2013-10-27

Mistrz Kornel Filipowicz - wspomnienia w 100. rocznicę urodzin pisarza (3)






Pożegnanie widoku

Nie mam żalu do wiosny,
że znowu nastała.
Nie obwiniam jej o to,
że spełnia jak co roku
swoje obowiązki.

Rozumiem, że mój smutek
nie wstrzyma zieleni.
Źdźbło, jeśli się zawaha,
to tylko na wietrze.

(...)

Przyjmuję do wiadomości,
że - tak jakbyś żył jeszcze -
brzeg pewnego jeziora
pozostał piękny jak był.

(...)

Potrafię sobie nawet wyobrazić,
że jacyś nie my
siedzą w tej chwili
na obalonym pniu brzozy.

(...)

Niczego nie wymagam
od toni pod lasem,
raz szmaragdowej,
raz szafirowej,
raz czarnej.

Na jedno się nie godzę,
Na swój powrót tam.
Przywilej obecności -
rezygnuję z niego.

Na tyle Cię przeżyłam
i tylko na tyle,
żeby myśleć z daleka.


Wisława Szymborska

(wiersz napisany po śmierci Kornela Filipowicza, tak jak i "Kot w pustym mieszkaniu")


Wieczorem, na koniec tego ważnego dla mnie dnia, 100. rocznicy urodzin Kornela mogę podsumować, że był to niezwykle emocjonujący i udany dzień. Co więcej, uśmiechnęłam się na dobranoc. Było równo 100 odwiedzin bloga. Bardzo Wam dziękuję. Intrygująca symbolika... jak wiele innych, które mi ostatnio dziwnie często towarzyszą.


Mistrz Kornel Filipowicz - wspomnienia w 100. rocznicę urodzin pisarza (2)


fot. Joanna Helander



„Moja kochana, dumna prowincja”
- w 100. rocznicę urodzin Kornela Filipowicza

Kornel Filipowicz zapytany kiedyś przez Wisławę Szymborską o fenomen wyjątkowości Cieszyna odpowiedział, że tutaj ludzie częściej niż gdzie indziej patrzą sobie prosto w oczy. Czuł się bardzo związany z miastem dzieciństwa i wczesnej młodości, chłonął tę prowincjonalność, poddawał się jej, co bardzo wyraziście, intensywnie i z sentymentem zaznaczył w swojej obszernej twórczości prozatorskiej. W „Odkryciu nowego lądu” określił Cieszyn mianem „małej ojczyzny”, w której spędził te najlepsze, jakie się ma w życiu dziesięć lat (między 9 a 18 rokiem) co ujął w ten sposób: Tak, ta bardzo radykalna zmiana środowiska, kręgu kulturowego i dialektowego, którą przeżyłem w dzieciństwie, przyczyniła się na pewno w sposób decydujący do ukształtowania mnie takiego, jakim jestem, a być może zdecydowała także o tym, co będę w życiu robił.

Co na to Cieszyn? Czy uznaje jednego z najważniejszych powojennych prozaików, autora 25 tomów prozy (ze wznowieniami, wyborami jest ich 40) wydanych w latach 1947-1989 za twórcę wartego ocalenia przed zapomnieniem? Nie bardzo garną się do tego władze miasta, ani te obecne ani wcześniejsze, i nieodczuwalny jest już niestety duch Kornela, umknęły echa jego myśli, zatarły się kroki, o których jeszcze trzynaście lat temu z przychylnością opowiadał poeta Zbigniew Machej. To przykre i dla mnie osobiście jako mieszkanki Cieszyna niejasne. Spoglądam zaledwie 20 km dalej. Pobliskie Górki Wielkie zaangażowały się w pamięć o pisarce Zofii Kossak-Szatkowskiej i pielęgnują założone przez Zygmunta Szatkowskiego Muzeum poświęcone autorce. Skoczów w centrum miasta postawił okazały pomnik, na którym w fotelu spoczywa z miastem związany Gustaw Morcinek, a samo miasto można zwiedzać Szlakiem Morcinkowskim zaczynającym się przy Muzeum jego imienia. Zaś Cieszyn oprócz tablicy pamiątkowej, na murze kamienicy przy ulicy Górnej 14, gdzie Kornel Filipowicz mieszkał w latach 1923-1932 i nadania ulicy jego imieniem (daleko poza centrum, gdzie wątpliwe by w ogóle bywał sam warty uwagi) niewiele temu autorowi poświęca. Owszem, odbyło się w Domu Narodowym spotkanie w dwudziestą rocznicę śmierci autora, któremu gościnnie towarzyszyli synowie Aleksander i Marcin Filipowiczowie. Miejska Biblioteka posiada sporą część jego książek (w większości jednak na magazynie), z kolei Książnica Cieszyńska ma w swych zbiorach historyczne numery cieszyńskiego kwartalnika literackiego „Zaranie Śląskie” z debiutanckim opowiadaniem „Zapalniczka” z czerwca 1934r. i kolejnym pt. „Wilhelm Tell” w następnym grudniowym numerze z tego samego roku, ale czy to wszystko, co należy się Kornelowi Filipowiczowi? Był z tym miastem sentymentalnie związany, w wielu opowiadaniach wspomina cieszyńskie czasy, a przyjaźnie tu zawarte przetrwały lata. Jednak Cieszyn na to jakby nieczuły.

