2009-12-31

Happy New Year!!!

Wczoraj poczułam się jak obca, jak trędowata, jak okaz z zakurzonej biblioteki, kiedy to w galerii handlowej zamówiłam sobie caffe macchiato i wyjęłam z torebki "Przeklinam rzekę czasu" Per Pettersona. Wydawało mi się to całkiem normalne, skoro zostało mi kilkanaście stron do końca i pół godziny czasu do spotkania z przyjaciółką, to czemu miałabym nie poczytać...
Jednak w świetle czasu wyprzedaży, przepychania się w drzwiach i wyrywania sobie srebrnej kiecki przez dwie całkiem już by się wydawało dorosłe kobiety, ja byłam okazem co najmniej dziwnym i niezrozumiałym. Czułam na sobie wzrok kilku osób, dwóch kelnerek, pary karmiącej się bitą śmietaną i przechodzących, a właściwie to przebiegających obok mnie ludzi.
Nie wiem już czy znalazłam nieodpowiedni moment na książkę, czy po prostu czytanie w miejscu publicznym jest jakimś faux pas, szczególnie w czasie kiedy -50%,-70% wali po oczach jak słońce w południe.

Ale ja wbrew tradycji ostatnich dni roku spokojnie pochłaniałam słowo za słowem, popijałam kawę i podjadałam haribo z mojego torebkowego szklanego pojemnika na słodkości. Nigdzie się nie śpieszyłam, o nic nie potykałam, nikogo nie trącałam... kupiłam buty nie z wyprzedaży, lawendowe rękawiczki, dwie zakładki do książek, oraz magnes na lodówkę z przekazem na Nowy Rok: "Samoobsługa - każdy sprząta po sobie" ...

Na bal się nie wybieram. Moja mała czarna musi jeszcze przeleżakować w szafie jak dobre wino kilka lat, żeby stała się znacznie bardziej  pociągająca. Co lepsze nigdzie się nie wybieram... szykujemy właśnie z dziećmi balony, najelegantsze piżamki jakie mamy i pieczarki panierowane. Zjemy papryczki nadziewane serem, wędzone warkoczyki Janosika i śledzie po norwesku.
A o północy usiądziemy na oknie w jadalni, przykleimy nosy do szyb i będziemy podziwiać jak sztuczne ognie z Polski i Czech potrafią się zespolić i stworzyć barwną poświatę tryskającej w niebo fontanny fajerwerków.
Kochani, życzę Wam, by ten Nowy Rok 2010 był rokiem wyjątkowym, niech odejdą w zapomnienie złe chwile, a nadejdą tylko te dobre. Niech wkroczą w Wasze życie nowe plany, niech spełnią się marzenia, zrodzą nowe miłości, przyjaźnie i dzieci. I na koniec życzę Wam dużo wolnego czasu na książki ... i książek wartych Waszego czasu.
Dziękuję za wspólnie spędzony rok !!!

Wasza szampanem od rana dzieląca :)
Virginia

2009-12-30

Już za jeden dzień, za chwil parę

Dom zasypia, ściany cichutko zamykają okiennice. Tylko światełka na choince małej i dużej potrafią trwać w bezsenności. I ja... Jeszcze tylko dwa, może trzy tygodnie. Potem wtulą się w kartonowe pudełka, a Anioł swoimi skrzydłami będzie starał się zatrzymać ulatniającą się magię.

Uśmiecham się przez zasłonę zmęczenia. Dłonie mi się postrzały. Dusza przestała milczeć. Dzieci rosną zbyt szybko.
Na oczy spłynęła mgiełka zamyślenia... Koniec Roku. 
I ostatni stosik.

   
     (to prezenty świąteczne... książki i dwie zakładki, od Avandare choinka, a od Wielkiego S. ta druga, przywieziona z Korei. Dziękuję wszystkim.)


I jeszcze jeden prezent... Avandare natchniony moimi słowami z wcześniejszego wpisu napisał wiersz. Miło mi, że rozsiewam ziarenka, z których wena wypuszcza swe diabelskie pnącza i łaskocze półkule mózgowe, które z butelek tworzą poezję.

Butelki

Schodzę po zakurzonych
kamiennych schodach
piasek zgrzyta pod czarnym obcasem
szata  szeleści cichutko
o niezgrabnie wycięty prostopadłościan
w powietrzu snuje się mrok
cisza wdychana oczami
podchodzę do ciepłej
ręcznie rzeźbionej szafki
z niej wystają szafirowe
pełne życia butelki
w każdej coś
radość
śmiech
tchnienie
ostatni czyjś oddech
zaraza
wino życia obdarte z etykiety

układanka z butelek!

i wszystkie moje!

Avandare

( wiersz pochodzi z bloga http://avandare.blog.onet.pl/ )


2009-12-24

Magia Świąt

Święta Bożego Narodzenia to czas,
który wyjątkowym być powinien.
Niestety często odgarniamy puch opadającej zewsząd magii
i zamiast pozwolić jej owinąć się nam wokół duszy,
spychamy ją w kąt przy okazji porządkowego szaleństwa.
A kiedy nadchodzi ten jedyny w roku dzień, jesteśmy zmęczeni,opryskliwi, denerwuje nas nawet trzyosobowa kolejka, a z rąk wypada wszystko co najcenniejsze w domu.

Dlatego Kochani życzę Wam,aby ta magia zrezygnowana odtrąceniem nie odeszła, tylko czekała na moment, w którym ją zauważycie. Bo to nie czysta wanna, czy idealnie przypieczony karp, a właśnie Ona, czyni ten czas wyjątkowym i refleksyjnym.
Zwolnijcie zatem już dziś, wsuńcie stopy w wełniane bamboszki, zaparzcie cynamonowej herbaty, zapalcie świeczki i zaproście spokój do Waszych domów.

Odkurzcie uśmiechy.
Polukrujcie słowa.
Opanierujcie czułością gesty.

Niezapomnianych, spokojnych i magicznych Świąt!!!
życzy Wam
Virginia z Drugą Połową i reniferami :)

  

p.s dziękuję za wszystkie e-maile, kartki, listy i prezenty jakimi mnie w tym roku obdarowaliście (kobiety i mężczyźni też :). To wręcz niewiarygodne jak wiele bratnich dusz - właśnie tutaj na blogu - odnalazłam... są też wśród nich takie, które odnalazły mnie i im szczególnie chciałam podziękować właśnie dziś. Dziękuję.


 

2009-12-23

"Flush" Virginia Woolf

  
Wydawnictwo Znak, świętując 50 -lecie swojego istnienia, postanowiło uraczyć tych bardziej wymagających czytelników serią pięćdziesięciu książek, wśród których znaleźć można tytuły znane i lubiane, a także te, które według wydawnictwa uratować należało od zapomnienia. Taką zapomnianą pozycją literacką jest zapewne, wydana jako druga w kolejności (na obecnie sześć w serii 50 na 50-lecie), książka „Flush” coraz częściej publikowanej i czytanej w Polsce wybitnej angielskiej pisarki Virginii Woolf. To zdecydowanie jej najoryginalniejsza książka i kto wie, czy nie najciekawsza biografia psa, którego korzenie sięgają czasów Kartagińczyków.
Bohaterem tej niewielkiej objętościowo książeczki jest uroczy spaniel o arystokratycznym pochodzeniu i imieniu Flush, którego spłoszone oczy o orzechowej łagodności podbijają serce panny Elizabeth Barrett.
Elizabeth od lat trzymana była pod kloszem przez przewrażliwionych rodziców (szczególnie ojca), a jedyną jej rozrywkę stanowiła książka i widok z okna na londyńską Wimpole Street. Wszystko jednak stopniowo uległo zmianie kiedy panna Mitford, postanowiła zapewnić odizolowanej przyjaciółce jakiekolwiek, choćby psie towarzystwo.
Tak oto Flush, cocer spaniel o silnym temperamencie i łowieckim usposobieniu , musiał dostosować swe maniery do schorowanej panny Elizabeth i pogoń za królikami zastąpić leżakowaniem na sofie u jej stóp. Przeszedł swoistą przemianę i jak przystało na wiernego psiego przyjaciela nie zawiódł upodabniając się do swej właścicielki, zarówno w chwilach „życia w klatce”, jak i późniejszej „wolności”, której tak bardzo oboje pragnęli, iż w końcu nadeszła…
Ale najpierw przyszła miłość, którą Flush rozpoznał po bezsennych nocach swej pani oraz po listach, których oczekiwała ze zniecierpliwieniem na twarzy. Okazało się, że uczucie zakochania było lekarstwem na chorobę, która najwyraźniej była tylko rodzajem buntu przeciw tyranii ojca. Nowo narodzona panna Barrett zdecydowała się na ucieczkę i cichy ślub z poetą Robertem Browningiem. Flush, po wcześniejszych ataku zazdrości, z czasem ustąpił Browningowi symbolicznego miejsca u stóp swej pani, sam zaś pozwolił dać upust swym czysto psim zachowaniom, niekoniecznie niegrzecznym. Nocami przemierzał ulice Pizy, do której uciekli państwo Browning, a kilka miesięcy później radośnie uganiał się za nakrapianą spanielką ulicami Florencji. Pani Browning nie przestawała wychwalać wyższości słonecznej Italii nad konwencjonalną Anglią, sam Flush zaś bardzo chętnie chełpił się rolą księcia na wygnaniu, bo okazało się, że był jedynym spanielem czystej krwi we Florencji.
Elizabeth Barrett Browning to autentyczna postać literacka, co więcej - jedna z najważniejszych autorek wiktoriańskiej Anglii. Virginia Woolf po przeczytaniu jej listów do Roberta Browninga, w których sporo wzmianek jest o jej psim przyjacielu, postanowiła biografię Flusha zapisać. Pisząc tę książkę była pełna obaw (jak to Virginia miała w zwyczaju) i nazywała ją wyjątkowo niemądrą książką, jednak zmieniła o niej zdanie, kiedy 27 sierpnia 1933 roku czytamy w jej dziennikach: I zapomniałam napisać, że Flush został wybrany przez Amerykańskie Towarzystwo Książkowe. Boże .
Oprócz wyżej wspomnianych listów, wielki wpływ na tak ciepło i subtelnie opisaną biografię psa, miał z całą pewnością fakt, iż sama Woolf zawsze była otoczona psami. Szczególnie jednego darzyła ogromnym uczuciem i zapewne pierwowzorem Flusha jest poniekąd cocer spanielka o imieniu Pinka, którą otrzymała od ukochanej VitySackville-West… 16 lutego 1927 r. Virginia w liście do Vity napisała: Proszę Cię droga Vito nie zapominaj o swoich pokornych zwierzątkach – Pinkerce i Virginii. Siedzimy oto samiusieńkie przy kominku. Co rano wskakuje na łóżko i całuje mnie, a ja sobie mówię to Vita.
Warto też wspomnieć, że bardzo dużo w tej książce samej Virginii. Ona jako narratorka pokazuje świat widziany oczami psa, którym być może sama chciała być. Zawsze w związkach uczuciowych przedstawiała siebie bowiem jako jakieś zwierzę: dla swojej ukochanej siostry Vanessy Bell była kozą, a czasem całym stadem małp; dla Violet Dickinson (kolejnej przyjaciółki jaką obdarzała wielką miłością) była pół małpą – pół ptakiem; dla męża Leonarda była mandrylem, zaś dla Vity Sackville-West była Potto, czyli prawdopodobnie właśnie spanielem.
Flush” to książka nie tylko dla wielbicieli psów, choć nie ukrywam faktu, iż zapewne tej części czytelników przyniesie najwięcej przyjemności. Tym bardziej, że zbliża się Wigilia i zawsze tego dnia patrzymy na mordki naszych czworonożnych przyjaciół z nadzieją, że przemówią do nas ludzkim głosem.
Virginia Woolf swoimi słowami sprawiła, że Flush, mimo iż żył cały wiek temu, przemówił do mnie swym sympatycznych usposobieniem i niezwykłą psią wrażliwością. I zdecydowanie zasłużył na wyróżnienie go z okazji 50 – lecia Znaku.

