenia! Nowe smaki, te małe czubki cebulek kwiatów wystające z ziemi i pozytywne, niezwerbalizowane szaleństwo, które po zimowym wycofaniu jest lekiem na całe zło.
Dniu trwaj! Na dobry początek wiosny wzmocniłam swoją kolekcję ołówków :)

Polecam ten sklep! To chyba jedyny taki na polskim rynku. Jak widać, nie mogłam się oprzeć. Oczywiście u mnie przewaga Virginii Woolf, ale znajdziecie tam mnóstwo innych, ciekawych, inspirujących cytatów, na kubkach, torbach, ołówkach, pocztówkach, parasolkach i innych gadżetach, które nie tylko bibliofilów ucieszą.





Najdroższy, uważaj, ogarnie mnie jeszcze większe szaleństwo! :)

zdjęcie pochodzi z profilu fb "Daria rysuje Oni mówią" - to nowy projekt



2013-02-25

Love






L isten, czyli słuchaj;
O verlook defficiencies, czyli nie zważaj na słabości osób kochanych;
V erbalize support, sympathy, approval, czyli jak najczęściej wyrażaj wsparcie, współodczuwanie 
i  aprobatę;
E xtend effort, czyli stale staraj się robić wszystko coraz lepiej.


"Litacja" Wiktor Osiatyński


W te ferie wszyscy staraliśmy się robić wszystko coraz lepiej. Po prostu LOVE!


2013-02-22

Radość pisania - Wisława Szymborska


Gdybym tylko miała więcej czasu, nie odstępowałabym książek, słów, notesów, gazet, pędzli, gesso na krok. Pozwalałabym myślom płynąć własnym nurtem, uruchamiać twórcze systemy w środku dnia, ciąć, łączyć i kleić. Zapominać się. Po każdej lekturze, oprócz notatek, tworzyłabym kolaż. Może kiedyś się to uda częściej. Tymczasem inspirowana konkursem na wyklejankę (prace domu jednak nie opuściły, bo nam było żal się rozstać), w związku z lekturą "Pamiątkowe rupiecie. Biografia Wisławy Szymborskiej", powstała taka moja wersja Królowej Poezji. Format 21cm/30cm. Tłem pracy jest rękopis Wisławy Szymborskiej ( wiersz "Radość pisania" ) z "Tygodnika Powszechnego". Nie mogłam się oprzeć by coś na nim nie powstało.

Radość snów, czytania, chichotania, loteryjek, opowieści, rozmów, obmyślania świata, osobno i razem... ponadto radość z pamiątkowych rupieci, jednej ryby, z "Czarodziejskiej góry" Manna, z pocztówek w szufladach, z roślin i zwierząt, z rozmaitości Krakowa, z Cziki, Corleone i kornelówki, z notatnika, z ołówkiem w ręku, ze słowa... Radość pisania. Radość pewnej damy.

Lola towarzyszyła mi dzielnie. W końcu stwierdziła, że nudno tak tylko mi pędzel myć, słowa ciąć, farby suszyć i sama wzięła się do pracy. Stworzyła "Miłość wszech czasów". Wie kim jest pani Wiesia. W sypialni wisi jej portret, słyszała nie raz płytę z wierszami w akompaniamencie Tomasza Stańki, odtwarzaną przeze mnie czasami w łazience podczas kąpieli. Wie o "kocie w pustym mieszkaniu". Stąd kot w jej pracy. Zaskoczyła mnie. Jestem z niej dumna. Ma zaledwie sześć lat. Szczęście moje, twórcze i uparte. Jak kropla wody.








Julia ( Lola ) - 6 lat



2013-02-14

"Jeśli musisz mnie kochać, niech to będzie za nic (...)"



