2008-10-26

Bieg to zdrowie

... ale nie spadek wagi... o czym przekonałam się po tygodniu biegania.
O mało mi oczęta nie wypadły i nie rozbiły się o wyświetlacz wagowy, który zamiast spadku pokazał wzrost... i to aż o ponad dwa kilogramy !!!
Co za cios w moje wagowe kalkulacje. Tydzień wysiłku, nadziei, wody w ilościach wodospadowych
i zakwasów o poranku. Siedem dni rozpoczynających moje przygotowania do maratonu :)
Najpierw dwa dni wieczorem po 2km, potem dystans zwiększyłam do 3 km w 25-30 minut.
I uzyskałam powalające na kolana spalanie... uwaga, uwaga... 220 kcal przy 3km, czyli w przeliczniku np. jedna francuska bagietka, baton Snikers, albo pół litra pysznego zimnego piwa.
To chyba jakiś przekręt z tymi kaloriami. Liczyłam na 500.

Lekko podłamana, żeby nie powiedzieć kompletnie załamana, skontaktowałam się z profesjonalistką Mazią, która to, kobieta o dobrym sercu, poinformowała mnie, że nie grubnę, tylko rośnie mi masa mięśniowa. Dzięki Ci dobra kobieto! Niczym betonowy filar wsparłaś moją osuwającą się silną wolę.
Dowiedziałam się, że na pewno ruch owy wyjdzie mi na dobre, tylko... najprędzej za miesiąc.
A że ja staram się słuchać ludzi o dobrych sercach, to za jej namową pragnę dotrwać do końca miesiąca i pokochać codzienne bieganie, bo jakby nie było zbliżająca się trzydziestka do czegoś zobowiązuje.
Za rok o tej porze, będę biegać rano, w południe i wieczór.

Dziś pobiegłam 4,4km w 40 minut i jestem z siebie dumna.
Chociaż jutro pewnie zmienię zdanie.

Wagę schowałam.
Dla dobra mojego i całej ludzkości.

Wasza totalnie zakwaszona i rozkwaszona też
Virginia
 
 

2008-10-23

Jesienne pieszczoty

Przez ostatnie cztery tygodnie zbyt wiele się u nas nie działo oprócz tradycyjnego sezonowego chorowania. Syn przeszedł dwie szkarlatyny (jedną po drugiej), ja zapalenie oskrzeli, córka syndrom przynudzania i bombkowania (czyli wiszenia na mnie), a Druga Połowa syndrom chronicznego pracoholizmu.

Wreszcie jednak, czas duszenia się w domu uległ rozkładowi i wczoraj po raz pierwszy wyruszyłam z Lolą i aparatem na dłuższe podziwianie złotej jesieni.
Jak się okazało na miejscu, złota jesień pomału zaczęła zamieniać się w brunatno brązową jesień, ale mimo wszystko nas zauroczyła. A szczególnie córcię moją... no normalnie nie poznałam dziecka własnego.
Energiczna, marudząca dwudziestomiesięczna dziewczynka, zamieniła się w spokojne i wrażliwe na uroki jesieni dziecko. Jakże byłam szczęśliwa,że nie wyrywa mi tradycyjnie aparatu z rąk, nie marudzi „opi, opi”, nie chce co pięć minut, a to „piciu” , a to „palu” (czyt. paluszki), a to coś jeszcze.
Po prostu szła, nawet nic nie mówiąc, jakby wzięła się za myślenie o przyszłości swojego życia (co raczej niemożliwe). Zaduma na całego.

Podeszłyśmy do stawu, gdzie wśród liści pływały kaczki. Tu po raz pierwszy Lola rzuciła się do biegu. Ja rzuciłam się za nią, z dyndającym na szyi aparatem. Myślę sobie... wpadnie mi tam i tyle będzie z wyprawy, a ja tu łudziłam się, że ona jakieś mądre przemyślenia w głowie skrywa...
Zdążyłam w ostatniej chwili, ale jakież było moje zdziwienie, kiedy Lola wcale nie zamierzała wbiec do wody, tylko przykucnęła na brzegu i obserwowała pływające po wodzie liście. Odprowadzała je wzrokiem i dorzucała nowe. Spokojnie, bez codziennych szaleństw, pisków, psocenia.
Potem przeniosła swoją uwagę na kaczki, na szeleszczące pod małymi bucikami liście, na wysokie prawie nagie drzewa...

