2008-11-25

Pada śnieg, pada śnieg

No i sypnęło śniegiem. Dzieci na jego widok wpadły w szał nieokiełznanej radości i tyle było z niedzielnego dłuższego drzemania.
Padały pytania za pytaniem... mamo, a gdzie mam czapkę, a gdzie rękawice, a gdzie jajo do zjeżdżania, no wiesz to kolorowe, a muszę ubierać rajtki, a mamo gdzie mam kombinezon, a ona jest chyba już mały, a jest dość śniegu na sanki, a masz marchewkę, a idziemy już , mamo, mamo, mamo, ja siama ...
O jedenastej byliśmy całą rodziną w ogrodzie. Spod śniegu wystawała trawa, wiało jak na Sybirze, z nosów kapało, policzki zamarzały... ale ich uśmiech był bezcenny.
Zjeżdżali z dwumetrowego skalniaka na sankach, jajku, ale najbardziej spodobały im się własne tyłki i nawet śnieg w buzi nie odstraszał... było wielkie hurrrrraaa!!!
Zrobiliśmy też dwa małe bałwanki. Bałwan Charlie był wyższy i miał zeza. Bałwan Lola miał dłuższe ręce i grubszy brzuch. Gdyby nie oni, nie udałoby się dzieci zagonić do domu. Tylko dzięki przekonaniom, że do wieczora będą mogli przyglądać się bałwankom, udali się przemoczeni na ciepłą zupę.

Całe popołudnie obserwowały mnie zatem z tarasu dwa bałwany.
Jeden duży, drugi mały. Jak tylko któremuś odpadło oko, bądź guzik, zostawałam wypędzana na taras w celu wykonania operacji wbicia  z powrotem ziela angielskiego.
Wieczorem nie obyło się oczywiście bez próśb wniesienia ich do cieplutkiego domku, bo tam im przecież smutno i zimno i straszno...
Ale mamuś, prosiiiimyyyyyyyyyyyyy...
Nie uległam, no bo jak... i dziś mi się rano bura dostała.

Bałwany postanowiły odpłynąć i smutek w sercach zagościł.
Że to niby moja wina, bo postanowiłam im umrzeć.

Wasza zasmucona
Virginia