Żałuję, że nie obejrzę dziś na żywo gali z wręczania Oskarów, i nie chodzi tym razem o film...
Właśnie wykręcam pośladkami dziurę w kanapie, podjadam w paseczki skrojone jabłko i obserwuję tańczące palce u stóp. Chętnie wymieniłabym swój budzik na pana z gitarą i gromadką dzieci. Każdego ranka wstawałabym z uśmiechem i tanecznym krokiem zmierzałabym z stronę łazienki fałszując radośnie. Muzyka to ogromna siła napędowa. Wiara w marzenia jeszcze silniejsza. A gdy do tego dołożyć dzieci, to słońce pojawia się w środku nocy.
Podejrzewam, że nauczyciel muzyki Gregg Breinberg, a tym bardziej spora grupa dwunastoletnich dzieciaków z Nowego Yorku, z różnych, niekoniecznie dobrych domów, gdzie patologia i bieda są odczuwalne, jeszcze kilka lat temu, zbierając się na próbach szkolnego chóru, nawet w najśmielszych planach nie snuli wyprawy na galę Oskarów. Tymczasem dzisiejszego wieczoru, na specjalne zaproszenie, właśnie tam się znajdują i wierzę, że poruszą grube ryby filmowego biznesu na fotelach. Sami posłuchajcie przed snem (jeśli jeszcze ktoś nie śpi :), a jeśli macie siły to tutaj możecie o nich przeczytać. Niesamowite dzieciaki, każdy z nich na swój sposób przeżywa muzykę i żadne nie jest tam na siłę, ani też nigdy nie było. Gregg Breinberg założył chór, który miał być dla tych dzieci poniekąd terapią, odskocznią od trudnych warunków życiowych, światełkiem rozjaśniającym ich twarze i dusze... No i udało mu się to. Więcej takich Gregg'ów proszę.