2012-03-02

Najtrudniejsza książka świata - "Finnegans Wake" James Joyce

James Joyce z Sylvią Beach - pierwszym wydawcą "Ulissesa"

Podobno gdyby James Joyce nie napisał „Ulissesa” to o „Finnegans Wake” nikt by dziś nie pamiętał. Nie czytałam jeszcze „Ulissesa” (zwlekam skutecznie odstraszana), nie znam więc siły słów tego irlandzkiego pisarza ani też głębokości dziury w jaką można wpaść od nierozumienia najtrudniejszego na świecie dzieła, ale czytając fragmenty „Finnegans Wake” jestem pełna obaw i oporów, że w taką właśnie dziurę wpadnę i się z niej nie wyczołgam. Jako przeciętny, niewykształcony w kierunku literackim czytelnik nie dam rady dotrzeć do fundamentów każdego słowa z osobna i poznać ukryte znaczenia, które Joyce serwuje. I co najważniejsze zrozumieć co miał do przekazania, i jaki był cel jego siedemnastoletniej batalii z neologizmami, kalamburami, aluzjami, cytatami z chyba wszystkich świętych ksiąg i klasyków. Czy zawarł w niej jakiś tajny kod otwierający bramy do rodzinnych problemów, szyfr do uwolnienia się od nich, sposób na ucieczkę przed schizofrenią, którą zdiagnozowano u jego córki Lucii, i której diagnozy unikał on sam. Przeczytałam w wywiadzie z Krzysztofem Bartnickim (tłumaczem) w Magazynie Literackim Tygodnika Powszechnego, że u Joyce'a oprócz schizofrenii, doszukano się też „klasycznych symptomów choroby Kraffta-Ebinga – strach przed homoseksualizmem, fantazji związanych ze zdradą żony, fetyszyzmu, masochizmu i voyeuryzmu, obsesji kloacznej i kazirodczej”. Nie wiem czy mam ochotę wnikać w jego urojenia, ale z drugiej strony pełna podziwu jestem dla jego geniuszu, bo by stworzyć 628 stron własnego języka i ująć to w ramy globu, to geniuszem bez dwóch zdań być trzeba ( Katarzyna Bazarnik – badaczka twórczości Jamesa Joyce'a dowodzi w swojej książce „Wokół Jamesa Joyce'a”, że liczbę stron „Finnegans Wake” da się wywieść ze wzoru na obwód koła 2 x 3,14 x 100, a zakamuflowane aluzje geograficzne wskażą na położenie biegunów, równika i zwrotników). Geniuszem dla mnie niewątpliwym jest też sam Krzysztof Bartnicki. Oto fragment jego mistrzowskiego tłumaczenia, nad którym spędził dziesięć lat dając sobie początkowo na tę pracę dwa lata (większą cześć można przeczytać w Magazynie Literackim Tygodnika Powszechnego nr 1-2/2012).

(…) Owym ptakiem była pięćdziesięcioletnia z okładem Belinda z Doranów (nagroda Terzii, Serni medal, tytuł Cip-palce-lizać na Hane Exposition) a to co wybazgrała pazurem klokkodzinie dwunastej wyglądało zogzag ładnie jak solidnych rozmiarów płachtę papieru listowego wypisanego z transkratku w Bostonie (Mass.), last pierwszej do Drogiej po którym wspomina Maggy ma się dobrze i wszystkich w domu zdrównie dobrze i tylko nienakisły upał miał mlekki wpływ na van Houtenów i elekcję generalną z cudną twarzą urodzonego dżentelmena z pięknym prezentem z kołaczy weselnych dla drogiego dzięki Chriestie i z wielkim pośmiechówkiem biednego Ojca Michała na koniec pamiętaj o życiu i Muggy jak się miewasz Maggy i z nadzieję że wkrótce usłyszę dobrze już muszę kończyć gorące uściski dwa bliźniaków i cztery całusy w kół na krzyż dla świętego paula holey kąt holipolis wyspełna świętości pe es od (szarańcza może zjeść wszystko ale tego znaku nie może) arcyszczerze liczdajnej tszajnej tapli. Ta plama, i to czajna plama (zbytnia ostrożegność mistrza blagierniczego, jak zwykle, podpisuje stronę na straty), w wylewnej chwili potwierdziła markę, oto prawdziwy relikates praładnej poezji irgarnczkiego ludu, owej lydialikatnej madamcholijnej klasery dam zwanej huraj-za-mną-za-mgłą (…)