Tytuł: Flush"
Autor: Virginia Woolf
Wydawnictwo: Znak
Ilość stron: 120
Okoliczność zdobycia: 30-te urodziny (prezent)
Miejsce na półce: literatura piękna-lekka, na jeden zimowy wieczór

2009-12-21

Ruszyła produkcja

W sobotę rano, pełna ambicji i zapału ile to ja ciastek nie upiekę weszłam do kuchni i właśnie z niej wyszłam. Po drodze, tradycyjnie jak co roku, między piątkiem, a niedzielą przed Wigilią, poślizgnęłam się na schodach na poddaszu i efekt jest taki, że lewe biodro mi zwisa. A zwisa dlatego, że ja to bym chciała wszędzie być jednocześnie i z kuchni wybiegałam co chwilę, a to pranie powiesić, a to pościel zmienić, a to dwa zaległe okna umyć, a to książki posegregować, a to na poddaszu pudełek na ciastka poszukać... i tam właśnie sobie przypomniałam, że rogaliki waniliowe być może już pukają o szklane drzwiczki piekarnika, bo im duszno i kumple się palą.
No i tym oto sposobem biodro mi zwisa...
Ale ważne, że dwieście sztuk orzeszków waniliowych i kakaowych, oraz sto sztuk rogalików i sto kokosowych gniazdek przeżyło i prezentują się apetycznie i smakują równie znakomicie, co stwierdzone zostało po zjedzeniu jakiś pięćdziesięciu sztuk przez grono rodzinne.
Jak tak dalej pójdzie to na Wigilię będziemy cukier puder z pudełek zlizywać.
Przy tym wszystkim zapomniałam, że Charlie jutro ma kiermasz świąteczny w szkole i jasełka po południu i wypadła nasza kolej na dostarczenie blachy ciasta na ósmą rano do szkoły.
Ja już może lepiej pójdę poczytać...

A wiecie po czym poznaje się kobietę trzydziestoletnią?
- Po tym, że zasypia w wannie :)

Wasza wanilią przesiąknięta
Virginia

2009-12-16

Przedświątecznie

Wielkimi krokami nadchodzi moment, w którym dom powinien błyszczeć, wino się chłodzić, a zapach pieczonych ciasteczek uspokajać duszę i myśli, które niczym kule w totolotku szaleją w zamkniętej przestrzeni zwanej mózgiem kobiecym. Jak to działa w męskim, tego nie wiem, ale patrząc na Drugą Połowę, nic tam w tym roku nie działa... przynajmniej nie tak jakbym sobie tego pragnęła. Ja się zastanawiam ile kupić kg mąki na ciasteczka, komu kartki wysłać, kiedy wyprasować trzy suszarki prania, jak ukryć się przed dziećmi z pakowaniem prezentów, a tymczasem Druga Połowa myśli na co by tu jeszcze zachorować. Ja kładę się spać o trzeciej nad ranem... on pada do łóżka o dziewiątej i się dusi. Psika jednym sprayem, drugim, trzecim, czyta ulotki, przeklina, czyta ulotki i kręci nosem, którego podobno już nie czuje.
Dziś wszystko się wyjaśniło, bo są wyniki testów alergicznych. Do wszystkim chorób jakie męczą go już drugi miesiąc, doszło silne uczulenie na roztocza... ja chyba zwariuję !!! Serio. Mam baldachim nad łóżkiem, i milion książek w sypialni, i firanki, i dywany i gruby materac i co najważniejsze za mało czasu na walkę z roztoczami. S.O.S... ostatnimi czasy więcej czasu szmatkę w dłoniach trzymam niż książkę, a to mnie wprowadza w nastrój otępienia porządkowego, zatracam się w przesuwaniu, układaniu, polerowaniu i czuję, że gubię wątek życiowy.

Właśnie weszłam w przerwie na stronę pana Remigiusza Grzeli i on mi tam, że nową książkę pisze, a ja jeszcze "Hotelu Europa" nie dopadłam :( ... i chodzi mi to od rana po głowie, a tu obiad trzeba gotować, a potem do pracy biec.
Gdyby już chociaż "Zwierciadło" dziś było... ale nie, wszystko przeciwko mnie i dopiero jutro (tam pan Remigiusz Grzela rozpoczyna pisać cykl "Teren pod ochroną" - doczekać się nie mogę).

Uśmiecham się jednak na widok ulubionej świątecznej figurki stojącej na oknie. To dość duży miś ubrany w wełniany sweterek, czerwoną czapkę z pomponem i oliwkowy szalik w kratkę. Towarzyszą mu refleksyjnie spoglądający na jadalnię anioł i sympatyczny bałwanek z marchewkowym nosem... na schodach rozwiesiłam łańcuchy, zapaliłam kolorowe światełka i rozstawiłam kadzidełka.
Mam ochotę usiąść na bujaku, owinąć się kocem, zaparzyć grapefruitowo-pomarańczową herbatkę, którą dostałam od szalonej Dosi i zatopić się w poezji Norwida, którego przesłała mi Ewcia.
Tak też zrobię... nie wiem jeszcze tylko kiedy.

Wasza oczekująca na świąteczne lenistwo
Virginia



2009-12-11

Ku przestrodze

Drrrrrrrrrrynnnnn....
- Babciu, babciu, to Ty... - w słuchawce telefonu usłyszała babcia głos przerywany upozorowanym prawdopodobnie hałasem.
- Halo, kto tam? - zapytała babcia.
- Babciu, babciu, to ja, twój wnuk... halo, słyszysz mnie... halo? - odpowiedział ściszony umyślnie głos.
-Tomuś, to ty, słabo Cię słyszę? - ciągnie dalej rozmowę babcia, nieświadoma faktu, że sama podała imię wnuka.

Telefon się wyłączył... nastąpiła prawdopodobnie wymiana kart w telefonie.

Drrrrrrrrynnnnnn ...
-Babciu, tak to ja Tomek, auto kupuję... takie fajne znalazłem, zaliczkę chcą i mi brakuje... Babciu, ile mogłabyś mi pomóc? - nadal szmerami zakłócony głos pozoruje rozmowę w tle z właścicielem salonu.
- Z kim przyjechałeś Tomuś, jak się masz... odwiedzisz mnie? - pyta babcia.
- No jak to z kim .. no z kim mógłbym przyjechać, popołudniu Cię odwiedzimy, tylko najpierw z tym autem chciałbym załatwić - naprowadza błędnie głos babcię zupełnie wytrąconą z szyn logicznego myślenia.
- To ile babciu masz? - pada najważniejsze dla niego dzisiejszego dnia pytanie.
- No sześć tysięcy Tomuś mam - odpowiada nie domyślając się jak wielki uśmiech musiała wywołać na ustach "wnuka".
- Super... to ja mam dwa, ty sześć, to chyba mi się uda - odpowiada szczęśliwy wnuk w tle negocjując z "głosem dwa" cenę wymarzonego samochodu.
- Wystarczy Ci? - pyta babcia z sercem na dłoni.

Telefon się wyłączył... nastąpiła kolejna zmiana karty, prawdopodobnie już w samochodzie pod blokiem babci. Adres oczywiście Telekomunikacja Polska podaje sprawcom na tacy.