XIV

Jeśli musisz mnie kochać, niech to będzie za nic,
Jedynie dla miłości. Nie wymieniaj:
"Kocham ją za jej uśmiech, wygląd, wyrażenia
Łagodne i za myśli jej giętkość, bo dla nich

Znajduję oddźwięk w swoich; za to, że jej zdanie
Zwykły dzień miłym spokojem wypełnia."
Te rzeczy, ukochany, wszak mogą się zmieniać
W sobie albo dla ciebie, i miłość na zanik

Przyczyny zginie. I proszę nie kochaj
Za własną litość, którą łzy mi suszysz.
Bo kto pociechy twojej doznał, wkrótce szlochać

Przestaje i miłości twojej już nie wzruszy.
Kochaj mnie dla miłości samej, abyś kochać
Nadal mógł mnie przez wieczność miłości i duszy.



XXVII

Mój ukochany, ty, co mnie dźwignąłeś
Z posępnych nizin, ze smutków głębokich,
I oddech życia między ciężkie loki
Tchnąłeś, aż znowu nadzieja nad czołem

Zajaśniała i blask jej ujrzały anioły
Pod pocałunkiem zbawczym! Twoje kroki
Doszły mnie, gdy świat odszedł. Mój, mój drogi,
Boga tylko czekałam, a Ty w drzwiach stanąłeś.

Znalazłam cię: i mocna jestem, i bezpieczna,
Jak ktoś, kto pośród asfodeli stanął,
By spojrzeć, jaka nudna jest droga wsteczna,

Którą szedł dotąd - tak z piersią wezbraną
Świadczę prawdzie, co między złem i dobrem wieczna:
Że miłość, jak śmierć mocna, wyzwala tak samo.



Elizabeth Browning,  Sonety z portugalskiego, "Poezje wybrane", PIW, 1976,
przeł. Ludmiła Marjańska

2013-02-01

Rupiecie Poetki, łasiczki w ogrodzie i w bólu świata obmyślanie


"W mieszkaniu Szymborskiej w najróżniejszych miejscach znaleźć można było różne dziwne przedmioty. Kiedyś zademonstrowała nam włochate prosię-pozytywkę z korbką w postaci świńskiego ogona, damską nogę z marcepanu, składaną popielniczkę w kształcie orła, wyjątkowej szpetoty poduszkę, jaką w Hiszpanii daje się nowożeńcom, i drewniany wachlarz z ręcznie malowanymi portretami generałów armii cesarza Franciszka Józefa. Innym razem miałyśmy okazję obejrzeć długopis w kształcie kości dłoni albo deskę klozetową z przezroczystego pleksi, w której był zatopiony drut kolczasty.
   - Najczęściej są to rzeczy przypadkowe, które dostałam w prezencie, ja nic "porządnego" nie dostaję, bo tylko ktoś, kto mnie nie zna, może mi podarować jakiś elegancki prezent - mówiła nam. 
(...) 
My same dołożyłyśmy do jej zbiorów: zapalniczkę w kształcie biustu z podwójnym płomieniem, przyrządzik do biczowania (kupiony nie w sex shopie, tylko w przyklasztornym sklepiku w Asyżu) oraz gumową, nadmuchiwaną wersję postaci - słusznej wielkości - ze słynnego obrazu Muncha Krzyk (kupioną w Muzeum Sztuki Współczesnej w Nowym Jorku).
(...)
   - Ostatni prezent, jaki dałam Wisławie - mówiła nam Ewa Lipska - to były maleńkie popiersia Goethego i Schillera jako pieprzniczka i solniczka. Była tak zachwycona, że postanowiła nie puścić tego na loteryjkę, tylko używać zgodnie z przeznaczeniem przy przyjmowaniu gości."

