Uwielbiam zimę, szczególnie tę na prospektach reklamowych wychwalających pod niebiosa zimowy kurort w Alpach. Na przefiltrowanych milion razy zdjęciach śnieg wygląda jak ledwo ubita kremówka, albo jak dywan z ptasiego mleczka i pewne jest, że nie skrywa pod powierzchnią zabójczej warstwy lodu. Nikt nie upada, nie słychać przekleństw, nikomu nie odmarzają stopy, wszystkie dzieci zajmują się sobą same, a rodzice popijają w tym czasie grzane wino na drewnianych leżakach i wystawiają twarze do słońca. Promienie dotykają ich alabastrowych twarzy, tworząc po kilu minutach wokół okularów maskę koloru malinowego co znacznie ułatwia im przekazanie kolegom w pracy informacji, że bawili się wyśmienicie i to właśnie w ich ręce trafiła premia o którą walczyło kilka osób.
Może taki wypad potrafi uszczęśliwić… baaa, na pewno potrafi, ale w naszym wypadku jest odległy jak Kraina Wiecznej Nudy. Po pierwsze nie stać nas na dwukrotne wakacje w roku ( bezsprzecznie wybieramy letnie), a po drugie z trzylatką i ośmiolatkiem to możemy ewentualnie stworzyć rodzinę człapających pod górę pingwinów (krzesełka na wysokości kilkuset metrów nas przerażają), które zaginą w środku lasu i nie dojdą nigdy do bajkowej krainy u szczytu.
Może taki wypad potrafi uszczęśliwić… baaa, na pewno potrafi, ale w naszym wypadku jest odległy jak Kraina Wiecznej Nudy. Po pierwsze nie stać nas na dwukrotne wakacje w roku ( bezsprzecznie wybieramy letnie), a po drugie z trzylatką i ośmiolatkiem to możemy ewentualnie stworzyć rodzinę człapających pod górę pingwinów (krzesełka na wysokości kilkuset metrów nas przerażają), które zaginą w środku lasu i nie dojdą nigdy do bajkowej krainy u szczytu.
Zdecydowanie nie jesteśmy miłośnikami zamarzania w lesie.
Aby więc nie myśleć o cudzych premiach, ani zakurzonych deskach snowboardowych na poddaszu, które miały swoje pięć minut nim jeszcze dzieci zorientowały się, że wymykamy się bez nich, ale aktualnie taki samotny wypad nam nie grozi, bo zwyczajnie żal nam ich nosów przyklejonych do szyby … wybraliśmy się więc rodzinnie na kręgle. Zamiast butów narciarskich włożyliśmy jakieś śmieszne klubowe trampki, których historia sięga chyba czasów praskiej wiosny i krokiem posuwistym imitującym narciarstwo ruszyliśmy gęsiego na tor. Leżaków nie było, grzanego wina też, ale za to czeski Pilsner unosił się w powietrzu, bo podobno sprzyja on nie przejmowaniu się punktacją i faktem, iż kręgle najzwyczajniej w świecie oszukują.
Kiedy już opanowaliśmy podstawy, a mianowicie które z pięciu palców wkłada się w trzy otwory znajdujące się na kuli i nauczyliśmy się wypuszczać z rąk dwukilogramową kulę z siłą, która by ją doprowadziła do kręgli, to zabawa zaczęła się na całego. Byliśmy wpatrzeni w nic nie mówiącą nam punktację i zajęci wyjaśnianiem dziwnego zjawiska, które polegało na tym, iż zbijając na przykład 6 kręgli, w drugiej rundzie pojawiało się ponownie do zbicia 5, co nie dawało nam spokoju, bo nasze oczy doliczyły w sumie kręgli 10. Ale w związku z tym, że na bowlingu znamy się jak na wędkowaniu, to nie wzywaliśmy nikogo z obsługi.
Jednak przy wyjściu zgłosiłam dziwną matematyczną sprzeczność i po sprawdzeniu przez obsługę okazało się, że nasz tor jest po prostu zepsuty. Jak na czeską kulturalność przystało zostaliśmy nagrodzeni rachunkiem w wysokości zero koron i mimo, iż nie jest to kręgielnia na poziomie europejskim to chętnie do niej wrócimy.
Zobaczyłam natychmiast radość w oczach dwóch pokonanych przeze mnie męskich macho-kręglarzy, bo moja wygrana została uznana za nieważną... niech im będzie, chętnie zmierzę się z nimi jeszcze któregoś zimowego popołudnia.
A Alpy... no cóż zaczekają, tak jak Francja, Holandia, Włochy, Meksyk, Indie, Anglia… i wiele innych miejsc, których nie sposób zobaczyć, tak jak nie sposób przeczytać wszystkich książek.
Wasza niedzielnie rosołem przesiąknięta
Virginia