Drrrrrrrynnnnn...
- Tak, dziękuję... babciu to wiesz co... bo ja nie mogę teraz wyjść stąd, bo papiery załatwiam, to ja Agatkę poślę, to moja koleżanka, możesz jej dać spokojnie, ona zaraz podejdzie pod Twój blok, zejdziesz? - przeprowadza szybko rozmowę głos.
- Tak Tomuś, ale przyjedziecie po południu? - pyta jeszcze, ale odpowiedzi już nie uzyskuje...
Schodzi z kopertą w dłoniach. Babcia Anioł.
Wszystko to trwało może z 15 minut. Trzy telefony, szmer w słuchawce, zagadanie babci i głos będącego w potrzebie wnuka.
Babcia nie odmawia pomocy. Nigdy. I tym razem za to zapłaciła sumą całych swoich oszczędności.
Oddała obcym ludziom 6 tys. ... dopiero godzinę później, kiedy do jej mózgu  z opóźnieniem dotarły odpowiednie fakty, zdała sobie sprawę z tego co zrobiła.
Policja przyjęła zgłoszenie. Babcia jest piątą ofiarą tego tygodnia. Nie doczekała się mszy niedzielnej, na której została by ostrzeżona...
p.s napisałam to bardzo chaotycznie, ale cała rozmowa tak właśnie wyglądała. Chciałam ostrzec, jak najszybciej. Bo dziś pewnie kolejna babcia zostanie tak właśnie potraktowana.
Cholera jasna... Ona na to nie zasłużyła... nie moja Kochana Babcia :( Przepłakała całą noc.
Smażcie się w piekle świnie!!!

Wasza dziś w smutku pogrążona
Wnuczka Virginia 

2009-12-07

"Mój znak" Jerzy Illg

Nie potrafię chwilowo wypuścić z rąk "Mojego Znaku". I kończącego się ołówka, który zakreśla na marginesach i w tekście informacje, które chciałabym ulokować bezpiecznie w mej pamięci.
Mimo, iż to książka dość sporych wymiarów od tygodnia się z nią nie rozstaję. Zauroczyła mnie. Przeniosła w lata młodości Jerzego Illga (wydawcy, krytyka, redaktora naczelnego Wydawnictwa Znak), w otchłań dwudziestoletniej jego przyjaźni z wiecznie w mym sercu żyjącym Czesławem Miłoszem; z nie zawsze łatwo dostępną Wisławą Szymborską - nazywaną Gretą Garbo poezji; z kochającym Wenecję Josifem Brodskim (noblista z 1987r.) i przesympatycznym, traktowanym w Irlandii jak skarb narodowy -Seamusem Heaneyem (noblista z 1995r.) oraz ze Stanisławem Barańczakiem, tłumaczem ich poezji... a także w szczeliny znajomości z Normanem Davisem, Ryszardem Kapuścińskim, Leszkiem Kołakowskim i jeszcze kilkoma znakomitościami zaścianka literackiego.
Jak dobrze, że dawno temu Pan Jerzy Illg, jako wykładowca został usunięty z Uniwersytetu Śląskiego ("za niewłaściwy wzorzec osobowy i negatywne oddziaływanie wychowawcze na studentów"), bo zapewne nigdy nie powstała by tak znakomita książka jak "Mój Znak".

Jeszcze jej nie skończyłam. Smakuję ją rozdział po rozdziale, wpatruję się w uśmiechnięte twarze poetów, i tak mi źle, że nie ma już Miłosza, Brodskiego, Kapuścińskiego...
Wprowadzona w stan błogostanu poetyckiego, skusiłam się dziś na zamówienie kilku pozycji pod choinkę - jakbym ich mało miała na nocnym stoliku - „Zaczynając od moich ulic” Czesława Miłosza, tomik poezji „Tutaj” z płytą CD Wisławy Szymborskiej, „Poezje wybrane” Julii Hartwig i „Światło elektryczne” Seamusa Heaneya.
I zła jestem, bo przegapiłam w piątek przed południem film o Miłoszu na TVP Kultura :(

2009-12-01

Byle do wiosny

No i mamy grudzień. Spodziewał się kto? Mnie gdzieś listopad umknął w biegu, chorobie i zbyt szybkim zapadaniu dni w noce. Nagle po szesnastej niebo spuszcza kotarę mrocznej, wietrznej czarności i ma wolne do świtu.

Sporo pracy, jednej, drugiej, trzeciej. Tylko w drugiej mi dobrze. A samopoczucie jak to na czas hibernacji przystało na pograniczu zwyczajnego i kiepskiego, bo ciągłe przeziębienie króluje.

Są dni, że organizacja wymyka się spod kontroli jak oczka w zaciągniętych rajstopach...

Na szczęście wynalazłam swoiste panaceum na wiosnę w sercu... wieczorami dobra książka, bujak i własnoręcznie przyrządzone tiramisu w przeźroczystym pucharku :).
A na poddaszu kolekcja trzydziestu czekolad od przyjaciół (nawet kilka o smaku tiramisu), jak by mi się serek mascarpone skończył w lodówce.

Wasza jak zwykle o tej porze roku zmarznięta
Virginia

"Kamieniczka" Edyta Szałek

"Kamieniczka powstała z pragnienia użycia słów jako fotograficznego obiektywu skupionego na przypadkowych ludziach, którzy uchwyceni migawką oka zyskują status bohaterów chwili. Chciałam, by ktoś, kto trzyma w ręku Kamieniczkę i czyta ją, miał wrażenie przeglądania albumu ze zdjęciami.
Wierzę, że bohaterów Kamieniczki można spotkać wszędzie. Każdy bowiem ma swoją własną interesującą historię. Czasami, jeśli jesteśmy wystarczająco wrażliwi i umiemy obserwować otaczający świat, uda nam się "pożyczyć" jedną niepowtarzalną chwilę, tak jak czyni to aparat. Jeśli przydarzy nam się wiele takich chwil, tworzymy własne, wewnętrzne archiwum, do którego chowamy refleksje jak zdjęcia do albumu.
Kamieniczka jest jednym  takich albumów" - napisała Edyta Szałek na okładce swojej książki, której jedyną wadą jest to, iż jest zbyt krótka.
Nie byłam w stanie zostawić jej samotnej na półce księgarnianej, wśród czających się zewsząd pstrokatych okładek walczących o miejsce pod choinką.
Znacznie lepiej jej u mnie.
Słowa też potrzebują wygody.
I miejsca na wyprostowanie liter. 

2009-11-26

Jesiennie szeleszcząca nastrojami

Od ponad miesiąca Druga Połowa choruje. Wydeptał sobie już ścieżkę do wszystkich lekarzy w okolicy, począwszy od pediatry, poprzez laryngologa, kardiologa, skończywszy na okuliście... i nadal wie tyle co nic.
Jego stan nerwowy osiągnął przedwczoraj już szczyt męskiej wytrzymałości, kiedy to wyszedł od okulisty z diagnozą niepokojące zmiany na tarczy obu oczu, sugerujące być może jaskrę. Jeszcze nie zdążył zakończyć sprawy wycięcia migdałków, a już kolejna dawka przydeptujących do ziemi, wręcz wciskających w nią informacji. No bez przesady...

Do tego wszystkiego u mnie comiesięczny czas odwiedzin troli. Paskud z miesiąca na miesiąc powalających mnie na kolana. Zasypiam z wiatrówką w dłoniach i rano strzelam do wszystkiego co się do mnie odzywa. Szczególnie do telefonu, budzika i szafki nocnej, bo mi się podkłada pod nogi i nie serwuje wraz z otwarciem oczu ciepłej czekolady.
Jeszcze jeden dzień... taka załadowana witaminami, rutinoskorbinem, gripexem, ketonalem, actimelem i kawą, jestem jak w odległej krainie i mam nadzieję, że dojrzę, w którą stronę ustawiam lufę wiatrówki nim do czegoś strzelę :)
W tych dniach chciałabym być mężczyzną...

Za oknem jesień. Żadna tam piękna, złota, czy mieniąca się kolorami. Mam wrażenie, że wszędzie latają świnie AH coś tam. W szkole trąbią o grypie, na poczcie o zamkniętej w wiosce obok szkole, przepełnione apteki wypychają ludzi za drzwi, a panika zawija nerwy w sreberka i zaciera wypłowiałe od mydła dłonie. Do przychodni lepiej nie wchodzić.

W kościele o końcu świata i świniach...
Dziękuję, w następny wtorek chyba nie skorzystam z mszy przygotowującej syna do komunii. Nie tak to sobie wyobrażałam. Czasem mam ochotę zasłonić Charliemu uszy, żeby nie słuchał tych bredni, na wytłumaczenie których nie mam aktualnie sił.
Ach, i jak słyszę zapowiedź w Radiu Zet programu "Anioły i bachory"  - o wychowywaniu dzieci przez Dorotę Zawadzką, to mam ochotę odstrzelić też moją mini wieżę... ludzie, z całym szacunkiem do tej niani, ale ze względu na tytuł nie mam ochoty nawet pierwszego zdania z jej ust wysłuchać.
Ktoś kto nazywa dzieci bachorami o wychowaniu ich w oczach moich  nie ma bladego pojęcia. Z postaci Doroty Zawadzkiej wykluła się moja nienawiść do wszelkiej maści niań. Bo jak taka telewizyjna niania pozwala sobie nazywać dzieci bachorami, to jaki epitetami muszą operować te nianie, które zostają  sam na sam z naszymi dziećmi? Wolę nie myśleć.
Wrzuciłam więc szanowną nianię do tego samego wora, co księdza, który ostatnio opowiadał ośmiolatkom, o tym, że Krówki, koniki, owieczki i kózki to mądre zwierzęta, bo kładąc się spać, uklękają, modlą się i idą spać, a świnie rzucają się na bok, jak wory śmieci i zapominają o modlitwie. Zatem kto rzuca się tak do łóżka bez modlitwy jest jak ta świnia.
Bardzo pouczające. Doprawdy. Wydawało mi się, że zarówno niania jak i ksiądz powinni raczej miłości uczyć... a tu na tapecie świnie i bachory.
Bóg się w niebie o ludzką głupotę potyka, naprawdę mu współczuję.