Miron Eustachy Kornel Filipowicz urodził się w Tarnopolu, 27 października 1913 roku. Wojna, która nadeszła rok później rozdzieliła rodzinę Filipowiczów i dopiero po dziewięciu latach, gdy ojciec pisarza Kornel Wiktor Filipowicz (1876-1938) wydostał się z Rosji, zamieszkali ponownie wspólnie, wybierając na miejsce osiedlenia wielokulturowy Cieszyn. Dopiero tutaj, dziewięcioletni wówczas Kornel, rozpoczął naukę w trzeciej klasie szkoły podstawowej i jakiś rok później napisał swoją pierwszą mikropowieść. Niestety awanturnicza opowieść rozgrywająca się w Brazylii nie spodobała się ojcu, wyraził on swoją negatywną opinię i próbował odciągnąć syna od literackich zapędów. Zniechęcony chłopak albo Zniechęcony młody człowiek podjął naukę w cieszyńskim gimnazjum, ale na profilu matematyczno-przyrodniczym zamiast humanistycznym, co jednak nie miało wpływu na czujność Juliana Przybosia, poety późniejszej Awangardy Krakowskiej, który jako nauczyciel gimnazjalny patronował początkom literackim swoich najzdolniejszych uczniów. Kornel to wsparcie odebrał bardzo poważnie i z sukcesem rozwinął się pod skrzydłami nauczyciela, który nawet po latach edukacji szkolnej obserwował i wspierał swego ucznia z serdecznością, co zamieniło się z czasem w szczery podziw i przyjacielskie kontakty. Stosunkowo szybko zakorzeniła się literackość w Filipowiczu i na tyle mocno, że nie potrzebna była zmiana profilu nauczania. Okazało się, że autentycznie, z powołania objawiała się w Kornelu równorzędnie natura przyrodnika i w 1933 roku podjął studia na wydziale biologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, równocześnie debiutując na łamach „Zarania Śląskiego” wspomnianym już opowiadaniem „Zapalniczka”, odsłaniającym fragment codzienności z życia czeladników warsztatu piekarskiego i ślusarskiego, dla których jedyną przyjemnością dnia była zabawa zapalniczką. Od samego początku widoczna jest koncentracja autora na czynnościach, elementach życia powszedniego, gdzie jak u Czechowa, widoczny jest zwyczajny człowiek i z pozoru banalna historia. To wyrzeczenie się efektów fabularnych na rzecz prawdy i prostoty na zawsze już pozostanie w jego twórczości.

