„Moja kochana,
dumna prowincja”
- w 100. rocznicę
urodzin Kornela Filipowicza
Kornel Filipowicz zapytany kiedyś
przez Wisławę Szymborską o fenomen wyjątkowości Cieszyna
odpowiedział, że tutaj ludzie częściej niż gdzie indziej patrzą
sobie prosto w oczy. Czuł się bardzo związany z miastem
dzieciństwa i wczesnej młodości, chłonął tę prowincjonalność,
poddawał się jej, co bardzo wyraziście, intensywnie i z sentymentem
zaznaczył w swojej obszernej twórczości prozatorskiej. W „Odkryciu
nowego lądu” określił Cieszyn mianem „małej ojczyzny”, w której
spędził te najlepsze, jakie się ma w życiu dziesięć lat (między 9 a
18 rokiem) co ujął w ten sposób: Tak, ta bardzo radykalna zmiana
środowiska, kręgu kulturowego i dialektowego, którą przeżyłem w
dzieciństwie, przyczyniła się na pewno w sposób decydujący do
ukształtowania mnie takiego, jakim jestem, a być może zdecydowała
także o tym, co będę w życiu robił.
Co na to Cieszyn? Czy uznaje jednego z najważniejszych powojennych
prozaików, autora 25 tomów prozy (ze wznowieniami, wyborami jest ich
40) wydanych w latach 1947-1989 za twórcę wartego ocalenia przed
zapomnieniem? Nie bardzo garną się do tego władze miasta, ani te
obecne ani wcześniejsze, i nieodczuwalny jest już niestety duch
Kornela, umknęły echa jego myśli, zatarły się kroki, o których
jeszcze trzynaście lat temu z przychylnością opowiadał poeta
Zbigniew Machej. To przykre i dla mnie osobiście jako mieszkanki
Cieszyna niejasne. Spoglądam zaledwie 20 km dalej. Pobliskie Górki
Wielkie zaangażowały się w pamięć o pisarce Zofii Kossak-Szatkowskiej i pielęgnują założone przez Zygmunta
Szatkowskiego Muzeum poświęcone autorce. Skoczów w centrum miasta
postawił okazały pomnik, na którym w fotelu spoczywa z miastem
związany Gustaw Morcinek, a samo miasto można zwiedzać Szlakiem
Morcinkowskim zaczynającym się przy Muzeum jego imienia. Zaś Cieszyn
oprócz tablicy pamiątkowej, na murze kamienicy przy ulicy Górnej 14,
gdzie Kornel Filipowicz mieszkał w latach 1923-1932 i nadania ulicy
jego imieniem (daleko poza centrum, gdzie wątpliwe by w ogóle bywał
sam warty uwagi) niewiele temu autorowi poświęca. Owszem, odbyło się
w Domu Narodowym spotkanie w dwudziestą rocznicę śmierci autora,
któremu gościnnie towarzyszyli synowie Aleksander i Marcin
Filipowiczowie. Miejska Biblioteka posiada sporą część jego książek
(w większości jednak na magazynie), z kolei Książnica Cieszyńska ma
w swych zbiorach historyczne numery cieszyńskiego kwartalnika
literackiego „Zaranie Śląskie” z debiutanckim opowiadaniem
„Zapalniczka” z czerwca 1934r. i kolejnym pt. „Wilhelm Tell” w
następnym grudniowym numerze z tego samego roku, ale czy to
wszystko, co należy się Kornelowi Filipowiczowi? Był z tym miastem
sentymentalnie związany, w wielu opowiadaniach wspomina cieszyńskie
czasy, a przyjaźnie tu zawarte przetrwały lata. Jednak Cieszyn na to
jakby nieczuły.