Normalnie byłam dumna z mojej małej córeczki, że tak całą sobą chłonie to wszystko. Jak widać wrażliwość drzemie w każdym z nas, nawet w małym rozbrykanym dziecku.
Czasem trzeba tylko podsunąć jej odpowiedni impuls, żeby mogła się obudzić i zakiełkować.

Nasza wrażliwość została wczoraj dogłębnie wypieszczona przez uroki jesieni. Dzielę się Wami odrobiną...

Kto zgadnie pierwszy, co z tymi dwoma zdjęciami jest nie tak? :)


 

 

2008-10-14

Rose October

                    

Październik... Złota jesień. Dwa miesiące do Wigilii. Prawie trzy do Nowego Roku. Zwyczajne chronologiczne obliczenia.

A czym dla mnie jest Październik?
Jest miesiącem wyjątkowym.
Po pierwsze ostatniego zdmuchuję z tortu świeczki, a po drugie to miesiąc Różowej Wstążeczki, symbolu walki z rakiem piersi.
I z tej właśnie okazji serwuję sobie urodzinowe prezenty w postaci corocznych badań kontrolnych. Regularnie, od pięciu lat. Dotychczas skupiałam się przede wszystkim na cytologii i usg piersi. W tym roku dołożyłam jeszcze badania krwi, moczu i usg jamy brzusznej.

Tak, być może jestem hipochondrykiem.
Tak, chcę być zdrowa.
Tak, chcę żyć jak najdłużej, bo mam dla kogo.

Łączny koszt badań spustoszył mój portfel o około 200zł.
Dużo? Biorąc pod uwagę ważność przedsięwzięcia... absolutnie nie. Gdybym mogła zapłacić na zapas za swoje życie, zapłacić za miejsce w niebie z widokiem na swój dom, wyłożyłabym nawet więcej, ale nie mogę. Stąd moja systematyczność w corocznych badaniach. Tylko tyle, ale jakże wiele mogę zrobić dla swojego ciała i swojej rodziny. Nie jestem w stanie przewidzieć tego czym uraczy mnie zdrowie, ale jestem w stanie zapobiec komplikacjom związanym ze zbyt późnym wykryciem groźnych chorób. I jestem jak najbardziej na TAK! Nawet trzy razy na TAK!

A Wy duszyczki moje? Dbacie o siebie?
Wystąp z szeregu, ta która jeszcze nie była w tym roku chociaż na cytologii i usg piersi?
No dalej, dalej, schowajcie do kieszeni wyrzuty sumienia o braku czasu,  chęci i nastroju i mi się tu przyznajcie, której zależy nie zależy na zdrowiu.

Karą dla tych, które wystąpiły niechaj będzie ta oto statystyka.

Średnio co 40 minut rak piersi diagnozowany jest u kolejnej Polki. 
Oznacza to 35 nowych zachorować dziennie, 14.000 rocznie. 
Prawie 5.000 czyiś matek, żon, córek i przyjaciółek rocznie umiera, głównie z powodu wykrycia choroby w zbyt zaawansowanym stadium. 
To oznacza, że co 16 Polka zachoruje w ciągu swojego życia na ten nowotwór.

Zostawiam Was z tymi myślami.
Nie żebym straszyła.
Ja tak z dobrego serca o Was pomyślałam.

Wasza wracająca do zdrowia
Virginia

2008-10-13

Moja sobota... tylko moja

Ostatnimi czasy, choroba niczym wąż owinęła się wokół naszego domu i zaciskała raz mocniej raz słabiej, ale nagminnie od trzech tygodni. Bez możliwości wyjścia i wpuszczenia kogoś do środka (oprócz oczywiście odważnych babć, dobrych wróżek, ze świeżymi dostawami owoców i dobrych rad). Te trzy tygodnie, w wersji jakiejś zmutowanej, pokazały mi, jak szybko upływa czas w bylejakości. Oprócz latania z lekarstwami, ciągłym pozbywaniu się kurzu, gotowaniu i izolowaniu dziecka chorego od dziecka zdrowego, nie zrobiłam nic.
Zupełnie nic...
Jakże zła jestem na to...
Jakże pusta się zrobiłam...
Jak wielkanocna wydmuszka.
Zmarnowałam trzy tygodnie i wczoraj tymi wyrzutami sumienia zaczęłam się już autentycznie dusić.
Poczułam się jakby wylano na mnie wiadro z betonem i natychmiastowo musiałam podjąć reanimację ciała, niedopuszczającą do zastygnięcia tej szarej mazi.