Jestem przekonany, że pisarzem nie zostaje się, lecz staje się na przestrzeni wielu lat, gromadząc w sobie materiał wzruszeniowy i doświadczeniowy powiedział w radio w 1948 roku. Miał już wówczas za sobą aresztowanie przez gestapo w domu rodzinnym Jaremów (domu przyszłej żony) w kwietniu 1944 roku za działalność podziemną, i osadzenie w więzieniu na Montelupich. Tego samego roku doświadczył pobytu w obozach koncentracyjnych Gross-Rosen, Sachsenhausen i Oranienburg. Po opuszczeniu obozu wziął ślub z Marią Jaremą (1945). Długo nie pisał, sytuacje z czasów wojny usiłowały mu odebrać wiarę w człowieka, ale nie był w stanie omijać motywów istotnych, odkładały się boleśnie w jego pamięci i nadwyrężały wrażliwość odbierania świata. Po wojnie wrócił z debiutanckim tomem opowiadań „Krajobraz niewzruszony”(1947), który przyniósł mu Nagrodę Literacką Miasta Kraków (w latach ubiegłych przyznaną też między innymi Julianowi Przybosiowi). Mnóstwo tu znaczących ujęć okupacyjnej codzienności, w jakiej znalazł się Jan Borecki, alter ego Filipowicza, który pojawi się później w „Ulicy Gołębiej” (1955), reprezentując środowisko studenckie dwudziestolecia międzywojennego. Nie prędko autor wychyla się z tła wydarzeń wojennych, pisze „Księżyc nad Nidą” (1950), później kontynuuje tę powieść jako „Biały zeszyt” (1955), kolejne utwory „Po burzy” (1956), „Ciemność i światło” (1959), „Pamiętnik antybohatera” (1961), „Jeniec i dziewczyna” (1964) czy „Ogród pana Nietschke” (1965), w których odczuwalne jest piętno wojny i potrzeba zwrócenia uwagi autora na postępowanie człowieka uwikłanego w narodową historię. Filipowicz stara się nie oceniać, w sposób bardzo uczciwy przedstawia jako jeden z nielicznych pisarzy człowieczeństwo u wroga, szuka prawdy, nie negując tego, co napotka, pozostawiając czytelnikowi wolne miejsce na własny punkt widzenia jednostki czy całokształtu sytuacji społecznej. Jego opowiadania okupacyjne, „Złoty krzyżyk”, „Czas wojny” czy poruszający „Krajobraz, który przeżył śmierć” o tragicznym fragmencie życia przyjaciela, znanego malarza, Żyda z pochodzenia, Jonasza Sterna, który przeżył egzekucję, ukrywając się pod stosem zwłok, zapadają w pamięć jako jedne z najprawdziwszych obrazów okupacyjnej codzienności przełożone na słowo przez polskich pisarzy powojennych, jak te Zofii Nałkowskiej czy Tadeusza Borowskiego.

Jednak wybitność twórczości Kornela Filipowicza nie ogranicza się tylko do wspomnień obozowych. Obdarzony wielką zdolnością obserwacji zatrzymuje świat, człowieka, krajobraz w różnych momentach istnienia, tworząc w gatunkach prozy mu najbliższych - nowelach, opowiadaniach czy mikropowieściach - wielką opowieść swojego życia. Wydaje się, że świadomie do tego dążył poprzez powroty w nich do czasów dzieciństwa, wspomnienia szkoły, przyjaciół czy ojca, aż po czas wojny i gawędy wędkarskie. Był w szczególny sposób oczarowany otaczającym go światem, wypełniony poczuciem obowiązku wobec rzeczywistości i zrozumienia siebie poprzez bliskie przyglądanie się temu, co tę rzeczywistość tworzy. Nic mu nie umykało, niczego nie unikał i nic w jego świadomości nie było niegodne zatrzymania się, refleksji i choćby miniatury prozatorskiej. Wisława Szymborska, z którą po swoich dwóch małżeństwach (Maria Jarema, uznana malarka zmarła w 1958; małżeństwo z Marią Próchnicką, historykiem sztuki okazało się nietrwałe), prowadził luźny, ale pełen miłości i zrozumienia związek przed dwadzieścia trzy lata, była zafascynowana odbieraniem pejzażu, krajobrazu, który był nieodłącznym tłem jego prozy. Sama nie lubiąc, opisów przyrody przekonała się,  że opis taki u Kornela nabiera zupełnie innego wymiaru, i sam opis staje się fabułą, która wciąga. W ramy tego krajobrazu zaś, doskonale wstawiał istnienia ludzkie, ich doświadczenia życiowe i okruchy codzienności, które w jego sposobie przypatrywania się, stawały się codziennością niezwykłą. Z pozornie niczego istotnego potrafił wydobyć wielkość i ważność istnienia, i to nie tylko ludzkiego, ale również zwierzęcego ( „Kot w mokrej trawie”, „Pies wdowy Wurm”, „Rzadki motyl” - zbiór opowiadań „Kot w mokrej trawie”, Wyd. Literackie, 1977, a także „Kali” z tomu „Biały ptak”, Wyd. Literackie, 1973). Koncentrował się na wszystkim, co towarzyszyło życiu, bo nic przecież nie dzieje się bez potrzeby i wszystko posiada ukryte pod płaszczem zwyczajności znaczenie. Potrzeba tylko takiej przenikliwej spostrzegawczości, zaangażowania w świat, zmysłu obserwacji i chęci poznawania człowieka, jakie to cechy posiadał Kornel Filipowicz, by móc dostrzec to głębsze znaczenie. Właśnie ta jego nietuzinkowa umiejętność przerabiania prawdy o życiu na literaturę, to wyczulenie na najdrobniejsze elementy, nadawanie ważności nie tylko całościom, ale też fragmentom ludzkich losów jest fundamentem jego genialnej twórczości. W dużej mierze bardzo prawdziwej, bo opartej na własnej biografii, bądź epizodach z życiorysów przyjaciół i znajomych.