Miron Eustachy Kornel Filipowicz urodził się w Tarnopolu, 27
października 1913 roku. Wojna, która nadeszła rok później
rozdzieliła rodzinę Filipowiczów i dopiero po dziewięciu latach, gdy
ojciec pisarza Kornel Wiktor Filipowicz (1876-1938) wydostał się z
Rosji, zamieszkali ponownie wspólnie, wybierając na miejsce
osiedlenia wielokulturowy Cieszyn. Dopiero tutaj, dziewięcioletni
wówczas Kornel, rozpoczął naukę w trzeciej klasie szkoły podstawowej
i jakiś rok później napisał swoją pierwszą mikropowieść. Niestety
awanturnicza opowieść rozgrywająca się w Brazylii nie spodobała się
ojcu, wyraził on swoją negatywną opinię i próbował odciągnąć syna od
literackich zapędów. Zniechęcony chłopak albo Zniechęcony młody
człowiek podjął naukę w
cieszyńskim gimnazjum, ale na profilu matematyczno-przyrodniczym
zamiast humanistycznym, co jednak nie miało wpływu na czujność
Juliana Przybosia, poety późniejszej Awangardy Krakowskiej, który
jako nauczyciel gimnazjalny patronował początkom literackim swoich
najzdolniejszych uczniów. Kornel to wsparcie odebrał bardzo poważnie
i z sukcesem rozwinął się pod skrzydłami nauczyciela, który nawet po
latach edukacji szkolnej obserwował i wspierał swego ucznia z
serdecznością, co zamieniło się z czasem w szczery podziw i
przyjacielskie kontakty. Stosunkowo szybko zakorzeniła się
literackość w Filipowiczu i na tyle mocno, że nie potrzebna była
zmiana profilu nauczania. Okazało się, że autentycznie, z powołania
objawiała się w Kornelu równorzędnie natura przyrodnika i w 1933
roku podjął studia na wydziale biologii Uniwersytetu
Jagiellońskiego, równocześnie debiutując na łamach „Zarania
Śląskiego” wspomnianym już opowiadaniem „Zapalniczka”, odsłaniającym
fragment codzienności z życia czeladników warsztatu piekarskiego i
ślusarskiego, dla których jedyną przyjemnością dnia była zabawa
zapalniczką. Od samego początku widoczna jest koncentracja autora na
czynnościach, elementach życia powszedniego, gdzie jak u Czechowa,
widoczny jest zwyczajny człowiek i z pozoru banalna historia. To wyrzeczenie się
efektów fabularnych na rzecz prawdy i prostoty na zawsze już
pozostanie w jego twórczości.
Jestem przekonany, że pisarzem nie zostaje się, lecz staje się na
przestrzeni wielu lat, gromadząc w sobie materiał wzruszeniowy i
doświadczeniowy powiedział w radio w 1948 roku. Miał już wówczas
za sobą aresztowanie przez gestapo w domu rodzinnym Jaremów (domu
przyszłej żony) w kwietniu 1944 roku za działalność podziemną, i
osadzenie w więzieniu na Montelupich. Tego samego roku doświadczył
pobytu w obozach koncentracyjnych Gross-Rosen, Sachsenhausen i
Oranienburg. Po opuszczeniu obozu wziął ślub z Marią Jaremą (1945).
Długo nie pisał, sytuacje z czasów wojny usiłowały mu odebrać wiarę
w człowieka, ale nie był w stanie omijać motywów istotnych,
odkładały się boleśnie w jego pamięci i nadwyrężały wrażliwość
odbierania świata. Po wojnie wrócił z debiutanckim tomem opowiadań
„Krajobraz niewzruszony”(1947), który przyniósł mu Nagrodę Literacką
Miasta Kraków (w latach ubiegłych przyznaną też między innymi
Julianowi Przybosiowi). Mnóstwo tu znaczących ujęć okupacyjnej
codzienności, w jakiej znalazł się Jan Borecki, alter ego
Filipowicza, który pojawi się później w „Ulicy Gołębiej” (1955),
reprezentując środowisko studenckie dwudziestolecia międzywojennego.