Więc postanowiłam zrobić sobie dobrze... Tak tak, w pełni tego słowa znaczeniu. Nie chodzi o żadne punkty G, C czy E, ale o wybalsamowanie swej skołatanej rutyną duszy i zmęczonego chorobą ciała.
Oglądnęłam sobie film, który odkładałam z półki na półkę już od miesiąca i ... i nie żałuję, niczego nie żałuję, czego nie zrobiłam przez te ponad dwie godziny, a co zrobić bym mogła.
Biografia Edith Piaf mną wstrząsnęła. Nie spodziewałam się, że jej życie było naznaczone takim piętnem cierpienia. Że ten drobny ptaszek nie miał tak naprawdę nikogo, ani niczego, oprócz siły głosu. Opuszczona przez matkę, wychowywana przez kobiety do towarzystwa, sponiewierana ulicą, bólem, strachem, bez miłości, z sercem obolałym po utracie dziecka, potem po utracie ukochanego, z alkoholem we krwi, narkotykami, uzależnieniem od leków...
W wieku 48 lat zmarła na raka wątroby.

Ktoś powie..."toś sobie kobito balsam dla duszy urządziła"... niech mówią co chcą... miałam powód do wypuszczenia łez, które kryły się od jakiegoś czasu pod powiekami.
"Niczego nie żałuję"... polecam.

Później skończyłam dzień wcześniej rozpoczętą książkę, "Casting na diabła" Grażyny Bełzy.
Blogerki o pseudonimie gabigabi ... Proza poezją malowana. Mocna, a zarazem tak piękna.
Przynajmniej dla mnie... nie wiem, może się nie znam, ale chciałabym tak pisać jak Pani Grażyna. Moje ukłony. Dziękuję za książkę z dedykacją. Zapewniam, że nie był to dla mnie czas stracony.

To była sobota, która pozostawiła we mnie nowy smak życia.
Czyjegoś życia.

Wasza wzruszona filmem i książką
Virginia


2008-10-08

Złota polska jesień... po naszemu

Siedzę zmarznięta i owinięta kocami. Mimo kilku warstw wierzchnich czuję na ciele zimno i ogromne osłabienie. Każda część ciała żyje sobie odrębnych życiem.
Przy komputerze parują dwa kubki gorącej herbaty.
Jedna z cytryną, jedna z miodem.
Charlie gra na konsoli. Blady i zmęczony chorobą, ale uległam jego prośbom...
Lola marudzi od rana. Oprócz kasztanów nic ją nie interesuje...
Za chwilkę trzeba brać się za zrobienie obiadu...
Jestem słaba, idę się położyć chociaż na pół godzinki, jeśli oczywiście mała nie zdąży się pokłócić z kasztanami, które kulają się nie w tę stronę co ona by chciała.

Wybaczcie mi brak komentarzy pod ostatnim postem. Nie mam sił. Dziękuję nowym "twarzom", które do mnie zawitały. Obiecuję, że Was odwiedzę dziewczyny, już wkrótce.
Dziękuję za kolejne polecenie mojego bloga. Może krasnoludek się ujawni? :)
Bo nie wiem, komu mam dziękować... chyba, że Onet mnie tak bardzo pokochał? Co raczej niemożliwe, bo znajomości tam nie mam.
Gwiazdka była mi potrzebna. Rozświetliła troszkę naszą domową izolatkę.
Mam zapalenie oskrzeli... jakby nam szkarlatyny było mało.
Parapet zastawiony lekarstwami.
W lodówce antybiotyki i priobotyki.
Kiedy to się wreszcie skończy?

Buziaków nie przesyłam, żeby nie zarazić.
Strzeżcie się przed choróbskami, bo czas mamy paskudny.

Wasza Eskimoska
Virginia


2008-10-06

Shit out of luck

Mam wrażenie, że szabat czarownic się zebrał, gdzieś tam daleko i upojone drogim winem uprzykrzają mi życie wbijając szpikulce w szmacianą Virginię.
Codziennie jedna, czasem dwie, pięć, dziesięć.
Ale nie dam się wam bestie aroganckie, przebiegłe i poczochrane... zgińcie, przepadnijcie i ode mnie się odwalcie. Co wy sobie myślicie, że ja nie dam rady? Że się poddam i po kątach ryczeć będę?
Nie nie kochane, silniejsza jestem niż się wam wydaje, zwijajcie swoje czary mary i na miotły drogie panie... Do czynienia z wami miałam już kilkanaście, lub nawet set razy. Z miotłami podwiniętymi przegoniłam was z mojego życia. Kurzyło się wam spod kiecek.
Bo szczęście moje ciężko odczarować.