Większość życia spędził Kornel Filipowicz w Krakowie, ale przynajmniej raz w roku przyjeżdżał do prowincjonalnego małego miasteczka z dzieciństwa. Po cieszyńskim rynku spacerował wspólnie z Wisławą Szymborską, oboje byli członkami Cieszyńskiego Klubu Hobbystów i oboje bardzo to miasto lubili. Z rynku pod kamienicę przy ulicy Górnej jest niedaleko, można dojść piechotą, więc odwiedzał zapewne to miejsce ze wzruszeniem. Może wstępował do parku Kościelnego pełnego kasztanów, które zbierał namiętnie jak każde dziecko wychowane w takim miejscu, wśród dwunastu okazałych kasztanowców, wiekowej lipy drobnolistnej, klonu polnego i sosen wejmutek. To miejsce zabaw, za kamienicą wspominał w opowiadaniu „Jutro także będzie dzień” - Na wschodzie trwała jeszcze wojna, mojego ojca nie było z nami. Mieszkaliśmy w szarym, piętrowym budynku, położonym w sąsiedztwie koszar otoczonych z trzech stron ceglanym murem, z czwartej wysokimi, żelaznymi sztachetami. Miałem sześć lat i zajmowałem się zbieraniem kasztanów walających się na wilgotnej, pokrytej rzadką trawą ziemi, zdrapywałem kruchy, odstający od cegieł tynk, robiłem podkopy, wznosiłem budowle i stawiałem mosty. Porzucałem nagle te czynności, aby przekraść się do zamkniętego na kłódkę ogródka, gdzie rosły w cieniu krzaków ogniste nasturcje. Kwiaty te smakowały jak rzodkiewka, o czym dowiedziałem się od jednego chłopca, który umarł później na szkarlatynę. Zrywałem i zjadałem kwiat nasturcji, potem, zaniepokojony czymś stałem i nasłuchiwałem: ze stajni słychać było uderzenia kopyt, z daleka dolatywał turkot kół po bruku. Szedłem powoli w pewne odległe miejsce w parku. Był tam okrągły, cembrowany basen (…) mówili, że ta sadzawka nie ma dna, że gdybym do niej wpadł – zginąłbym na zawsze.