Poślizgnęłam się dziś na własnej głupocie. Teraz leżę skrzywiona nieporadnie, obłożona poduchami i czytam biografię Wisławy Szymborskiej "Pamiątkowe rupiecie" Anny Bikont i Joanny Szczęsnej. Pośpiech jest przekleństwem, a jednak mu ulegam czasem. Zupełnie tego nie chcąc. Głupota sprowadza na ziemię, dosłownie, jednym ciosem w momencie kiedy gubimy rozsądek. Powinnam już wiedzieć, nauczona doświadczeniem, że bieg po dwa schody z tylko jedną sprawną w pełni kończyną sprowadza się do pozycji tragikomicznej szybciej niż to brane było pod uwagę. Kręgosłup po raz kolejny nie wytrzymał i zaciskam zęby przy każdym ruchu. Uzupełniam równowagę dużą ilością słów, herbaty z czarnej porzeczki i suszonych bananów. Mam córkę na medal, zrobiła dziś w kilka popołudniowych godzin więcej niż armia gibkich łasiczek, które przeryły nam ogród. Pocieszne zwierzątka. A mnie nawet kawa nie smakuje. Za to Wisława Szymborska bardzo. Zastanawiam się jak może wyglądać ta "wyjątkowej szpetoty poduszka".

Obmyślam świat, wydanie drugie,
wydanie drugie, poprawione
(...)


2013-01-25

dzień z Virginią Woolf (3)



wtorek, 2 stycznia 1923
(...) nigdy nie udawaj, że rzeczy, których nie posiadasz, nie są warte posiadania; to chyba dobra rada. A potem mówiłam sobie dalej, że trzeba lubić rzeczy takie, jakimi są; czy raczej pozbawiać je wpływu na własne życie osobiste.


piątek, 7 sierpnia 1931
(...) O Boże, bije we mnie silna jak konopie sznury i uparta jak korzeń wrzosu fontanna wściekłej indywidualności.

dzień z Virginią Woolf (2)


Virginia Woolf, 1923r., zdj. Ottoline Morrell



Piątek, 25 stycznia 1918 
Moje urodziny. L. wsunął mi dziś w rękę prześliczny nożyk z kościaną rączką. Nelly wydziergała parę czerwonych skarpetek zapinanych przy kostce - idealnie odpowiadających mojemu porannemu samopoczuciu. Przyjechała Barbara: razem rozsypałyśmy cztery strony, a L. wydrukował cztery kolejne u drukarza - w sumie niezła dniówka.



dzień z Virginią Woolf - 131. urodziny (1)


Virginia Woolf

Nadal, niezmiennie od kilku lat, poszerzam swoją wiedzę o twórczości i życiu Virginii Woolf. W rocznicę jej 130. urodzin przeglądając „Chwile wolności. Dziennik”, zauważyłam jak wiele mi umknęło, i tak naprawdę dopiero po tych wszystkich przeczytanych przez ostatnie lata książkach (zarówno o niej, jak i jej autorstwa) Dzienniki będą trafionym powrotem. Ponowną podróżą, bogatszą o wychwycenie nawet pojedynczych słów, których mi brakuje, by upiąć końce kilku niejasnych nadal kwestii. Virginia Woolf miała tak bogate, pełne zawiłych psychologicznych perturbacji życie, że nie sposób w kilku zdaniach jej przedstawić. Dla jednych pozostanie obłąkaną, ponurą, niepewną siebie i świata wycofaną kobietą; dla innych jej posępny wizerunek uchwycony na fotografiach, czy pojedyncze zdania umieszczone na okładkach książek, nie będą wcale podstawą ku jej krytycznej ocenie. Virginię Woolf trzeba poznać dogłębnie od pierwszych lat życia, zajrzeć do ciemnych pokoi jej wiktoriańskiego domu z dzieciństwa, zrozumieć, zaakceptować, docenić siłę jaką musiała posiadać, by przejść przez cztery trudne dla niej śmierci w stosunkowo krótkich odstępach czasu i mimo załamań podnieść się i zostać jedną z czołowych postaci literatury modernistycznej XX wieku (matka Julia zmarła w 1895 roku, przyrodnia siostra Stella - 1897, ojciec  Leslie - 1904, brat Thoby - 1906).