Choć tym razem przyznać muszę, że analiza w potach i oparach, przyniosła wam częściowy rezultat. Przeraziłyście mnie atakując zdrowie moje i najbliższych, z naciskiem na moje i Charliego.
Krok odważny. Nie powiem. Bawicie się dobrze?
Bawcie się mną, ale od Charliego wara, bo jak łomot spuszczę jednej, drugiej i trzeciej, to zostanie prochów mniej niż z kadzideł waszych.
Nie żartuję.

Na dziś dzień punkt dla was.
Z nawrotem szkarlatyny u Charliego grubo przesadziłyście. To był cios poniżej kobiecej wrażliwości.
To mały chłopiec... dwie szkarlatyny w jednym miesiącu... za dużo jak na jego blade po pierwszej chorobie ciałko. Kolejne dwa tygodnie antybiotyku... i moje myśli o powikłaniach.
Udało się wam zbić mi ciśnienie do 89/66.

Co do mnie, no cóż, walkę podjęłyście... starannie widzę opracowaną.
Bóle głowy nasilające się od miesiąca, uczucie zbliżającego się omdlenia, mroczki, niepełne oddychanie, ciągłe uczucie zimna, bólu - jakby ciało odkleiło się od kości, ból w klatce piersiowej i wzdłuż kręgosłupa, wrażenie jakby się połknęło słonia jeszcze przed śniadaniem, do tego schodzący kamień z nerki i drugi już rok ból zębów...
Według wstępnej diagnozy lekarza pierwszego kontaktu wrzody żołądka, bądź IBS ...
Nie dam się. Walkę rozpoczynam. Jutro pierwsze badania, podstawowe, od których zacząć trzeba.

Walkę rozpoczyna też Charlie. Drugą... ze szkarlatyną.
Trzymaj się rycerzu... marchewko moja.
Lolu, księżniczko nasza... nie daj się i tym razem.

p.s. znikam ostatnio na jakiś czas, co jakiś czas, bo mam radiowy przedpotopowy internet, z którym sobie nie radzą i usterki po dwa dni naprawiają... więc wybaczcie moje nagłe zniknięcia

Wasza przez czarownice nakłuwana
Virginia
 
 

2008-10-02

"Człowiek jest tylko tym, czym siebie uczyni"

Człowiek jest tylko tym, czym siebie uczyni pisał filozof Jean-Paul Sartre, tworząc tym samym najważniejszą zasadę egzystencjalizmu. Jestem wierna tej myśli, choć nie zawsze mam odwagę w nią uwierzyć, nie zawsze jestem skłonna do projektowania samej siebie. Bo czyż nie byłoby prościej budzić się rano i mieć pewność, że stąpamy po wyznaczonej krok po kroku prawidłowej linii życia?
Czyż nie byłoby łatwiej, gdyby wraz z narodzinami dołączano nam do becikowego z góry ustalony projekt naszego bytu na ziemi? Co, gdzie, kiedy, jak długo? Tymczasem tak nie jest.
Sami decydujemy o tym, co zrobimy jutro.

Sartre głosił, że "egzystencja wyprzedza esencję" czyli, że jakość naszego życia, określa to kim jesteśmy. Człowiek sam siebie tworzy, buduje, ulepsza, bo nie ma cech stałych, może być kimś więcej niż jest. Realizujemy się bowiem całe życie, szukając najlepszej drogi. Niekoniecznie ostatecznej.
I chociaż nie jesteśmy w stanie przewidzieć skutków naszych wyborów, to jednak są to nasze wybory, składające się w całości na naszą osobowość.

Zauważyłam jednak u ludzi pewien brak wiary w to, że jesteśmy w stanie rzeźbić własną tożsamość. Poddajemy się stereotypom dnia codziennego, przyjmujemy rzeczywistość taką jaką oferuje nam życie, nie wkładając w nią siebie. Dajemy tylko ciało zapominając o duszy.
I tak tkwimy w nieudanych związkach, małżeństwach bez przyszłości, sztucznych przyjaźniach, pracach dających pieniądze i nic poza tym. Nasz sentymentalizm do rzeczy (stanów) już posiadanych jest tak wielki, że zmiany wydają nam się ingerencją niekonieczną. Czekamy co przyniesie kolejny dzień.
A może czasem dobrze jest zastanowić się naszą egzystencją?
Nad tym, czy przypadkiem zbytnio nie odsunęliśmy się na bok przed własnym życiem?  
Przecież przeznaczenie nasze po części zawarte jest w nas samych...
Nieprawdaż?

Wasza filozofująca dziś przy bólu głowy, mroczkach i ciśnieniu 100/73 :)
Virginia