Dziś ja wybrałam się śladami Kornela z dzieciństwa. Ulica wzdłuż koszar, które otacza tylko jeden mur ceglany, już nie jest tak zadrzewiona jak dawniej, nie ma kocich łbów przed kamienicą na Górnej, ani widoku na szpital cieszyński z okna na najwyższym nawet piętrze (kiedyś nie zasłaniała go kamienica z naprzeciwka). Do parku za kamienicą prowadzi przejście na skróty, pod sklepieniem, którego wtenczas na pewno nie było. Gwar dziecięcych zabaw wypełnia natychmiast przestrzeń, zagłusza ruch uliczny. Robi się ciemniej, olbrzymie drzewa skupiają na sobie uwagę, są istotą parku, który jest już Pomnikiem Przyrody chroniony prawem. Kasztanowce chorują, nie kwitną już intensywną bielą drobnych kwiatów, przeważa tu kolor brązowy, nawet w połowie sierpnia. Lipa w lewym rogu podparta jest metalową konstrukcją, by nie złamać się pod ciężarem przeżytych lat i skaczących po niej kilku pokoleń dzieci. Wychowałam się ulicę dalej, w kamienicy tuż obok Filipowiczów miałam przyjaciółkę i często kusiły nas te same ogródki pod kłódką, w których mały Kornel odnajdywał nasturcje. Zawsze były strzeżone przez starsze panie ze szklaneczkami pełnymi kaw, które z ławeczek schodziły naprzemiennie, doglądając ziemniaki na gazie. Patrzę w okna kamienicy na drugim piętrze. Kornel wychyla się z nich w swym opowiadaniu „Klementyna” - Zadzierając głowę do okna na trzecim piętrze, gdzie mieszka Klementyna, widzę równocześnie szczyt wieży kościoła parafialnego, o okienkach przymkniętych żaluzjami niby zmarszczoną powieką. Wieża ta robi wrażenie człowieka drzemiącego cały dzień; ożywia się tylko rano, w południe i wieczór na dźwięk dzwonu.

Na koniec wsiadam w samochód, jadę na cmentarz komunalny, na którym pochowany jest ojciec i babcia Kornela Filipowicza. Znajduje się on jakiś kilometr od kamienicy na ulicy Górnej, w bardzo już zabudowanej części miasta. Kiedyś, pisał Kornel, prowadziła do niego długa, łagodnie podnosząca się i wijąca wśród pól droga. Kornel Wiktor Filipowicz zmarł 15 stycznia 1938 roku, jego teściowa, babcia pisarza Maria z Schilling-Siengalewiczów Futymowa zmarła trzy miesiące przed zięciem, w dniu urodzin wnuka, 27 października 1937r. Pisarz przyjeżdżał na ten podwójny grobowiec każdego roku, w Zaduszki, z Krakowa do Cieszyna miał sto pięćdziesiąt kilometrów. W opowiadaniu „Jak dmuchawiec” o odwiedzinach grobu ojca pisał Kornel tak:
Wejście do tego leżącego wśród drzew i otoczonego murami miasta prowadzi przez wysoką, półkolisto sklepioną bramę. Przekraczam ją i oto jestem w mieście umarłych. Ci, którzy je sto lat temu planowali, byli mądrzy i przewidujący. Mieli odwagę zdawać sobie sprawę i nie ukrywać tego przed innymi, że człowiek jest istotą śmiertelną, i że miasto, w którym człowiek ma żyć po śmierci, będzie rosnąć i rozwijać się, gdyż wszyscy obywatele miasta żywych z czasem, prędzej czy później, przeniosą się tam. Cmentarz jest więc rozległy, obszerny, podzielony na kwatery, ma swoje dzielnice i ulice (…) Pochylam się nad grobem mojego ojca, oczyszczam ziemię z zeschłych liści i pożółkłych źdźbeł trawy, potem rozkładam znicze. Myślę: oto na głębokości półtora metra pod ziemią, wśród szczątków zbutwiałego drewna, leżą kości człowieka, który był moim ojcem. Przyjechałem tu tylko po to, aby zapalić światła na jego grobie.

Obecnie zapalam na tym grobie cztery znicze kilka razy w roku. Ojcu Kornela, jego babci, samemu Kornelowi i Wisławie Szymborskiej, która towarzyszyła wyprawom do Cieszyna i była przy śmierci ukochanego, w krakowskim mieszkaniu dnia 28 lutego 1990 roku (Kornel Filipowicz pochowany został na cmentarzu Salwatorskim w Krakowie). Mam wrażenie, że bywam na nim tylko ja, jestem tego niemal pewna. Kiedy go znalazłam był zupełnie zachwaszczony, wyryte na marmurze litery zacierały się od kurzu i zapomnienia, a teraz odkąd o niego dbam, nie widuję tam innych śladów poza moimi. Za każdym razem jednak, kiedy skręcam w alejkę działu VII wierzę, że trafię tam na tabliczkę pamiątkową wystawioną przez miasto pamięci pisarza, którego cenił sam Jarosław Iwaszkiewicz, i wielu wielu innych ważnych i zaprzyjaźnionych, a Wisława Szymborska z powagą i należnym szacunkiem chciała oddać Kornelowi swojego Nobla. Z miłości, szalonego wręcz zakochania, ale też z niekończącego się podziwu dla prozaika, który zatrzymywał czas i na tej pauzie obserwował to, co dla wielu było niedostrzegalne.