Nie prędko autor wychyla się z tła wydarzeń wojennych, pisze
„Księżyc nad Nidą” (1950), później kontynuuje tę powieść jako „Biały
zeszyt” (1955), kolejne utwory „Po burzy” (1956), „Ciemność i
światło” (1959), „Pamiętnik antybohatera” (1961), „Jeniec i
dziewczyna” (1964) czy „Ogród pana Nietschke” (1965), w których
odczuwalne jest piętno wojny i potrzeba zwrócenia uwagi autora na
postępowanie człowieka uwikłanego w narodową historię. Filipowicz
stara się nie oceniać, w sposób bardzo uczciwy przedstawia jako
jeden z nielicznych pisarzy człowieczeństwo u wroga, szuka prawdy,
nie negując tego, co napotka, pozostawiając czytelnikowi wolne
miejsce na własny punkt widzenia jednostki czy całokształtu sytuacji
społecznej. Jego opowiadania okupacyjne, „Złoty krzyżyk”, „Czas
wojny” czy poruszający „Krajobraz, który przeżył śmierć” o
tragicznym fragmencie życia przyjaciela, znanego malarza, Żyda z
pochodzenia, Jonasza Sterna, który przeżył egzekucję, ukrywając się
pod stosem zwłok, zapadają w pamięć jako jedne z najprawdziwszych
obrazów okupacyjnej codzienności przełożone na słowo przez polskich
pisarzy powojennych, jak te Zofii Nałkowskiej czy Tadeusza
Borowskiego.
Jednak wybitność twórczości Kornela Filipowicza nie ogranicza się
tylko do wspomnień obozowych. Obdarzony wielką zdolnością obserwacji
zatrzymuje świat, człowieka, krajobraz w różnych momentach
istnienia, tworząc w gatunkach prozy mu najbliższych - nowelach, opowiadaniach
czy mikropowieściach - wielką opowieść swojego życia. Wydaje się, że
świadomie do tego dążył poprzez powroty w nich do czasów
dzieciństwa, wspomnienia szkoły, przyjaciół czy ojca, aż po czas
wojny i gawędy wędkarskie. Był w szczególny sposób oczarowany
otaczającym go światem, wypełniony poczuciem obowiązku wobec
rzeczywistości i zrozumienia siebie poprzez bliskie przyglądanie się
temu, co tę rzeczywistość tworzy. Nic mu nie umykało, niczego nie
unikał i nic w jego świadomości nie było niegodne zatrzymania się,
refleksji i choćby miniatury prozatorskiej. Wisława Szymborska, z
którą po swoich dwóch małżeństwach (Maria Jarema, uznana malarka
zmarła w 1958; małżeństwo z Marią Próchnicką, historykiem sztuki
okazało się nietrwałe), prowadził luźny, ale pełen miłości i
zrozumienia związek przed dwadzieścia trzy lata, była zafascynowana
odbieraniem pejzażu, krajobrazu, który był nieodłącznym tłem jego
prozy. Sama nie lubiąc, opisów przyrody przekonała się, że opis taki
u Kornela nabiera zupełnie innego wymiaru, i sam opis staje się
fabułą, która wciąga. W ramy tego krajobrazu zaś, doskonale wstawiał
istnienia ludzkie, ich doświadczenia życiowe i okruchy codzienności,
które w jego sposobie przypatrywania się, stawały się codziennością
niezwykłą. Z pozornie niczego istotnego potrafił wydobyć wielkość i
ważność istnienia, i to nie tylko ludzkiego, ale również zwierzęcego
( „Kot w mokrej trawie”, „Pies wdowy Wurm”, „Rzadki motyl” - zbiór
opowiadań „Kot w mokrej trawie”, Wyd. Literackie, 1977, a także „Kali”
z tomu „Biały ptak”, Wyd. Literackie, 1973). Koncentrował się na
wszystkim, co towarzyszyło życiu, bo nic przecież nie dzieje się bez
potrzeby i wszystko posiada ukryte pod płaszczem zwyczajności
znaczenie. Potrzeba tylko takiej przenikliwej spostrzegawczości,
zaangażowania w świat, zmysłu obserwacji i chęci poznawania
człowieka, jakie to cechy posiadał Kornel Filipowicz, by móc
dostrzec to głębsze znaczenie. Właśnie ta jego nietuzinkowa
umiejętność przerabiania prawdy o życiu na literaturę, to wyczulenie
na najdrobniejsze elementy, nadawanie ważności nie tylko całościom,
ale też fragmentom ludzkich losów jest fundamentem jego genialnej
twórczości. W dużej mierze bardzo prawdziwej, bo opartej na własnej
biografii, bądź epizodach z życiorysów przyjaciół i znajomych.