Czuję, że pisząc, robię coś, co jest o wiele potrzebniejsze, niż wszystko inne – pisała Virginia w eseju „Szkic z przeszłości”. Kochała pisać, nie tyle tworzyć powieści, ile po prostu pisać. Szczególnie żywiła namiętność do niedocenionych form literackich, takich jak dzienniki, eseje, czy listy i choć po części traktowała ten rodzaj pisarstwa jako swego rodzaju ćwiczenia, to jednak czytając jej teksty czuć, że robiła to z wielką miłością do słowa i z przekonaniem, że kontynuowanie rodzinnej tradycji jakim było od lat zachowywanie wspomnień w formie dzienników jest czymś w rodzaju zaszczytu. Tradycję ową napoczął dziadek Virginii James Stephen, a następnie z oddaniem kontynuował ją Leslie Stephen, ojciec Virginii, spisując choćby bolesne wspomnienia o zmarłej żonie. Virginia zatem od dziecka wychowywana była w duchu szacunku dla literatury, dla słowa, i już jako nastolatka wraz z ukochaną siostrą podjęły bardzo ważne życiowe decyzje. Virginia miała zachowywać wspomnienia na kartkach. A Vanessa na płótnie. Jedna z sióstr Stephen została więc pisarką. Druga malarką.

Melodia prozy Virginii Woolf nieustannie mnie zachwyca. Pełna metafor, poetyckich obrazów; odniesień do kolorów, zapachów, przeżyć i szczegółów. Charakterystyczna dla jej nastrojów, często lekko rozproszona, ale nigdy chaotyczna. Dla wielu czytelników jednak nudna, wręcz męcząca i odciągająca od sedna przekazu. Niemożliwa do przebrnięcia. Nie każdy bowiem potrafi przesiąść się z pędzącego pociągu jakim jest nasze aktualne życie, na pokład dostojnie wiszącego ponad chmurami balonu. Virginia była autorką autobiograficzną głęboko skupioną na sobie, czemu dawała upust w swoich tekstach. Nieustannie zadawała sobie pytanie, czy można opisać samą siebie. Spoglądała głęboko w swoją duszę, starała się ją zrozumieć i ubierała bohaterów swoich książek w siebie, by móc później z boku się im przyjrzeć i poczuć do siebie odrazę  kończącą się kolejnym załamaniem nerwowym związanym z postawieniem ostatniej kropki, bądź oddaniem książki do druku. Dla mnie Virginia Woolf jest kobietą niezwykle intrygującą, inteligentną, sumienną i wbrew opiniom silną. Skutecznie dążyła swą pracowitością do wydań kolejnych książek, a jednocześnie robiła to z charakterystyczną sobie intensywnością przeżywania i umiejętnością zauważania tego, co większości ludziom z codzienności się wymyka i nie ma znaczącego przekładu na odczuwanie życia. Potrafiła godzinami spacerować w samotności pośród wzgórz South Downs, rzadziej przez Londyn, patrzeć, dostrzegać i zapisywać w pamięci szczegóły. Wydaje się, że nigdzie się nie śpieszyła, że garb przeżyć jaki przez całe życie musiała dźwigać, skutecznie ją spowalniał. Jedynie pisanie płynęło wartkim nurtem, od pewnego momentu czas odliczała od zaczęcia, do skończenia kolejnej książki... między pisaniem podróżowała, pielęgnowała przyjaźnie, pisała mnóstwo listów, czasem piekła chleb, sprzątała by uspokoić zasupłane myśli, a wieczorami namiętnie oddawała się lekturze.
Cenię sobie w równym stopniu zarówno jej powieści, jak i dzieła krytyczno - literackie, eseje i listy. To wielkie bogactwo, że z tak różnych stron można ją poznawać. Patrząc na fakt, iż nie miała żadnego wykształcenia, całe życie liczyła na palcach, zmagała się ze stanami depresyjnymi, a jednak dzięki pasji i zaparciu napisała tyle tysięcy słów, zasługuje na pamięć i ciągłe jej odkrywanie. Wielka moja radość, że jeszcze sporo odkryć przede mną. Bo choć po tylu przeczytanych słowach rozumiem ją chyba bardziej niż wydawało mi się to możliwe do osiągnięcia, to jednak jak sama Virginia pisała w Dzienniku 22 marca 1919r. - Kobieta niepojęta niepojętą pozostanie, co stwierdzam z przyjemnością. Potwierdzam te słowa z równie wielką przyjemnością, bowiem badanie niepojętego trwać może wiecznie.