Cieszyn, dumna kochana prowincja Kornela Filipowicza, a nie ma tu nikogo, kto zechciałby z władz miasta poświęcić temu miejscu, i samemu Kornelowi Filipowiczowi, czas i pamięć. Zastanawiam się dlaczego tak szybko zaciera się ślad po kimś kto myślami, i w swojej twórczości, był w pełni oddany miejscu swojego dzieciństwa, a miejsce to dziś nie chce ulec tej wdzięczności, temu szczęściu i dzielić się nim na szerszą skalę. I nie chodzi mi tak naprawdę o ten cmentarz, rozumiem, że to tylko dla nielicznych byłoby miejsce ważne, ale o pamięć dla jego twórczości, osobowości i prowincjonalnego ducha. Pisał Kornel w opowiadaniu „Moja kochana, dumna prowincja”: O, moja słodka, dumna prowincjo! Jakże cię dobrze znam i rozumiem! Jestem przecież z ciebie, byłem tobą. Jesteś wrażliwa i czuła, ale pełna kompleksów, gdyż byłaś zawsze przedmiotem pośmiewiska. Jesteś mądra i chytra, kształcisz się, dużo czytasz, chłoniesz radio, ale podejrzewasz, że są od ciebie chytrzejsi. Panicznie boisz się, aby nie zostać nabraną (…) nie masz nigdy pewności absolutnej, że to, co ci się podoba, jest dobre. Jakże ośmieszyłabyś się, gdyby okazało się, że to co ci się podoba, jest złe! Chowasz więc swoje upodobania ukryte głęboko w sercu, a publicznie uznajesz i chwalisz wielkości tylko rzędu najwyższego. Najchętniej gościsz u siebie Iwaszkiewicza, nie zdziwiłabyś się, gdyby wstał z grobu Hemingway i pofatygował się do ciebie, do tego małego miasteczka, na autorskie spotkanie (…) Ale o takim Kornelu Filipowiczu to nie pamiętasz – chciałoby się dopisać. I tak już pewnie pozostanie na zawsze, wieków amen, choć serce prowincji pragnie inaczej.




Los
Pamięci Kornela Filipowicza

Przeminą pory roku, lata i dekady. Pewnego wieczoru
zaśniesz jak zwykle, a nazajutrz otworzysz oczy
i los nieoczekiwanie odsłoni się przed tobą jak krajobraz
przed siedemnastoletnim chłopcem, który w przedostatni dzień
wakacji wybierał się na rowerze za miasto, daleko
jak nigdy przedtem, w nieznaną okolicę.


Tam, pod sierpniowym niebem, zachwyciły go stawy
w dolinie i groble między nimi, i tatarak,
i ciemne świerki na drugim brzegu, których cienie
spotykały się na lustrze wody z tańczącymi
odblaskami słońca. A także złotawe brzuchy karpi
pod wodą, pohukiwanie ropuch i niebieskie ważki.

Nigdy przedtem nie zaznał takiego spokoju.
Czuł, że już nie może opuścić tego miejsca,
a jednocześnie wiedział, że musi powrócić.
Do rodziców, do szkoły, do miasta.


Zbigniew Machej


Bibliografia:
„Byliśmy u Kornela. Rzecz o Kornelu Filipowiczu”, praca zbiorowa z inicjacji Wisławy Szymborskiej i Jana Pieszczachowicza, Wydawnictwo Literackie, 2010; „Niezwykła codzienność. Sztuka widzenia i pisania Kornela Filipowicza”, Wojciech Lipowski, wyd. Śląsk, 2012; „Ku wielkiej opowieści. O życiu i twórczości Kornela Filipowicza”, Jan Pieszczachowicz, Wydawnictwo Literackie, 2010.