Większość życia spędził Kornel Filipowicz w Krakowie, ale
przynajmniej raz w roku przyjeżdżał do prowincjonalnego małego
miasteczka z dzieciństwa. Po cieszyńskim rynku spacerował wspólnie z
Wisławą Szymborską, oboje byli członkami Cieszyńskiego Klubu
Hobbystów i oboje bardzo to miasto lubili. Z rynku pod kamienicę
przy ulicy Górnej jest niedaleko, można dojść piechotą, więc
odwiedzał zapewne to miejsce ze wzruszeniem. Może wstępował do parku
Kościelnego pełnego kasztanów, które zbierał namiętnie jak każde
dziecko wychowane w takim miejscu, wśród dwunastu okazałych
kasztanowców, wiekowej lipy drobnolistnej, klonu polnego i sosen
wejmutek. To miejsce zabaw, za kamienicą wspominał w opowiadaniu
„Jutro także będzie dzień” - Na wschodzie trwała jeszcze wojna,
mojego ojca nie było z nami. Mieszkaliśmy w szarym, piętrowym
budynku, położonym w sąsiedztwie koszar otoczonych z trzech stron
ceglanym murem, z czwartej wysokimi, żelaznymi sztachetami. Miałem
sześć lat i zajmowałem się zbieraniem kasztanów walających się na
wilgotnej, pokrytej rzadką trawą ziemi, zdrapywałem kruchy,
odstający od cegieł tynk, robiłem podkopy, wznosiłem budowle i
stawiałem mosty. Porzucałem nagle te czynności, aby przekraść się do
zamkniętego na kłódkę ogródka, gdzie rosły w cieniu krzaków ogniste
nasturcje. Kwiaty te smakowały jak rzodkiewka, o czym dowiedziałem
się od jednego chłopca, który umarł później na szkarlatynę. Zrywałem
i zjadałem kwiat nasturcji, potem, zaniepokojony czymś stałem i
nasłuchiwałem: ze stajni słychać było uderzenia kopyt, z daleka
dolatywał turkot kół po bruku. Szedłem powoli w pewne odległe
miejsce w parku. Był tam okrągły, cembrowany basen (…) mówili, że ta
sadzawka nie ma dna, że gdybym do niej wpadł – zginąłbym na zawsze.
Dziś ja wybrałam się śladami Kornela z dzieciństwa. Ulica wzdłuż
koszar, które otacza tylko jeden mur ceglany, już nie jest tak
zadrzewiona jak dawniej, nie ma kocich łbów przed kamienicą na
Górnej, ani widoku na szpital cieszyński z okna na najwyższym nawet
piętrze (kiedyś nie zasłaniała go kamienica z naprzeciwka). Do parku
za kamienicą prowadzi przejście na skróty, pod sklepieniem, którego
wtenczas na pewno nie było. Gwar dziecięcych zabaw wypełnia
natychmiast przestrzeń, zagłusza ruch uliczny. Robi się ciemniej,
olbrzymie drzewa skupiają na sobie uwagę, są istotą parku, który
jest już Pomnikiem Przyrody chroniony prawem. Kasztanowce chorują,
nie kwitną już intensywną bielą drobnych kwiatów, przeważa tu kolor
brązowy, nawet w połowie sierpnia. Lipa w lewym rogu podparta jest
metalową konstrukcją, by nie złamać się pod ciężarem przeżytych lat
i skaczących po niej kilku pokoleń dzieci. Wychowałam się ulicę
dalej, w kamienicy tuż obok Filipowiczów miałam przyjaciółkę i
często kusiły nas te same ogródki pod kłódką, w których mały Kornel
odnajdywał nasturcje. Zawsze były strzeżone przez starsze panie ze
szklaneczkami pełnymi kaw, które z ławeczek schodziły naprzemiennie,
doglądając ziemniaki na gazie. Patrzę w okna kamienicy na drugim
piętrze. Kornel wychyla się z nich w swym opowiadaniu „Klementyna” -
Zadzierając głowę do okna na trzecim piętrze, gdzie mieszka
Klementyna, widzę równocześnie szczyt wieży kościoła parafialnego, o
okienkach przymkniętych żaluzjami niby zmarszczoną powieką. Wieża ta
robi wrażenie człowieka drzemiącego cały dzień; ożywia się tylko
rano, w południe i wieczór na dźwięk dzwonu.