Tekst ten napisałam dla 42. numeru Kwartalnika "sZAFa", w marcu zeszłego roku - http://archiwum5.kwartalnik.eu/42/index.htm

 

2013-01-04

Bywają słowa parasole


Wyjątkowo w tym roku rzadziej bywam zmarznięta. Może to efekt ciepłych myśli i stanowczego marszu w przód, z postojami na refleksje, ale bez dłuższego patrzenia w przydrożne, obce okna. Ważny rok dla mnie, bez obciążeń. W zeszłym o tej porze stałam na środku zamarzniętego jeziora. Groziło to pęknięciem rzeczywistości i zapadnięciem serca w mroczną głębinę, ale w porę złapałam się rzeczy istotnych. Nic nie jest ważne co wychodzi poza mój świat. Nikt, kto go nie próbuje rozumieć i za drzwiami wyśmiewa. Jestem tylko dla tych, którzy na to zasługują i czuję się szczęśliwa w tej swobodzie wyboru. Śpiewam przy pracy. Czytam do późnej nocy. Śnię i po roku znowu sny pamiętam. Mam o czym i z kim rozmawiać. Ludzie nie są niezastąpieni.
Nastawiono mi wczoraj kręgosłup w czternastu miejscach. Radosny ból. Mogę znowu czytać w wannie, wiązać buty, tańczyć z młodszą i prowadzić samochód. Robię powoli podsumowanie w biblioteczce, spoglądam wstecz na lektury minionych dwunastu miesięcy. Prawie pięć książek na miesiąc, sporo poezji, czasopism i artykułów w sieci. Dużo w sobie noszę. Jedyną książką, którą porzuciłam tego roku były "Trociny" Krzysztofa Vargi. Kojarzy mi się ona ze staniem na środku tego zmarzniętego jeziora, o którym wspomniałam powyżej i wytykaniem palcami za krzywe drzewo genealogiczne i przykrótkie rękawy, albo ulubiony portret na ścianie czy wrodzony tik nerwowy. Nie rozumiem negacji wszystkiego i fascynacji tym stanem ducha. Po co mi to w książce? Obraz zarzynanych zwierząt ma pociągać literacko, emocjonalnie czy może mężczyzn za przyrodzenie? Przekleństwa, słowne wymiociny, dłużące się torsje i niczym czkawka powtarzające się przecinki jakby nie można było wyrz... tego krótszym zdaniem. Idąc dalej językiem Vargi używanym w jego wynoszonej do rangi "najlepszej pozycji minionego roku" książce, czułam jakby mi ktoś jelito wyjął na stół i kazał się mu przyglądać, a po północy ciąć na kawałki tasakiem do mięsa i patrzeć jak zwija się niczym wydłubana z ziemi przez dziecko połowa uwalonej błotem i krwią przerośniętej glizdy. 
Owszem, można takim językiem, ale jaki ma to cel? Komu ma pomóc? Autorowi? Czym się wyróżnić poza to co widujemy na co dzień w pokazywanych do znudzenia patologiach. Jedno wielkie cierpienie ciała i umysłu. Z całym szacunkiem dla felietonów pana Vargi, prawie czterysta stron (metrów jelit) pełnych narzekania jest dla mnie nie do przetrawienia. "Przytuliłam kamienie" Krystyny Januszewskiej na trąconą stabilność wrażeń literackich i zapaliłam światełko w wymarzonym włoskim domku, który dostałam w prezencie od męża. Mogę powiedzieć, że pani Krystyna uratowała Gwiazdkę i mój czytelniczy koniec roku. Udowodniła, że można pięknym językiem opowiadać nawet smutne historie, i że wierna jestem tej formie. Z poetyczności zamierzam się nigdy nie otrząsać. Nawet jeśli negacja zamiast kropel deszczu będzie z nieba spadać. Bywają słowa parasole. I domy ostoje. 


Życzę drobnych radości w Nowym Roku i parasoli na wszelkie niedogodności!