TEKST O KORNELU FILIPOWICZU napisałam dla 48. numeru kwartalnika artystyczno-literackiego "sZAFa".
Umieszczony został na blogu za zgodą redakcji - http://szafa.kwartalnik.eu/48/htm/esej/sznapka.html

2013-10-26

Mistrz Kornel Filipowicz - wspomnienia w 100. rocznicę urodzin pisarza (1)



Kornel Filipowicz z Wisławą Szymborską, fot. Archiwum Prywatne Aleksandra Filipowicza

 
Deszcz pada, pada, pada. Pada w dzień i w nocy. I w dodatku jest zimno. Stary kocur Murder, z wielkim kwadratowym łbem i małymi, pokiereszowanymi nieco w bojach uszami, cały pokryty krótkim, płowym, mimo wszystko zawsze bardzo starannie wypielęgnowanym futrem, drzemie ukryty w głębokiej wnęce piwnicznego okna. Nie będąc sam widziany, może w każdej chwili widzieć, co się dookoła niego dzieje. Siedzi w pozycji, która zapewnia mu najmniejszy kształt, najdoskonalszą nieruchomość, pozwala też uchodzić za rzecz nie zagrażającą nikomu, a w takie zimne dni jak dzisiaj zachować najlepiej ciepło własne. Kot Murder jest doskonale nieruchomy, ale nie jest  cegłą, kamieniem, drewnem. Nie jest także gołębiem, wroną, psem. Ma bardzo mocne poczucie tego, że nie jest kotem innym, tylko właśnie tym, którym w tej chwili jest. Więcej - nie traci świadomości tego, kim jest, nawet gdy stoi naprzeciw człowieka. Ma więc bardzo silne poczucie tożsamości. Nazwałem Murdera starym kotem. To prawda. Murder ma ileś tam lat, ale to nic nie znaczy, gdyś Murder nie starzeje się. Był co prawda kiedyś, dawno, maleńkim, cichutkim miauczącym koteczkiem, ale potem, gdy dorósł, zatrzymał się i przestał się zmieniać. Nie wyleniał, nie skaprawiał, nie roztył się, nie wyrósł mu brzuch, jak na przykład wielu okolicznym psom. Jego ciało pozostało smukłe i gibkie, futro gładkie i lśniące. Źrenice jego oczu są czyste jak niebo o wschodzie słońca. Murder patrzy tymi oczami i widzi wszystko, w dzień i w nocy, od mrówki idącej po ziemi, aż do sowy, która przysiadła na krawędzi dachu. Patrzeniu poświęca Murder bardzo wiele czasu. Patrzy, gdy poluje, ale patrzy też, a by patrzeć. Doprawdy tak, jakby to co widzi - trawa, domy, ludzie, drzewa - było także jego pożywieniem (...).
Nie pozostanie po nim ani jedna kostka, ani strzęp futra. Murder po prostu zniknie. Pewnego dnia nie zobaczę go siedzącego w okiennej wnęce, ani idącego powoli przez ogród. Żebym nie wiedzieć jak wpatrywał się, nie zobaczę już tego miejsca, w którym materia świata jest tak cudownie zagęszczona i tak doskonale uformowana w ruchomą, żywą, widzącą i czującą istotę. W opustoszałym powietrzu będę widział tylko ziemię, kamienie, trawę. Jeśli przestanę widzieć coś, co przedtem widziałem, to tak jakby mi odebrano rzecz, którą przedtem miałem. I będzie mi smutno.


Kornel Filipowicz, fragm. opowiadania "Kot w mokrej trawie", Wydawnictwo Literackie, Kraków 1977

Stopniowe wychylenia poza gumkę...


Nie wiem ile czasu minęło, nawet mi się nie chce liczyć. Wieczność odosobnienia. Robiłam kilka podejść, ale za każdym razem odwracałam się od klawiatury chwytając za długopis i mój jarzębinowy notes na gumkę. Jak Wiesław Myśliwski w czytanej aktualnie przeze mnie książce "Ostatnie rozdanie". Wydaje mi się, że pewne myśli nie są w stanie wyjść dalej poza moje wewnętrzne przeżycia. Nikt lepiej niż ja sama się z nimi nie upora. Stąd to milczenie. W moim przypadku bywa ono remedium. Jeśli w ogóle na śmierć dostępne jest jakiekolwiek remedium. I nie jest tak, że nie było szczęścia w międzyczasie, ojjj sporo go, jednak coś mnie w tym szczęściu ograniczało. Pamięć. Vis maior.