Wasza jesiennie szeleszcząca nastrojami
Virginia

2009-11-21

Z dialogów rodzinnych odc.7 - rozmowy (nie) kontrolowane

 

Motyl. Jeden, dwa, trzy... dwadzieścia. Jeszcze kilka dni i zacznę się zastanawiać, czy nie powinnam interpretować "motyli" zgodnie z jakimiś psychologicznymi wzorcami. Motyle rysujemy. Motyle nosimy ze sobą. Motyle nas usypiają wirując w tańcu radości na suficie, kiedy pozytywka pełną parą nowych baterii przygrywa po raz enty tą samą melodię...
I każdego dnia na dobranoc to samo pytanie:
- Lubisz mamusiu motyle?
- Tak kochanie, lubię.
- Aha...

Dziś zaniepokojona ilością zużywanych kartek zapytałam:
- A nie mogłabyś rysować kilku motyli na jednej kartce?
- Niestety nie - odparła Lola
- Dlaczego nie? - drążyłam dalej patrząc w jej oczka pełne zafascynowania tymi subtelnymi stworzonkami własnej roboty
- Bo by im było NIEWYGODNIE - wytłumaczyła mi trzylatka nie odrywając czerwonej kredki od prawego skrzydełka.

"Każdy ma jakiegoś bzika, każdy jakieś hobby ma"... ja z kolei powinnam z apaszką na oczach przechodzić koło księgarni. Albo powinni drzwi przede mną zamykać. Albo mnie wyrzucać. Albo takie automaty powinny być, że przy zakupie książki wyświetli się napis Transfer zużyty. Zakupiłaś w tym miesiącu zbyt wiele książek. Do zobaczenia za trzydzieści dni. Miłego dnia. Dziękujemy.
Ale ku mej uciesze takowych nie ma. A drzwi do księgarni otwierają się same.
Przytargałam wczoraj "Mój Znak" Jerzego Ilga, napisaną przez Pana Jerzego na 25 - lecie pracy dla Wydawnictwa Znak. I aż mnie swędzi paluch, żeby zakupić jeszcze od wczoraj będący w sprzedaży "Hotel Europa" Remigiusza Grzeli i "Z pamiętnika niemłodej już mężatki" Magdaleny Samozwaniec ... i sto innych.

                                                                        ( a to Tata - krewny motyli)
 

Mama młodej artystki "Lolette"
Virginia

2009-11-19

Rozwiązanie konkursu

 

Maszyna losująca ruszyła tuż po 14.00. Lola, jako już doświadczona spec-machine, nie miała problemu ze zrozumieniem, że karteczki należy pozwijać i wrzucić do słoiczka, a potem wyjąć tak jak mamusia prosiła dwie.  Z tym, że dziecię moje tak się rozpędziło, że zaraz po Claudette, wyjęła Dosię, a po Dosi przypadkowo wypadła Beaann... no i co miałam zrobić? Beaanny się pozbyć? Sumienie by mnie gryzło, że upchnęłam ją z powrotem do słoja.

A więc:
Claudette otrzymuje, jako że wylosowana pierwsza, najnowszą "Karolinę XL Zakochaną".
Dosia, jako że druga, to otrzymuje "Karolinę XL".
A
Beaanna, jako że wypadła znienacka, też musi coś dostać, zatem przeznaczam na ten cel książkę "Arsene Lupin, dżentelmen włamywacz" - pierwszy tom klasyki kryminału z Biblioteki Bluszcza (mam nadzieję, że lubisz kryminały :)

Jeszcze raz gratuluję. A tym, którym się nie udało, bardzo dziękuję za wpisy i udział w zabawie (zawsze mi przykro w takich momentach, że jeszcze Was tyle w słoju siedzi).
Dziewczyny napiszcie e-maile z adresami, to książki wyślę jutro.

2009-11-18

"Kto znajduje, źle szukał" Aglaja Veteranyi

  
Od jakiegoś czasu obserwuję u siebie słabość do rozłupywania na części życiorysów pisarzy emocjonalnie zdeformowanych, zaplątanych w sieci precyzyjnie utkane z obaw, lęków i rozchwianych myśli. Tacy ludzie żyją wiecznie, z każdą próbą przedarcia się przez te sieci wyłania się z oddali ich inny obraz, wydaje się nam, że już najbliższy prawdzie, a jednak po chwili staje się on jedynie zamazaną karykaturą, z której niezdolni jesteśmy nic odczytać.
Próbę takiego odczytu podjęła Katarzyna Leszczyńska w książce „Kto znajduje, źle szukał”, a materiałem do odczytu stała się Aglaja Veteranyi, niemieckojęzyczna pisarka, aktorka i reżyserka rumuńskiego pochodzenia, która czytelnikom znana jest z książek „Dziecko gotuje się w mamałydze” (w Polsce 2003r.), „Regał ostatnich wspomnień”(2004r.), czy wydany jako ostatni (2005r.) zbiór tekstów „Uprzątnięte morze, wynajęte skarpety i pani Masło”- wszystkie napisane w charakterystycznej dla Aglai swobodzie żonglowania formą literacką, złożoną z krótkich zdań, nie raz pojedynczych słów, czy nawet w całości pozostawionych pustych stronic.
Kto znajduje, źle szukał” to forma hołdu złożonego Aglai i to w momencie, w którym nikt się już nie spodziewał powrotu do jej twórczości. W tym roku bowiem minęło siedem lat od jej samobójczej śmierci i czas zaczął zasypywać Aglaję siwym dymem zapomnienia. Jednak w sercach tych, którzy ją znali, pozostała na zawsze obejmowaczką świata i podziwiaczką, namiętnie kolekcjonującą ludzi, myśli i słowa. Słowa tak twardo stąpające po kartkach jej książek, że czasem nie wystarcza koło nich raz przejść, trzeba to zrobić kilkakrotnie, w przód i w tył, w tył i w przód, żeby przedostać się przez tą pierwszą warstwę blokującą i dostać się do wnętrza bogatego w wyrazistość, pewność słowa i wrażliwość... nie mam nic do powiedzenia, ale mówię to wyraźnie - mówiła o swoim pisaniu - pisanie jest dla mnie formą przekształconej agresji. Gdyby ta agresja we mnie została, zniszczyłaby mnie i rzuciłabym się w końcu na kogoś z nożem.
Życiorys Aglai Veteranyi jest tak zagmatwany, że wręcz wydaje się niemożliwe jego rozsupłanie. Już niedługo po trzecich urodzinach jej życie zaczęło się plątać, okręcać, wywijać i jako dziecko cyrkowców była narażona na ciągłe przeprowadzki, życie w namiotach i chroniczny brak prawdziwej rodziny. Matka akrobatka, na jej oczach uczepiona za włosy u kopuły cyrku, wisiała tak w swym pokazowym numerze i wzbudzała już wtedy w małej Aglai paraliżujący strach przed śmiercią. Ojciec – klaun i niespełniony filmowca, żył swoim życiem, aż w końcu odszedł do innego cyrku ze swoją córką z pierwszego małżeństwa.
Aglaja zostaje z matką, występuje w popisach cyrkowych zaniedbując edukację. Dopiero w Szwajcarii sama zauważa braki w wykształceniu, o które rodzice nigdy nie dbali. Zaczyna pracować w fabryce czekolady, uczy się strony encyklopedii dziennie i uczęszcza na kurs języka niemieckiego. Egzaminy do państwowej szkoły teatralnej oblewa, jednak rok później dostaje się do prywatnej szkoły aktorskiej Hannesa Bechera w Zurychu. Od tego momentu kariera aktorska Aglai nabiera tempa i rozgłosu, a swój spektakl dyplomowy "Dzieciobójstwo" wystawia przez następne dwa lata w niemieckojęzycznej Europie. Po skończeniu szkoły zaczyna uczyć, publikuje w nieprawdopodobnej liczbie czasopism, oraz sama reżyseruje kolejne spektakle i w gra w nich główne role. Śmierć jej nie opuszcza. Towarzyszy jej w grze aktorskiej, objawia się w słowach i przenika do rzeczywistości. Bardzo przeżywa niespodziewane odejście ojca, potem zajmuje się kalekim po udarze mózgu Hannesem Becherem, a także matką swej  przyjaciółki Gabrieli i na koniec swoją umierającą ciotką. To wszystko powoduje, że śmierć jest tak wszechobecna w jej twórczości, że ciągle ją prowokuje wywołując z szeregu codzienności. A na koniec jej ulega, zmęczona "rozpadającą się twarzą i palącymi oczami" i na kilka tygodni przed czterdziestymi urodzinami odbiera sobie życie wskakując do jeziora niedaleko domu. Tylko buty na pomoście tego dnia po niej zostały ...
Kto znajduje, źle szukał” to najprawdopodobniej ostatnia podróż śladami pisarki, nie wiadomo bowiem, czy komuś uda się dotrzeć do szerszego grona przyjaciół i niepublikowanych tekstów, jeżeli takowe jeszcze w ogóle istnieją. Książka ta jest bardzo zgrabnie zmontowana w swoistego rodzaju reportaż pełen elementów biograficznych, wspomnień przyjaciół i mężczyzn Aglai, pojedynczych listów, pożegnań i wierszy pisanych dla niej. Zawiera też „Pamiętnik Jej do Dzieciobójstwa”, kilkanaście opowiadań i miniatur prozatorskich, prób dramatycznych, baśni, pojedynczych zdań, czarno białych zdjęć i pocztówek, które Aglaja uwielbiała sama projektować.
Na jednej z nich napisała Kto mnie źle rozumie, rozumie mnie prawidłowo…

Kto znajduje, źle szukał”
Wydawnictwo Czarne
Ilość stron: 358
Okoliczność zdobycia: 30 – te urodziny (zakup własny)
Miejsce na półce: portrety kobiet

2009-11-17

Pytanie

Jak myślisz, spytałam milczenie, czy istnieje życie po życiu?
Nie udzielę ci odpowiedzi, powiedziało milczenie, wciąż jeszcze zajmuje mnie pytanie, czy istnieje życie w życiu.
Coś zapadło się we mnie jak zmurszały most i runęłam w przepaść słów.