Na koniec wsiadam w samochód, jadę na cmentarz komunalny, na którym
pochowany jest ojciec i babcia Kornela Filipowicza. Znajduje się on
jakiś kilometr od kamienicy na ulicy Górnej, w bardzo już
zabudowanej części miasta. Kiedyś, pisał Kornel, prowadziła do
niego długa, łagodnie podnosząca się i wijąca wśród pól droga.
Kornel Wiktor Filipowicz zmarł 15 stycznia 1938 roku, jego teściowa,
babcia pisarza Maria z Schilling-Siengalewiczów Futymowa zmarła trzy
miesiące przed zięciem, w dniu urodzin wnuka, 27 października 1937r.
Pisarz przyjeżdżał na ten podwójny grobowiec każdego roku, w
Zaduszki, z Krakowa do Cieszyna miał sto pięćdziesiąt kilometrów. W
opowiadaniu „Jak dmuchawiec” o odwiedzinach grobu ojca pisał Kornel
tak: Wejście do tego leżącego wśród drzew i otoczonego murami
miasta prowadzi przez wysoką, półkolisto sklepioną bramę.
Przekraczam ją i oto jestem w mieście umarłych. Ci, którzy je sto
lat temu planowali, byli mądrzy i przewidujący. Mieli odwagę zdawać
sobie sprawę i nie ukrywać tego przed innymi, że człowiek jest
istotą śmiertelną, i że miasto, w którym człowiek ma żyć po śmierci,
będzie rosnąć i rozwijać się, gdyż wszyscy obywatele miasta żywych z
czasem, prędzej czy później, przeniosą się tam. Cmentarz jest więc
rozległy, obszerny, podzielony na kwatery, ma swoje dzielnice i
ulice (…) Pochylam się nad grobem mojego ojca, oczyszczam ziemię z
zeschłych liści i pożółkłych źdźbeł trawy, potem rozkładam znicze.
Myślę: oto na głębokości półtora metra pod ziemią, wśród szczątków
zbutwiałego drewna, leżą kości człowieka, który był moim ojcem.
Przyjechałem tu tylko po to, aby zapalić światła na jego grobie.
Obecnie zapalam na tym grobie cztery znicze kilka razy w roku. Ojcu
Kornela, jego babci, samemu Kornelowi i Wisławie Szymborskiej, która
towarzyszyła wyprawom do Cieszyna i była przy śmierci ukochanego, w
krakowskim mieszkaniu dnia 28 lutego 1990 roku (Kornel Filipowicz
pochowany został na cmentarzu Salwatorskim w Krakowie). Mam
wrażenie, że bywam na nim tylko ja, jestem tego niemal pewna. Kiedy
go znalazłam był zupełnie zachwaszczony, wyryte na marmurze litery
zacierały się od kurzu i zapomnienia, a teraz odkąd o niego dbam,
nie widuję tam innych śladów poza moimi. Za każdym razem jednak,
kiedy skręcam w alejkę działu VII wierzę, że trafię tam na tabliczkę
pamiątkową wystawioną przez miasto pamięci pisarza, którego cenił
sam Jarosław Iwaszkiewicz, i wielu wielu innych ważnych i
zaprzyjaźnionych, a Wisława Szymborska z powagą i należnym
szacunkiem chciała oddać Kornelowi swojego Nobla. Z miłości,
szalonego wręcz zakochania, ale też z niekończącego się podziwu dla
prozaika, który zatrzymywał czas i na tej pauzie obserwował to, co
dla wielu było niedostrzegalne.
