2009-10-28

Nieszczęście w szczęściu

Kilka dni temu, do mojej e-mailowej skrzynki wpadł enigmatyczny list od pewnej nieznajomej, najwyraźniej systematycznie czytającej mojego bloga, bo wykazała się ona dosyć dobrą (według jej opinii) znajomością mojej własnej osoby. Nie preferuję dzielenia się prywatnymi wiadomościami na forum blogowym, ale analiza psychologiczna dokonana przez ową czytelniczkę, tak mnie zaskoczyła i wprawiła w zadumę, że postanowiłam publicznie obnażyć moje szczęście z rzekomej wieloletniej nieszczęśliwości.
Dowiedziałam się bowiem, iż muszę być wewnętrznie bardzo nieszczęśliwa, bo życie kobiety nie powinno być tak nudne jak moje. Brnąc dalej, owa psycholożka doszła do wniosku, że dom, dzieci, książki i pędzle są gwoździem do mojej trumny. Amen. W takim razie ku Pani informacji, muszę Panią zmartwić iż umrę szczęśliwa, bo wbrew pani analizie życie, którym żyję mi odpowiada i czuję się jak wisieńka na grubej warstwie bitej śmietany :)
TAK, JESTEM SZCZĘŚLIWA… cieszy mnie poranny kubek kakao przy kilku stronach książki; rozmowy moich dzieci; samotna róża na oknie w kolorze bordowego aksamitu; biurko zasypane książkami czekającymi w kolejce; wysprzątany dom pachnący jeżynową herbatą i popołudniowym sernikiem; mieszanie farb i tańczenie z pędzlem wokół kolejnej butelki; czekolada; wanna gorącej wody; list; „kocham cię mamo”; przygody Martynki na dobranoc…
Korzystam z czasu kiedy wychowuję Lolę i nie pracuję tak intensywnie zawodowo jak to robiłam przed jej narodzinami. Zwolniłam, by przemyśleć pewne sprawy i zastanowić się nad tym co w życiu chciałabym robić. Ale czy to znaczy, że ten etap mojego życia jest nudny? Absolutnie nie. Bardziej niespełniona czułam się wciskając się w obcisły kostium konferencyjny i sztuczny uśmiech numer piętnaście. Męczyłam się, czułam jak dusi mnie atmosfera obłudy i ciągłej rywalizacji, kto lepszy, kto skuteczniejszy, kto silniejszy psychicznie. Codzienność spędzona z dziećmi nadaje życiu znacznie więcej barw, niż czerwona szminka zmieszana z szarością ubioru i czarnością wijącego się wszędzie stresu.
Omijając już istotę tego, kto w czym odnajduje szczęście zauważyłam, że coraz częściej w naszym kraju człowiek narzekający jest uznawany za normalniejszego, niż człowiek uśmiechnięty. Uśmiech wydaje się maską. Tarczą człowieka nieszczęśliwego, dlatego też ja w ten sposób zostałam odebrana przez internetową psycholożkę. Skoro cieszy mnie bycie Matką Polką zaczytaną w pięciu książkach naraz, w międzyczasie gotującą i organizującą całe życie domowe i do tego wszystkiego na koniec dnia uśmiecham się w wannie do wielbłądów spacerujących po łazienkowych kafelkach, to zwariowałam i umieram na nudę, banał i rutynę.
Szkoda, że bycie szczęśliwym jest zbrodnią. W dodatku karalną. Skazaną na potępienie, wytykanie palcami, a w najlepszym wypadku ignorancję. Bo co może być interesującego w byciu szczęśliwym? Nic, sama nuda. Idzie sobie taka nuda ulicą, uśmiecha się sama do siebie, w głowie krążą jej cytaty z przeczytanych właśnie książek, jakieś projekty na babranie się farbami, i jeszcze bezczelna składniki na popołudniowe babeczki czekoladowe kupuje. Po południu ta nuda zagra z dziećmi w chińczyka, pouczy się z synem angielskiego, powiesi pranie, napisze ten durny wpis na bloga i niechcący dorobi sobie wąsy z caffe macchiato, które wywołają u domowników atak spontanicznego wicia się po podłodze... co najmniej niezrozumiałe, jeśli nie zalążek na skandal. No jak tak można żyć? A jednak można...
Każdy człowiek odczuwa radość z innych sytuacji i ta różnorodność jest czymś zupełnie naturalnym. Gorzej jak się jej nie odczuwa wcale, co zdarza się coraz częściej. Ludzie boją się takiego szczerego własnego szczęścia. Nie chcą być szczęśliwi, bo boją się, że to źle wróży… skoro uśmiechnę się dziś, to jutro będę płakać, zresztą z czego tu się cieszyć. Szczęście jest takie nierealne, infantylne, żenujące … wprawia w zakłopotanie i zawstydza, więc lepiej o nim nie mówić. Nie wnosi nic dobrego, tylko rodzi zawiść sąsiada, kolegi z pracy, przyjaciółki z ławki szkolnej. Z nim to tylko same kłopoty.
Dlatego jesteśmy często nieszczęśliwi, na własne życzenie. Porównujemy się do innych i mówimy też bym chciał być taki szczęśliwy, a własne szczęście odrzucamy, ignorujemy, bądź uważamy za mniej wartościowe. Nie szanujemy go. Nie mówimy o nim, bo nie umiemy… znacznie łatwiej wypływa z nas smutek, cynizm i malkontenctwo, niż euforia i spontaniczny uśmiech. Nie mówiąc już o słowach JESTEM SZCZĘŚLIWY… kto się odważy je wypowiedzieć? Zawsze znajdzie się coś, z czego nie jesteśmy wystarczająco dumni i to już powoduje blokadę, która tych słów nie przepuszcza. Zupełnie tak jak z Kocham Cię po dziesięciu latach małżeństwa (coraz częściej nawet po roku). Jedno potknięcie, robi z nas nieszczęśników na całe dni, miesiące, lata; jedno spóźnienie męża sprawia, że przestajemy go kochać na tydzień; dobra passa przyjaciółki oddala nas od niej… mam wrażenie, że coraz częściej doszukujemy się na siłę nieszczęścia w szczęściu.
Pora chyba rozglądnąć się za jakimś swoistym panaceum, bo minorowe nastroje stają się zarazą zabijającą szczęście tkwiące w każdym z nas w skulonych zalążkach. To tak jakby z drzew spadały pączki kwiatów magnolii, nim zdążą rozkwitnąć... co to byłby za maj?

p.s. Droga analityczko mojego szczęścia, następnym razem zastanów się nim je zaatakujesz bezpodstawnie, bo silnie stąpające po ziemi szczęście nie upadnie od byle jakiego podmuchu zwątpienia.