Aglaja Veteranyi

Konkurs

 
Kilka dni temu zostałam obdarowana przez Panią Martę Fox dwoma kompletami jej książek "Karolina XL" oraz "Karolina XL zakochana" (oczywiście należał mi się tylko jeden komplet). Jako że nie doszłam jeszcze do tego etapu zwichrowania książkowego, że zbieram po dwa egzemplarze, ani też Pani Marta drugiego kompletu z powrotem przyjąć nie chce, to wspólnie postanowiłyśmy, że prześlę je dalej.
Zainteresowanych życiem aktualnie zakochanej Karoliny, proszę o podniesienie paluszka do góry w komentarzach do środy do 12.00 w południe. Mile widziana odpowiedź na pytanie "Z jakim problemem natury typowo nastoletniej boryka się tytułowa bohaterka"? - (nie mam tu na myśli zakochania :)
Wśród chętnych moja podręczna maszyna losująca (czyt. Lola), dokona pełnego napięcia losowania.

30 książek na 30 urodziny!

To były najpiękniejsze urodziny i został mi po nich taki oto okazały stosik, który przebił wszystkie do tej pory się tworzące. Czas na ostatnie podsumowanie. Od dołu w stosiku udział wzięli:

1) "Dzieci Ireny Sendlerowej" - Anna Mieszkowska
2) "Posłaniec" - Markus Zusak
3) "Ada albo Żar" - Vladimir Nabokov
4) "Mistrz i Małgorzata" - Michaił Bułhakow
5) "Anna Karenina" - Lew Tołstoj
6) "Złoty notes" - Doris Lessing
7) "Madame" - Antoni Libera
8) "Lapidarium I-III" - Ryszard Kapuściński
9) "Lapidarium IV-VI" - Ryszard Kapuściński
10) "Podróże z Herodotem" - Ryszard Kapuściński
11) "Sentymentalny portret Ryszarda Kapuścińskiego" - J.Mikołajewski
12) "Piaskowa góra" - Joanna Bator
13) "Opowiadania" - Antoni Czechow
14) "Diego i Frida" - J.M.G. Le Clezio
15) "Pamiętniki Jane Austen" - Syrie James
16) "Jak trwoga, to do bloga" - A. Poniedzielski i M. Umer
17) "Własny pokój. Trzy gwinee" - Virginia Woolf
18) "Lala" - Jacek Dehnel
19) "Lolita" - Vladimir Nabokov
20) "Mądre dzieci" - Angela Carter
21) "Matka Joanna od Aniołów" - Jarosław Iwaszkiewicz
22) "Flush" - Virginia Woolf
23) "Kto znajduje, źle szukał" - Aglaja Veteranyi
24) "Kobieta zaklęta w kamień" - Marta Fox
25) "Widoki z Londynu" - Virginia Woolf
26) "Fale" - Virginia Woolf
27) "Niczego nie żałuję. Życie Edith Piaf" - Crocq Philippe
28) "Listonosz" - Charles Bukowski
29) "Mój Michael" - Amos Oz
30) " Nie mów noc" - Amos Oz

Serię czterech książek Ryszarda Kapuścińskiego (poz.8-11), "Listonosza" Bukowskiego oraz "Kto znajduje źle szukał" Veteranyi zakupiłam sobie sama i tym oto sposobem dobrnęłam do mety z napisem "30 książek na 30 urodziny".
Pozostałe pozycje otrzymałam w prezentach z dedykacjami. Dziękuję !!!

Wasza na jakiś czas książkowo uzbrojona
Virginia

2009-11-14

eClicto

Coraz głośniej, częściej i wyraźniej mówi się o eClicto, czyli pierwszym polskim elektronicznym czytniku gazet i książek, wprowadzanym na rynek już w grudniu przez Kolportera. Do tej pory elektroniczne czytanie było możliwe tylko przez internetowe biblioteki, czy różnego rodzaju dostępne pliki e-booków. Teraz zamiast męczyć wzrok na nie zawsze dobrych do czytania monitorach, będzie można nabyć to małe urządzenie wyposażone w ekran z tzw.e-papieru, (czyli elektronicznej wersji papieru), który charakteryzuje się wysokim kontrastem i wygodą czytania nie powodującą efektu podwójnego widzenia czy rozmazywania się słów (co u mnie występuje nagminnie tuż po północy :). Poza tym komputera nie można zabrać ze sobą wszędzie… sosnowych regałów wypchanych po brzegi też nie… czy zatem eClicto być może stanie się taką biblioteką na złotym łańcuszku, która maniakom literatury ułatwi życie i rozpocznie akcję „czytamy zawsze i wszędzie”? Mam nadzieję, że tak i gorąco im dopinguję.
Mimo iż sama jestem miłośniczką książki tradycyjnej, pachnącej, namacalnej i przyjmującej moje podkreślenia i notatki na marginesach, to jednak eClicto naprawdę mnie zainteresował. Przede wszystkim dlatego, że mam wielki szacunek do książki w postaci klasycznej i oprócz ołówka nie pozwalam na to, żeby jakiekolwiek inne ciała obce typu resztki jedzenia, wakacyjny piasek, czy olejek do opalania wtargnęły w stronice, które mają swoją historię i niewątpliwie duszę. Dlatego eClicto dla mnie będzie czymś (jeśli oczywiście odłożę parę groszy) co zdławi niepokój w zarodku, że w podróży jakaś bliska memu sercu pozycja zniszczy się, zaginie, bądź wpadnie w niepowołane złodziejskie ręce. Nie ukrywam, że torebka damska też nie jest miejscem dla książek tradycyjnych, przynajmniej w moim wydaniu, gdzie znajduje się wszystko począwszy od sklepu spożywczego, poprzez aptekę, a kończąc na zestawie podręcznych przyborów do radzenia sobie w sytuacjach ekstremalnych. Znacznie lepiej odnalazł by się w tym chaosie eClicto :).
Poza tym widzę w eClicto szansę na „nawrócenie czytelnictwa” w Polsce… ludzi fascynują nowoczesne technologie, zmiany, nowe projekty i być może eClicto sprawi, że co poniektórzy złapią haczyk, a i Ci którym wstyd wyjąć książkę w autobusie (bo jest zbyt banalna, bądź wręcz przeciwnie zbyt ambitna na trasę wieś-wieś) odetchną w końcu z ulgą.
Na dzień dzisiejszy na współpracę zdecydowało się aż 40 wydawnictw, co sugeruje, że takiej formy przekazu literatury brakowało i jednocześnie daje do zrozumienia, że jeszcze jest w Wydawnictwach wiara na poprawę statystyk, które mówią, że aż 62% Polaków nie miało do czynienia w ciągu roku z ani jedną książką. Sam pomysłodawca tego projektu, czyli odwagą zionący Kolporter, robi wszystko ze swojej strony, żeby jednak zaszczepić u Polaków miłość do czytania i proponuje eClicto za 899zł ze 100 ebookami w prezencie !!! Czy to dużo? Myślę, że nie… jak policzymy, że za 100 książek w księgarni w średniej cenie 35zł, dalibyśmy 3500zł to jestem skłonna skusić się na ten cud technologicznego postępu mimo , iż drzemie we mnie anachroniczna miłość do zbierania kurzu na równo w rzędzie ułożonych książkach.
Nigdy nie przejdę obojętnie obok księgarni, nie wyobrażam też sobie wieczoru bez ołówka w ręce, ale eClicto mi się podoba jako uzupełniacz mojej szalonej pasji czytania.
Pozostaje mi zatem tylko usiąść wygodnie z urodzinowym piórem w ręce i nakreślić list do Św. Mikołaja :)

Więcej informacji tu http://eclicto.pl/ i tu http://blog.eclicto.pl/

Wasza kochająca Św. Mikołaja
Virginia


2009-11-10

Przerwa w nadawaniu

Chwilowo jestem niedostępna.
Mam nadal w domu chorego mężczyznę...

Pierwsze oznaki ponownego zachorowania widoczne były w sobotę, kiedy ja niczym nakręcana kukułka wyskakiwałam to tu, to tam, żeby przygotować przyjęcie urodzinowe dla rodziny, a Druga Połowa moja ulegiwała to tu, to tam.
Kiedy poprosiłam go o wyjście na poddasze po zapakowane w kartonowe pudełko kieliszki, mówiąc Dużymi Literami, że jest ono po lewej stronie na półce, a kątem oka zauważyłam, że wyszedł na poddasze, ale rozgląda się na prawo, wprost na okna dachowe, z miną znowu mnie nabrała, nie ma tu przecież żadnych kieliszków... wiedziałam już, że pożytku wielkiego z niego nie będzie. Kilka minut później rozbił talerzyk podczas operacji ucieczka z ukradkiem podebraną sałatką jarzynową, dwie godziny później zwiędnął jak niepodlewany kwiatek, a wieczorem był już jak papierek lakmusowy.
O 5 rano wylądował na pogotowiu, bo cuda wianki krążyły mu nad głową i się wystraszył (bakteria, która się mu przyplątała wywołuje zapalenie płuc i zapalenie opon mózgowych). Po rutynowych badaniach okazało się, że jest w miarę w porządku, ale... co za kretyn dał Panu trzeci antybiotyk pod rząd?!!! - usłyszał na odchodne. Pan jest wyczerpany, odwodniony i proszę leżeć w łóżku, ale absolutnie już żaden antybiotyk !!!.
Wyżej wymieniony chory zdębiał i odjechał własnym samochodem spod Izby Przyjęć na wpół przytomny od natłoku emocji związanych ze śladem po kroplówce.
Dziś po wizycie u kretyna, który owe antybiotyki przepisał, oraz u laryngologa, w/w chory usłyszał Panie, do łóżka i koniecznie ten trzeci antybiotyk i jeszcze dodatkowo taki miejscowy do gardła, bo ma Pan tam jak w piekle i do wiosny Pan z tego nie wyjdzie !!!