Książkę wydało Wydawnictwo Ha!art z premierą ustaloną na 29 lutego 2012, stąd też wszędzie teraz na gorąco o tym właśnie dziele. Wywiad z tłumaczem Krzysztofem Bartnickim pojawił się też w Magazynie do Czytania „Książki”. Tam zapytany „na czym polega trudność tego tłumaczenia” odpowiada: „np. w jednym wyrazie jest coś po hebrajsku, po węgiersku i jeszcze coś w slangu Rumunów wędrujących przez Karkonosze. I to nie jest tak, że Joyce sobie te słowa rzucił, zrobił gulasz, tylko one są w konkretnych, ważnych miejscach. Nie możesz z nich zrezygnować albo wyrzucić niemiecki, a w zamian dać szwedzki. Jeżeli dowiaduję się, że np. w wyrazie jest nawiązanie do czegoś niemieckiego, szwedzkiego i islandzkiego, a ja mam z tego zrobić polski wyraz, to muszę go jakoś wymyślić”. Ciekawa jestem tych właśnie wymyślonych spolszczeń. Pojedynczych słów zagadek. Słów pułapek. Całego dzieła raczej nie ogarnę.

Podoba mi się nazwanie siebie "tłumaczem molekularnym". Krzysztof Bartnicki w Magazynie Literackim mówi: "Otóż Joyce'a trzeba tłumaczyć jak najdosłowniej, zaczynając od liter, przez morfemy, słowa, kawałki zdań, interpunkcję, akapity etc. Przekładając tę powieść, poruszałem się na poziomie atomów języka, na poziomie molekularnym.  W tym sensie jestem tłumaczem molekularnym. Moje zadanie polegało na przetoczeniu krwi kropelka po kropelce. Nie na oglądzie całego organizmu, nawet nie na oglądzie jego poszczególnych układów (kostnego, mięśniowego etc.), tylko na wiwisekcji tkanki, analizie odcinka DNA. Ta metoda była niezbędna, ponieważ istotą dzieła nie jest w tym przypadku fabuła, lecz struktura atomów".

Wydawnictwo Ha!art pisze na swojej stronie o książce tak: Jak głosi jedna z wielu prób interpretacji, ostatnia książka Joyce’a to podróż w głąb ludzkiej, boskiej czy kosmicznej, pogrążonej we śnie zbiorowej jaźni, dla której irlandzki pisarz wynalazł specjalną mowę – symfonię skomponowaną z neologizmów i wielojęzycznych kalamburów. Z czasem ten oniryczny, wzniesiony na ruinach wieży Babel wszechświat urósł do rangi prawdziwego mitu, mającego swych zaprzysięgłych zwolenników i równie nieprzejednanych wrogów. Żaden utwór literacki nie wzbudził tylu kontrowersji – po dziś dzień Finnegans Wake uchodzi za najbardziej tajemniczą książkę XX wieku, a być może i całej literatury. Dzięki brawurowemu przekładowi Krzysztofa Bartnickiego, ukazującemu się pod tytułem Finneganów tren, z tym legendarnym dziełem może wreszcie zapoznać się polski czytelnik. Wydawca dołożył wszelkich starań, aby możliwie wiernie odtworzyć oryginalny kształt książki – jej format, czcionkę, zaprojektowaną zgodnie z sugestiami Joyce’a okładkę, oraz wywiedzioną z matematyczno-geograficznych proporcji liczbę stron, jak wiele wskazuje, zaplanowaną przez autora. W oryginale Finnegans Wake zawsze wydawane było w identycznej, 628-stronicowej objętości i taką objętość ma również polski przekład. Dołącza on do elitarnego klubu niewielu powstałych do tej pory kompletnych tłumaczeń tej jedynej w swoim rodzaju książki.
Czy warto w nią zajrzeć? Tracić czas na jej czytanie? Nie odnajdywać żadnych historii, nie poznawać głównych bohaterów, trwać jedynie w zagmatwanym poemacie prozą pisanym, z obcymi słowami zrodzonymi w głowie schizofrenika, być może nawet we śnie? Sami się musimy przekonać. Ja zajrzę. Niekoniecznie zaraz przeczytam. Może w dziesięć lat, a może w siedemnaście. Może nigdy. Ale na pewno nie będzie stać zupełnie bez zainteresowania, bez oznak przemyśleń, bez śladów ołówka... „klokkodzinie” czy „lydialikatnej madamcholijnej”. Czyż nie warte zapamiętania? I to z tak niewielkiego fragmentu. Nawet mnie ta głęboka dziura przestała przerażać.