2009-06-29

Michael Jackson nie żyje

  



Wieczorem w czwartek pojawiły się pierwsze informacje, że Michael Jackson został odtransportowany w śpiączce do szpitala. Nie wierzyłam. Jednak kiedy położyłam się do łóżka, kiedy próbowałam zasnąć, nie dało się... kalejdoskop wspomnień przesypywał się pod moimi powiekami, słowa i muzyka Dirty Diana, Heal the word, Human nature, Billy jean i innych jego piosenek odbijały się od ścian ciemnej sypialni.
Cofnęłam się 13 lat wstecz.

Był rok 1996. A dokładnie 20 wrzesień. Miałam niespełna 17 lat, a jednak udało mi się ubłagać mamę, żebym mogła 400km pojechać na koncert człowieka, który działał na moje biodra każdym dźwiękiem swojej muzyki. Nie należałam do tej grupy mdlejących fanek, nie miałam pod sufit oklejonego jego wizerunkiem pokoju, ani też nie marzyłam o tym, żeby został moim mężem, ale czułam, że taka okazja może się nie powtórzyć.
I miałam rację... Było nas czterech. Dwie dziewczyny i dwóch chłopaków. 19 września o 20.05 wsiedliśmy do pociągu i o 5 rano byliśmy w Warszawie. Od razu pojechaliśmy pod Marriot, gdzie czekały już dziesiątki fanów. Zmęczeni, niewyspani, pognieceni podróżami, ale wyczuleni na każde otwarcie się drzwi hotelu. Wszystkie oczy wypatrywały Michaela.
Aż w końcu wyszedł...
O 18.00 specjalnym kursem "Koncert Jacksona" dojechaliśmy autobusem na Bemowo. Cała Warszawa była zakorkowana, wyczuwana była nerwowa atmosfera, zarówno kierowców, jak i fanów, którzy bali się, że nie zdążą. Samo lotnisko pękało w szwach. Otworzyliśmy buzie z wrażenia, bo nie do końca byliśmy pewni, czy to był dobry pomysł.
Tysiące ludzi, nie tylko narodowości polskiej, dreptało prawie w miejscu wymieniając się ostatnimi uwagami gdzie kto się spotyka jak się zgubi. Nas też przeraził ogrom ludzi przeraził, tym bardziej, że nie udało nam się zamienić z nikim biletami. Chłopaki mieli sektor V, a my dopiero X. Ale nie było mowy o wycofaniu się ...
Po przejściu przez trzy kontrolne bramki, w których dokładnie sprawdzano czy nie wnosimy czegoś niebezpiecznego, ruszyliśmy przed siebie. Do sceny było jakieś 2,5 km. Z ostatniego, XXV sektora widać było tylko mały kwadracik. To była scena. Wielkości kostki rubika.
Jak doszliśmy do naszego X widok zbytnio się nie zmienił. Ale nie miałyśmy wyboru. Zostałyśmy, a nasi dżentelmeni zamiast oddać kobietom bilety, sami ruszyli do swojego V sektoru.
Łzy popłynęły nam po policzkach. Nic nie widziałyśmy. Wokół leciały w naszą stronę przekleństwa innych niezadowolonych fanów. Postanowiłyśmy działać i wyrwać się z miejsca, w którym skumulowała się podejrzana grupka mężczyzn.
Na kolejnej bramce (powinnam za to Oskara dostać :) wykazałam się doskonałą grą aktorską. Szkodliwość owego przedsięwzięcia była znikoma, nikomu nic nie ukradłyśmy, nikomu nie odebrałyśmy miejsca... po prostu troszkę skłamałyśmy :) Ale ciii.

I tym oto tajemniczym sposobem doszłyśmy pod samą scenę, do II sektoru, który był najlepszym z możliwych. Punktualnie o 21.00 (po całkiem znośnym występie Formacji Nieżywych Schabuff i Dj Bobo) na niebie rozbłysły sztuczne ognie, a na scenie wylądowała rakieta. Otworzyły się drzwi i stanął w nich Michael, w srebrnym kombinezonie. Z kłębów białego dymu coraz intensywniej wyłaniała się sylwetka najbardziej znanego króla popu. Stał nieruchomo kilka minut, na lekko ugiętych kolanach i z charakterystycznie odwróconą w jedną stronę głową. Nie ruszał się. Ale widać było jak wciąga w siebie powietrze pełne euforii i uwielbienia fanów.
Lotnisko oszalało. Piszczał nawet sam beton pod 120 tys. par butów ...