I bądź tu mądry człowieku...

Wasza aktualnie
Doktor Zosia :)
p.s kilka dni temu śniło mi się, że jestem w ciąży z trzecim dzieckiem. Znalazłam w senniku, że to znak iż oczekuję od życia czegoś nowego i spełnią się te moje oczekiwania.
Dziś śnił mi się latający koń. Brązowy. Bez skrzydeł. Spacerował sobie na wysokości czwartego, może piątego piętra... co to może znaczyć, nie mam pojęcia. Do snu czytałam "Flusha" Woolf, co zatem ma spaniel wspólnego z koniem? Tylko umaszczenie. 
Chyba powinnam chodzić wcześniej spać :)

2009-10-31

Happy Birthday!

Podobno życie zaczyna się po 30 - tce, a więc...
komu w drogę temu czas !!!

Uwaga! Lecę z tortem, ale ostrzegam, że nie umiem bezpiecznie osadzać go na ziemi, a zatem proszę zwinąć kominy i usunąć drzewa z ogrodów. Nie radzę też sobie ze startem, więc całkiem możliwe, że u kogoś przenocuję.

Mam w tym tortowym balonie jednorazowe kubeczki, talerzyki, trąbki,wina, namiot, szafę i całą firmę cateringową.

Pora wyjrzeć przez okna :)

Tadaaaaaaaaammm!!! Lecę!!!

  
 
Reszta rodziny została w domu wyśpiewując mi na pożegnanie...
(klik)


Wasza w Halloween na świat wypchana
Virginia 

2009-10-28

Nieszczęście w szczęściu

Kilka dni temu, do mojej e-mailowej skrzynki wpadł enigmatyczny list od pewnej nieznajomej, najwyraźniej systematycznie czytającej mojego bloga, bo wykazała się ona dosyć dobrą (według jej opinii) znajomością mojej własnej osoby. Nie preferuję dzielenia się prywatnymi wiadomościami na forum blogowym, ale analiza psychologiczna dokonana przez ową czytelniczkę, tak mnie zaskoczyła i wprawiła w zadumę, że postanowiłam publicznie obnażyć moje szczęście z rzekomej wieloletniej nieszczęśliwości.
Dowiedziałam się bowiem, iż muszę być wewnętrznie bardzo nieszczęśliwa, bo życie kobiety nie powinno być tak nudne jak moje. Brnąc dalej, owa psycholożka doszła do wniosku, że dom, dzieci, książki i pędzle są gwoździem do mojej trumny. Amen. W takim razie ku Pani informacji, muszę Panią zmartwić iż umrę szczęśliwa, bo wbrew pani analizie życie, którym żyję mi odpowiada i czuję się jak wisieńka na grubej warstwie bitej śmietany :)
TAK, JESTEM SZCZĘŚLIWA… cieszy mnie poranny kubek kakao przy kilku stronach książki; rozmowy moich dzieci; samotna róża na oknie w kolorze bordowego aksamitu; biurko zasypane książkami czekającymi w kolejce; wysprzątany dom pachnący jeżynową herbatą i popołudniowym sernikiem; mieszanie farb i tańczenie z pędzlem wokół kolejnej butelki; czekolada; wanna gorącej wody; list; „kocham cię mamo”; przygody Martynki na dobranoc…
Korzystam z czasu kiedy wychowuję Lolę i nie pracuję tak intensywnie zawodowo jak to robiłam przed jej narodzinami. Zwolniłam, by przemyśleć pewne sprawy i zastanowić się nad tym co w życiu chciałabym robić. Ale czy to znaczy, że ten etap mojego życia jest nudny? Absolutnie nie. Bardziej niespełniona czułam się wciskając się w obcisły kostium konferencyjny i sztuczny uśmiech numer piętnaście. Męczyłam się, czułam jak dusi mnie atmosfera obłudy i ciągłej rywalizacji, kto lepszy, kto skuteczniejszy, kto silniejszy psychicznie. Codzienność spędzona z dziećmi nadaje życiu znacznie więcej barw, niż czerwona szminka zmieszana z szarością ubioru i czarnością wijącego się wszędzie stresu.
Omijając już istotę tego, kto w czym odnajduje szczęście zauważyłam, że coraz częściej w naszym kraju człowiek narzekający jest uznawany za normalniejszego, niż człowiek uśmiechnięty. Uśmiech wydaje się maską. Tarczą człowieka nieszczęśliwego, dlatego też ja w ten sposób zostałam odebrana przez internetową psycholożkę. Skoro cieszy mnie bycie Matką Polką zaczytaną w pięciu książkach naraz, w międzyczasie gotującą i organizującą całe życie domowe i do tego wszystkiego na koniec dnia uśmiecham się w wannie do wielbłądów spacerujących po łazienkowych kafelkach, to zwariowałam i umieram na nudę, banał i rutynę.
Szkoda, że bycie szczęśliwym jest zbrodnią. W dodatku karalną. Skazaną na potępienie, wytykanie palcami, a w najlepszym wypadku ignorancję. Bo co może być interesującego w byciu szczęśliwym? Nic, sama nuda. Idzie sobie taka nuda ulicą, uśmiecha się sama do siebie, w głowie krążą jej cytaty z przeczytanych właśnie książek, jakieś projekty na babranie się farbami, i jeszcze bezczelna składniki na popołudniowe babeczki czekoladowe kupuje. Po południu ta nuda zagra z dziećmi w chińczyka, pouczy się z synem angielskiego, powiesi pranie, napisze ten durny wpis na bloga i niechcący dorobi sobie wąsy z caffe macchiato, które wywołają u domowników atak spontanicznego wicia się po podłodze... co najmniej niezrozumiałe, jeśli nie zalążek na skandal. No jak tak można żyć? A jednak można...
Każdy człowiek odczuwa radość z innych sytuacji i ta różnorodność jest czymś zupełnie naturalnym. Gorzej jak się jej nie odczuwa wcale, co zdarza się coraz częściej. Ludzie boją się takiego szczerego własnego szczęścia. Nie chcą być szczęśliwi, bo boją się, że to źle wróży… skoro uśmiechnę się dziś, to jutro będę płakać, zresztą z czego tu się cieszyć. Szczęście jest takie nierealne, infantylne, żenujące … wprawia w zakłopotanie i zawstydza, więc lepiej o nim nie mówić. Nie wnosi nic dobrego, tylko rodzi zawiść sąsiada, kolegi z pracy, przyjaciółki z ławki szkolnej. Z nim to tylko same kłopoty.
Dlatego jesteśmy często nieszczęśliwi, na własne życzenie. Porównujemy się do innych i mówimy też bym chciał być taki szczęśliwy, a własne szczęście odrzucamy, ignorujemy, bądź uważamy za mniej wartościowe. Nie szanujemy go. Nie mówimy o nim, bo nie umiemy… znacznie łatwiej wypływa z nas smutek, cynizm i malkontenctwo, niż euforia i spontaniczny uśmiech. Nie mówiąc już o słowach JESTEM SZCZĘŚLIWY… kto się odważy je wypowiedzieć? Zawsze znajdzie się coś, z czego nie jesteśmy wystarczająco dumni i to już powoduje blokadę, która tych słów nie przepuszcza. Zupełnie tak jak z Kocham Cię po dziesięciu latach małżeństwa (coraz częściej nawet po roku). Jedno potknięcie, robi z nas nieszczęśników na całe dni, miesiące, lata; jedno spóźnienie męża sprawia, że przestajemy go kochać na tydzień; dobra passa przyjaciółki oddala nas od niej… mam wrażenie, że coraz częściej doszukujemy się na siłę nieszczęścia w szczęściu.
Pora chyba rozglądnąć się za jakimś swoistym panaceum, bo minorowe nastroje stają się zarazą zabijającą szczęście tkwiące w każdym z nas w skulonych zalążkach. To tak jakby z drzew spadały pączki kwiatów magnolii, nim zdążą rozkwitnąć... co to byłby za maj?

p.s. Droga analityczko mojego szczęścia, następnym razem zastanów się nim je zaatakujesz bezpodstawnie, bo silnie stąpające po ziemi szczęście nie upadnie od byle jakiego podmuchu zwątpienia.


2009-10-26

Afryka dzika

 
Kilka nocy pod rząd tworzyłam prezent urodzinowy dla przyjaciółki. Ciężko mi było się z tym zestawem rozstać ... ojjj bardzo ciężko. Ale trafił w dobre ręce, a moja praca została doceniona głośnym ochchch i achchch :)

2009-10-23

Z dialogów rodzinnych odc.6 - rozmowy (nie) kontrolowane

Słowem wstępu - ulubione słowa Loli ostatnich dni to wszelaka odmiana słowa paskudny, zabawny, kokocić (czyt. przytulać) oraz "już sama nie wiem" i "ja to miałam powiedzieć".