Cieszyn, dumna kochana prowincja Kornela Filipowicza, a nie
ma tu nikogo, kto zechciałby z władz miasta poświęcić temu miejscu,
i samemu Kornelowi Filipowiczowi, czas i pamięć. Zastanawiam się
dlaczego tak szybko zaciera się ślad po kimś kto myślami, i w swojej
twórczości, był w pełni oddany miejscu swojego dzieciństwa, a
miejsce to dziś nie chce ulec tej wdzięczności, temu szczęściu i
dzielić się nim na szerszą skalę. I nie chodzi mi tak naprawdę o ten
cmentarz, rozumiem, że to tylko dla nielicznych byłoby miejsce
ważne, ale o pamięć dla jego twórczości, osobowości i
prowincjonalnego ducha. Pisał Kornel w opowiadaniu „Moja kochana,
dumna prowincja”: O, moja słodka, dumna prowincjo! Jakże cię
dobrze znam i rozumiem! Jestem przecież z ciebie, byłem tobą. Jesteś
wrażliwa i czuła, ale pełna kompleksów, gdyż byłaś zawsze
przedmiotem pośmiewiska. Jesteś mądra i chytra, kształcisz się, dużo
czytasz, chłoniesz radio, ale podejrzewasz, że są od ciebie
chytrzejsi. Panicznie boisz się, aby nie zostać nabraną (…) nie masz
nigdy pewności absolutnej, że to, co ci się podoba, jest dobre.
Jakże ośmieszyłabyś się, gdyby okazało się, że to co ci się podoba,
jest złe! Chowasz więc swoje upodobania ukryte głęboko w sercu, a
publicznie uznajesz i chwalisz wielkości tylko rzędu najwyższego.
Najchętniej gościsz u siebie Iwaszkiewicza, nie zdziwiłabyś się,
gdyby wstał z grobu Hemingway i pofatygował się do ciebie, do tego
małego miasteczka, na autorskie spotkanie (…) Ale o takim
Kornelu Filipowiczu to nie pamiętasz – chciałoby się dopisać. I tak
już pewnie pozostanie na zawsze, wieków amen, choć serce prowincji
pragnie inaczej.
|
Los
Pamięci Kornela Filipowicza
Przeminą pory roku, lata i dekady. Pewnego wieczoru
zaśniesz jak zwykle, a nazajutrz otworzysz oczy
i los nieoczekiwanie odsłoni się przed tobą jak krajobraz
przed siedemnastoletnim chłopcem, który w przedostatni dzień
wakacji wybierał się na rowerze za miasto, daleko
jak nigdy przedtem, w nieznaną okolicę.
Tam, pod sierpniowym niebem, zachwyciły go stawy
w dolinie i groble między nimi, i tatarak,
i ciemne świerki na drugim brzegu, których cienie
spotykały się na lustrze wody z tańczącymi
odblaskami słońca. A także złotawe brzuchy karpi
pod wodą, pohukiwanie ropuch i niebieskie ważki.
Nigdy przedtem nie zaznał takiego spokoju.
Czuł, że już nie może opuścić tego miejsca,
a jednocześnie wiedział, że musi powrócić.
Do rodziców, do szkoły, do miasta.
Zbigniew Machej
|
Bibliografia:
„Byliśmy u Kornela. Rzecz o Kornelu Filipowiczu”, praca zbiorowa
z inicjacji Wisławy Szymborskiej i Jana Pieszczachowicza,
Wydawnictwo Literackie, 2010; „Niezwykła codzienność. Sztuka
widzenia i pisania Kornela Filipowicza”, Wojciech Lipowski, wyd.
Śląsk, 2012; „Ku wielkiej opowieści. O życiu i twórczości Kornela
Filipowicza”, Jan Pieszczachowicz, Wydawnictwo Literackie, 2010.
TEKST O KORNELU FILIPOWICZU napisałam dla 48. numeru kwartalnika artystyczno-literackiego "sZAFa".
Umieszczony został na blogu za zgodą redakcji - http://szafa.kwartalnik.eu/48/htm/esej/sznapka.html
|
|