Pierwszą piosenką był "Scream", który Michael odtańczył z kolegami robotami w bardzo energicznym układzie. Dopiero na drugiej "They don't care about us" zrzucił z siebie kombinezon i ukazał się nam w złotym przylegającym do ciała stroju i oficjalnie się przywitał. Nie było końca pisków, gwizdów i głośnego "Michael, Michael, Michael ... ".

Po jakiejś godzinie koncertu zostałyśmy ukarane za przeciśnięcie się pod samą scenę. Nastąpiła fala nieproszonych gości. Jak się później dowiedziałam, jakieś tysiąc ludzi przecisnęło się gdzieś bokiem i pchali się na przód. Coraz bardziej nas ściskano. Nie byłam w stanie nawet podnieść ręki, żeby pomachać do koleżanki, która znikała mi z oczu.
Po kilku minutach straciłam ją całkiem, a wszyscy byliśmy przechyleni w bok o jakieś 30 stopni. Gdyby nie fakt, że podtrzymywaliśmy się nawzajem własnymi ciałami, nastąpiła by tragedia. Półprzytomne osoby i dzieci były wyciągane górą. Michael nie przestawał śpiewać. Ludzie zaczynali płakać ...
Ale na szczęście po jakiś piętnastu minutach organizatorzy poradzili sobie z rozładowaniem fali ... resztę koncertu jednak wysłuchałam zupełnie sama. Koleżankę odnalazłam dopiero o 1 w nocy na stacji benzynowej przed lotniskiem, na którym umówiłyśmy się w razie takiej właśnie sytuacji. Stamtąd autobus (jeden z 80 podstawionych), wypchany po brzegi i trąbiący wiecznie na pozostałe sto tysięcy ludzi idących ulicą, dowiózł nas do centrum.
Byliśmy wykończeni emocjami. Wypełnieni wspomnieniami. Dudniło nam w uszach. Nie spaliśmy do rana.

Ale wracając do samego koncertu, było to show, którego nie sposób zapomnieć. Jackson był prawdziwym królem sceny, która go kochała. Poruszał się po niej pewnie i płynnie, a jego taniec na żywo naprawdę wyciskał z człowieka łzy wielkiego uznania. Wydawało się bowiem nieprawdopodobne, że taka gibkość i zwinność ciała, połączona z tanecznymi trikami, jest możliwa.
Dla mnie Michael był, jest i będzie zawsze wielkim artystą. Muzykiem legendą, tak jak Elvis Presley, czy Freddie Mercury.
Czy płakałam w piątek? Tak, płakałam, bo wiem jak liche są dusze artystów. Ich życie to całe pasmo wysokich gór, rwących potoków i głębokich mórz. I nie interesuje mnie co mówią inni, Ci którzy nazywają go ćpunem, białym murzynem, czy dziwakiem. Nawet jeżeli taki był to co tego? A jeśli faktycznie chorował na bielactwo nabyte - vitiligo i całe życie był niesłusznie oskarżany o odbarwianie sobie skóry? Jeżeli był ćpunem, bo musiał, bo nie był w stanie radzić sobie z bólem i głęboką depresją?
Nie mam prawa oceniać go jako człowieka. Każdy ma prawo być tym kim chce. I za jaką cenę chce. Choć wydaje mi się, że Michael nigdy w pełni nie był tym kim chciał być. Patrząc na jego oczy, mam wrażenie, że to najsmutniejsze spojrzenie show biznesu. Nawet kiedy się uśmiechał, oczy pozostawały gdzieś w tylko jemu znanej ciemnej otchłani pełnej bólu i niespełnienia.

Ale jako artysta i człowiek sceny był niepowtarzalny i zawsze jego muzyka będzie żyła, mimo iż jego już z nami nie ma.