Rozkoszując się popołudniową kawą z podwójną pianką i sezamkiem na spodeczku, miałam nadzieję na pięć minut błogiego spokoju. Jednakże spokoju Ci u mnie pod niedostatkiem i zawsze kiedy planuję usiąść ktoś coś ode mnie chce, bądź dzwoni telefon. Tym razem przyczłapała Lola, udekorowana całym zestawem małej fryzjerki i fragmentami małego lekarza.
- Co jesz? - pyta szykując się do manewru wciśnięcia mi w usta zabawkowej latarki. Otwórz buzię, to nie będzie bolało - dodaje grzebiąc w torebeczce ze sprzętem medycznym.
- Sezamka - odpowiadam z nadzieją, iż zainteresuje się nowym smakiem bardziej niż moim uzębieniem. Chcesz?
Chwila na zastanowienie.
- Fujjjjjj, to jest paskudne - stwierdza z głośniejszym zaakcentowaniem na paskudne, mimo iż nie zdecydowała się nawet ugryźć.
- Lolka, nie obrażaj mamy. Nie wolno mówić, że to co je, jest paskudne - wtrącił się Charlie Gumowe Ucho... Mama to nie Twoja koleżanka.
- Mama nie jest moją koleżanką, mama jest moją psyjaciółką - odpiera atak trzyletnia, niewinna, cichutka dziewczynka.
- Nie Lola, mama nie może być Twoją przyjaciółką. Mama, to mama - broni swoich racji starszy brat.
- A właśnie, że nie
- A właśnie, że tak
- Nie
- Tak
- Nie
- Tak
- To tata też nie jest Twoim psyjacielem - przerywa niespodziewanie sprzeczkę Lola.
- No...  nie do końca. Bo wiesz, chłopaki się kumplują, a dziewczyny to tylko plotkowaniem się zajmują. To nie jest prawdziwa przyjaźń.
-Ochchch Charlie, zabawny jesteś. Narysujesz mi motyla? - dodaje zalotnie i w radosnych podskokach oddala się coraz dalej... i dalej... i dalej od mojej zimnej już kawy.

I tym oto sposobem powstał czternasty motyl tego dnia.
Paskudny oczywiście.

Wasza, mama-psyjaciółka, jeszcze nie na tyle paskudna, by jej o tym powiedzieć :)
Virginia

2009-10-21

"Kobieta zaklęta w kamień" Marta Fox

W otchłani internetowych adresów blogowych, znalazłam jakiś czas temu blog Remigiusza Grzeli i do dziś dnia odkrywam karty jego zapisków sprzed roku, dwóch, a nawet trzech. Wypatrzyłam u niego wiele pięknych romansów z literaturą, która i mnie zauroczyła, co mnie niezmiernie ucieszyło, ale wśród tych miłostek, są i takie, których wcześniej nie dane mi było doświadczyć. Jedną z nich jest właśnie Marta Fox i jej całkiem spory dorobek prozatorski.
Jak to możliwe, że wcześniej na ową Martę Fox nie wpadłam? Jak się okazało, całkiem to możliwe i wręcz naturalne, gdyż prawie cały jej obecny dorobek literacki (ponad dwadzieścia książek) to proza młodzieżowa, a ja już niestety przerosłam moją mamę lat temu kilkanaście. Mam za sobą wszelakie zawirowania związane z dojrzewaniem, które Marta Fox odważnie porusza w swoich książkach, i po prostu minęłyśmy się tak bezszelestnie, że znikoma była moja wiedza na temat tej pisarki.
Kobieta zaklęta w kamień” to kolejna (wcześniej "Wielkie ciężarówki wyjeżdżają z morza", "Coraz mniej milczenia, o dramatach dzieciństwa bez tabu", czy "Święta Rito od Rzeczy Niemożliwych") książka Marty Fox skierowana jak sama mówi do kobiet dojrzałych, przez co rozumie trzydziestolatki, czterdziestolatki i kolejne pokolenia kobiet. To książka już nie o trudnych tematach okresu dorastania, ale o konsekwencjach pewnych decyzji podejmowanych być może właśnie w tym momencie naszego życia, kiedy jeszcze nie w pełni mamy wykreowane własne „ja”.
Emilia, tytułowa kobieta zaklęta w kamień, pisze książki i prowadzi blogowe zapiski o kobietach mądrych i szalonych, świętych i samotnych, kochających i wściekłych, cierpiących i upokorzonych. Takich jak choćby Frida Kahlo, Oriana Fallaci, Sydonia von Borck,Emily Dickinson, Anne Sexton, Marilyn Monroe, czy Maria Skłodowska Curie. Każda z tych kobiet jest dla Emilii ważna i dzięki tym fascynacjom poznajemy bliżej samą Emilię… Myślę o Annie Sexton w różnych chwilach. Dopadają mnie słowa jej wierszy, z listów pisanych do przyjaciół i zamieniają się w skrzeczenie mojej codzienności. Utożsamiam się z jej problemami, z życiem, które wrzeszczało w jej głowie, jak zresztą wrzeszczy w głowie każdego wrażliwego człowieka.
Na co dzień Emilia jest bardzo podobna do swych bohaterek, jednego dnia szczerze kochana i kochająca, drugiego czuje się odrzucona i samotna. Do tego cierpi na nieuleczalną sclerodermię, chorobę skóry, w wyniku której jej ciało stopniowo kamienieje.
Kiedy więc dowiaduje się o chorobie postanawia przeanalizować swoje życie. Podświadomie czuje, że ową chorobę mogła sprowadzić na swoje ciało samoistnie, bo znane są fakty (doskonale przedstawione przez Alice Miller w książce „Bunt ciała”) iż konsekwencje zapierania się przed autentycznymi, targającymi naszą duszą emocjami, mają niewymierne skutki nie tylko dla psychiki, ale również dla ciała. Czas goi rany, ale pozostawia blizny. Blizny, które osłabiają ciało i umysł, i są doskonałą bazą do tworzenia się coraz to bardziej enigmatycznych narośli, które potrafią w szybkim tempie rozrastać się, owijać trującym bluszczem i ponownie tworzyć rany, które znów zamienią się w blizny. Błędne koło bólu i wewnętrznego poczucia samotności. Nawet wówczas, kiedy tak jak u boku Emilii, jest ktoś kto kocha i nowych ran nie zadaje.
Emilia jest zatem tylko z pozoru szczęśliwa z obecnym partnerem, sześćdziesięcioletnim Tomaszem. W jej głowie ciągle tkwi nieudane małżeństwo z pierwszym mężem Romanem, z którym ma dwie dorosłe już córki, Dorotę zajętą wychowywaniem syna i Małgosię pochłoniętą przez aktorstwo, które dla Emilii mają niewiele czasu. A syn Alan, spłodzony z krótkotrwałego związku z kolejnym partnerem Emilii - Filipem, postanawia dorosłe studenckie życie spędzić z ojcem w Paryżu, z człowiekiem którego nigdy przy nim nie było. Wszystko to się na siebie nakłada, jak warstwy pleśni na zapomniane na oknie w kuchni ciasto, i zaczyna śmierdzieć Emilii tak bardzo, że chce za wszelką cenę odbudować relacje z najbliższymi, właśnie teraz, kiedy dowiaduje się o śmiertelnej chorobie.
Bo kto by chciał zostać zamieniony w kamień z grymasem bólu i niespełnienia na twarzy? Znacznie przyjemniej patrzy się na uśmiechnięty posąg, który obrazuje człowieka szczęśliwego, a śmierć wówczas staje się tylko kolejnym etapem naszego życia. Nie jest koniecznością. Nie jest ucieczką. Jest życiem po życiu.
Takie spokojne życie po życiu, chciała zapewnić sobie Emilia. Czy się jej to udało… o tym przekonajcie się już sami.
Ja tylko na koniec chciałam dodać, że „Kobieta zaklęta w kamień” wbrew pozorom nie jest książką zapędzającą nas w głęboki dół pełen smutku, choroby i czarnych refleksji o przemijaniu. Historia Emili uświadamia nam, jak ważne jest to, żeby żyć w komitywie z własnymi emocjami. Nie bać się mówić o tym co rani, czy kiedyś raniło, bo im prędzej opatrzymy się czystym szczęściem, tym mniejsze istnieje prawdopodobieństwo powstania blizn. Kobieta zaklęta w kamień emanuje siłą jakiej wydawałoby się człowiek chory nie jest w stanie mieć, a jednak … udowadnia, że kiedy wyrzucimy z siebie emocje, które tworzą zadry wewnątrz nas, które z dnia na dzień przysłaniają blask codziennych przyjemności, to nawet droga ku schyłkowi okaże się bardziej przystępna, a samo odejście łatwiejsze i zwieńczone uśmiechem na twarzy, nawet jeżeli miałaby ona być skamieniała.
Bo jak napisała Marta Fox na okładce książki swojego szczęścia warto szukać zawsze i mimo wszystko. Ja bym dodała jeszcze, że wszędzie.


