Usiadłam wczoraj z Lolą w parku, na głowę padał nam deszcz płatków magnolii, słońce przyjemnie pieściło niejedną wysuniętą z butów stopę. Dwie dziewczyny siedziały chłopakom na kolanach, w krótkich szortach, z głośnymi bransoletkami na rękach, których dzwonienie odbijało się od poszczególnych ławek porywając ze sobą kolejne dźwięki, składające się na to wiosenne popołudnie. Pachniało zauroczeniem. Słodką miłością. Samotnie siedząca staruszka spoglądała na młodych, i drżały jej kąciki ust... Wcześniej spotkałam się z szefową, na spokojnie, dawno tak otwarcie nie rozmawiałyśmy, chyba nigdy, przez siedem lat współpracy. I siedząc tak na tej ławce, kiedy Lola wyławiała patykiem płatki magnolii z fontanny, pomyślałam o tym, że nie lubię siebie sprzed lat. Po trzydziestce stałam się bardziej płynna, nie jestem już rwącym nurtem emocji, które mnie wyprzedzały i nim zdążyłam je pojąć, taranowały wszystko na co po drodze natrafiły. Teraz mam w sobie spokój, jak widać z wiekiem nie tylko zmarszczki się nabywa. Mówi się, że człowieka nie można zmienić, a ja widzę, jak przeżycia zmieniają ludzi wokół. Mnie samą też.
Bywam tutaj rzadziej, bo dzień mnie oszukuje, miał przecież być dłuższy. Perfidny drań. Dwie firmy na pokładzie rodziny, dwoje dzieci, trzy psy, dwadzieścia pięć zeschniętych choinek, około pięćset czekających na przesadzenie, wieczorne turnieje w badmingtona, rower, hulajnoga, test trzecioklasisty, ślub przyjaciółki, nowe projekty męża (każdego dnia inne), do tego dochodzą moje, plany realne i marzenia... kręci się karuzela, coraz wyżej, dodaję jej atrakcji, jakby sama w sobie mało miała uroku. Czasem jednak zamykam oczy na kilka minut, daję się unieść ponad rzeczywistość, rozluźniam mięśnie, odganiam napięcie, frunę lekko pomiędzy bielą kwitnących wokół drzew owocowych. Kontrola nad wszystkim jest niezdrowa, z czasem zaczyna nawet boleć. Dlatego usiadłam na huśtawce ogrodowej i patrzę w dal, pod las, przemykając wzrokiem po żółtym dywanie mleczy. Pachnie świeżo skoszoną trawą. Cisza. Cisza. Cisza.