Kobieta zaklęta w kamień”
Wydawnictwo Literackie
Ilość stron: 304
Okoliczności zdobycia: 30 – te urodziny
Miejsce na półce: literatura współczesna polska niebanalna

2009-10-18

Ludzie listy piszą

Dostałam już kilka miłych, ciepłych i nietuzinkowych listów w formie zapomniano-tradycyjno-papierowej i postanowiłam zrobić dla nich specjalny listownik techniką decoupage ... wieczorem zasiądę do odpisywania, a tymczasem szykuję się na wyjście na kameralny koncert Martyny Jakubowicz w ramach "4 Festiwalu Sztuki Bezdomnej"... mam nadzieję, że nie przyniosę Pani Martynie pecha i pojawi się znacznie więcej niż osiem do trzynastu osób (w tym cztery zakonnice, portier, szatniarz, monter dźwięku i pani sprzątaczka :).
Dom Narodowy nie odbiera telefonu.
Organizator nie odbiera.
Do Pani Martyny telefonu nie mam... nie mam też biletu i pewności czy koncert się odbędzie.
W najgorszym razie mam Passion Raspberry Tea i "Tatarak" na wieczór.
I zaległe prasowanie, które wypełza z misek i podkłada mi nogi.
Miłej soboty kochani

Wasza otulona kocem z wizerunkiem Yody z Gwiezdnych Wojen :)
Virginia

2009-10-16

3, 2, 1... start

W minioną sobotę rozpoczęłam intensywny bieg do mety, na której wystrzelą ostatniego października fajerwerki w trzydziestu kolorach, trzydziestu różnych motywach i w trzydzieści stron świata.
Była to impreza przedpremierowa z dwójką moich wieloletnich przyjaciół, którzy do owej mety już kilka dni temu dobiegli.
A zatem potrójna 30 - tka przy klubowej muzyce lat 90- tych !!!
Były torty, piękne kwiaty, prezenty, pozowanie do zdjęć, dedykacje, pląsy i popisy bioder żądnych całonocnego szaleństwa. Ale były też przypadkowe wejścia do męskiej toalety(za naszych czasów męska była w obecnej damskiej), zdziwienie, że woda spłukuje się w toalecie automatycznie, nim jeszcze "staruszkowie" zdążą rozpiąć spodnie, bądź podciągnąć kiecki... upadki z krzeseł, potknięcia, postrzały, nietolerancja alkoholu, zdarte pięty, nietrzymanie równowagi, nienawiść do zbyt wysokich dawno nie używanych obcasów i  postępująca skleroza .
Czyli wszystko to co na imprezie 30 latków być powinno...
Na szczęście wszyscy przeżyli, a lokal nadal stoi w tym samym miejscu.
Tylko podobno kartkę wywiesili na drzwiach „Instrukcja obsługi lokalu dla 30 latków do odbioru w szatni”.

Do domu dotarliśmy o 4.30, co odbiło się znacząco na moich kolanach i trzy dni nie byłam w stanie normalnie się poruszać. W dodatku czekała nas nie lada niespodzianka i gdy tylko weszliśmy do domu, to przed nami stanął Charlie we własnej osobie, ale z twarzą Majka Tajsona. Tuż za nim pojawiła się zaspana babcia z miną że też za mojej kadencji opieki nad wnukami Charlie musiał się tak urządzić. Lola smacznie chrapała. W całości.
Jeszcze nigdy Charlie nie spadł z łóżka. Jednak tej nocy zdarzył się wyjątek. I to wprost na pudło z zabawkami zakończone ostrymi kantami... wydawało się, że powieka tuż pod łukiem brwiowym będzie do szycia, jednak do rana ładnie się zasklepiło.
Ale ślad po maminej 30 - tce chyba zostanie na zawsze... jednak to go nie smuciło tak, jak fakt, że babci jest strasznie przykro.
Mój kochany Charlie. Aktualnie nosi przydomek „Modre oko”.

A oto pierwsze z prezentów. Wszystkie z dedykacjami na 30 – te urodziny. Powinnam teraz zaśpiewać "Cudownych Przyjaciół mam... nanana".
A zatem uwaga… śpiewam. Dziękuję.
Oprócz książek dostałam też 30 czekolad, na każdy miniony rok życia (proszę nie liczyć, bo już troszkę dni od soboty minęło, a u mnie taki łakomy stosik się nie uchowa długo :)

 

1) "Kobieta zaklęta w kamień" - Marta Fox
2) "Flush" - Virginia Woolf
3) "Niczego nie żałuję. Życie Edith Piaf" - Philippe Crocq , Jean Mareska
4) "Pamiętniki Jane Austen" - Syrie James
5) "Mądre dzieci" - Angela Carter
6) "Posłaniec" - Markus Zusak
7) "Dzieci Ireny Sendlerowej" - Anna Mieszkowska
8) "Diego i Frida" - J.M.G Le Clezio (książka wygrana tutaj http://www.salonkulturalny.pl/, ale również ze specjalną dedykacją na 30 -te urodziny od Pana Grzegorza Kozery i Salonu Kulturalnego... dziękuję)


2009-10-15

The longing

Czuję jak rozpadł się mój skrawek nadziei,
jak pusta jestem w środku, jak pusto jest obok,
nie ma nic co może mnie dziś wypełnić...
słyszę tylko echo szyderczej bezsilności.

Wiem, że jutro będzie lepiej, ale dziś jest właśnie tak... nijak.

Wszystkiego najlepszego Drogi T.

2009-10-08

Dzieci Ireny Sendlerowej

Dzień za dniem ucieka. Ale to nic nowego...
Przemijalność podana na śniadanie, na tacy ozdobionej klepsydrami będącymi w ciągłym ruchu. Rutyna przysmażona na obiad, skwiercząca pod ciężarem kotletów schabowych. Wrażenie zmarnowanego dnia na kolację.
Tyle się w ciągu dnia dzieje... posiłki, szkoła, zabawa, wspólne czytanie, budowanie wież z klocków, dentysta, ważne telefony, e-maile, obowiązki zawodowe, domowe, fryzjer, wiersz Na straganie wykuty na pamięć, zakupy, kilka stron Remigiusza Grzeli "Bagaże Franza K.", do poduszki nadal "Lolita"(w drodze są kolejne audiobooki "Anna Karenina", "Doktor Faustus", "Duma i uprzedzenie" i "Świat według Garpa")... a ja wieczorami mam wrażenie, że mogłam jeszcze wyprać, wyprasować, kurze zetrzeć, oglądnąć zaległe filmy, zrobić porządek - tu i ówdzie (czyt. wszędzie), odwiedzić przyjaciółkę, mamę, babcię, siostrę, panią w księgarni... nie no, powtarzam się, ale dzień jest stanowczo za krótki.
Dziś na przykład zmarnowałam godzinę u dentysty, który to potraktował mnie jak profesjonalna myjnia samochodowa (z pełnym szacunkiem dla pana doktora, którego uwielbiam, jeśli istnieje coś takiego jak uwielbienie wobec dentysty). Od pewnego czasu robi mi remanent uzębienia i jestem bardzo zadowolona, ale tej dzisiejszej "ulewy" się nie spodziewałam. Miałam robioną tzw. licówkę, i nagle poczułam, że nie potrafię rozchylić zlepionych rzęs, a wzdłuż biustu cieknie wodospad. Ale efekt bosssski. Zęba oczywiście. Bo rozmazany tusz i mokra bluzka przyciągnęła cztery pary zdziwionych oczu sióstr zakonnych, kiedy to wpadłam do kina po bilet na film "Dzieci Ireny Sendlerowej". Utykając do tego wszystkiego, bo chciałam sobie nowe butki rozciągnąć, ale się bestie nie poddały...

Znając moje umiłowanie do filmów, na których frekwencja nie przekracza zazwyczaj poniżej, lub lekko powyżej dziesiątki, nie mogłam sobie odmówić historii o Irenie Sendlerowej. Dziś zainteresowanych sztuk było dwanaście, w tym cztery wspomniane wcześniej zakonnice. Ostatni raz, tak wypełnione po brzegi źrenice zakonnic emocjami, widziałam na karuzeli w parku miniatur. Ani tu, ani tu, nic nie jadły i chwała im za to.

Scenariusz filmu "Dzieci Ireny Sendlerowej" oparty jest na książce Anny Mieszkowskiej "Matka dzieci Holocaustu" (którą notabene zamówiłam sobie na prezent urodzinowy i już nie mogę się na nią doczekać). To historia młodej Polki Ireny Sendlerowej (ur. 15 luty1910r.), która podczas II wojny światowej, wraz z grupą współpracowników zainicjowała szeroko zakrojoną akcję ratowania żydowskich dzieci z getta warszawskiego. Jako pracownica socjalna (Rada Pomocy Żydom "Żegota" mianowała ją szefową oddziału dziecięcego w 1942 r.) posiadała przepustkę do getta, miejsca, z którego jedyna droga prowadziła do wagonów pociągów kierowanych do obozów zagłady. Każdego dnia ryzykowała własnym życiem, przemycając w walizkach, kufrach i samochodach, smutne, zaniedbane i skazane na śmierć dzieci. Ale ratowała nie tylko sieroty, ale także te dzieci, które posiadały tulące je do snu matki. To była dla nich jedyna szansa. Rozdzielenie z rodzicami było wybawieniem. Bolesnym, ale koniecznym.
Noworodkom, żeby nie płakały, podawała środki nasenne. Starsze dzieci przewoziła socjalnym samochodem, bądź przebierała w ukryciu za „polskie dzieci” i unikając wzroku gestapo przechodziła przez Sąd, który stał na linii tajnych podziemnych przejść i był jedną z nielicznych dróg ucieczki z getta. Po drodze uczyła ich nowych imion, nazwisk, miejsc pochodzenia i modlitw chrześcijańskich …robiła wszystko co w jej mocy, żeby dać im jak największą szansę przeżycia, docelowo umieszczając je w domach dziecka, polskich rodzinach i przytułkach prowadzonych przez zakonnice. Dane każdego uratowanego dziecka, oraz miejsca do którego trafiło, zapisywała na bibułce i umieszczała w szczelnie zamkniętym słoiku pod jabłonią. Sama została w 1943 r. zatrzymana przez gestapo,torturowana i skazana na śmierć. Tuż przed samą egzekucją została ocalona przez „Żegotę”.

Film doprowadził mnie do łez, ale czuję niedosyt. Zbyt skąpy jest w nim psychologiczny portret samej Ireny Sendlerowej i mam nadzieję, że książka mi to wynagrodzi. Bo mimo , iż Pani Irena nie lubiła kiedy określano ją mianem „bohaterki”, to dla mnie i tak nią jest. Na zawsze.
Uratowała około 2 500 dzieci… to o połowę więcej niż Schindler. Czemu zatem Schindlera znają wszyscy, a nazwisko Sendler wielu z nas nic nie mówiło do czasu plakatów reklamowych przed kinem? Skąd w trzydziestoletniej kobiecie taka siła? Taka miłość? Taka niewiarygodna wola walki z Hitlerem?

Irena Sendler zmarła 12 maja 2008 roku w wieku 98 lat.