Skończył się Stary Rok, zaczął Nowy, czyjeś życie stało się wspomnieniem, czyjeś wplata się w obecną rzeczywistość... ludzkie, psie, obce, bliskie, w każdym z nich jednak istnieje wspólny mianownik. Przemijalność. To Ona towarzyszyła mi w tych ostatnich dniach roku z powodu straty, która ciągle wyciska ze mnie łzy kiedy patrzę na kopiec świeżo uniesionej ziemi w ogrodzie, albo kiedy kładę się do łóżka, w którym brak jednej siwej mordki... To Przemijalność nadal trzyma się moich myśli w nowym roku po przeczytaniu książki „Za zakrętem” Mariki Krajniewskiej. Dzięki tej książce zrozumiałam jak wszechobecna Ona jest, a dzięki mojemu psu, jak ciężko mi się z nią pogodzić. Może z pewną emfazą do niej podchodzę, ale czyż nie jest Ona najczęstszym co się nam przydarza? Czyż nie warta jest głębszej analizy? Wszystko przemija, wszystkiemu możemy przypisać jej różnorodność, stworzyć na potrzebę wspomnień ujmujące kolaże, ale dopiero kiedy przemijalność objawia się w tej czarniejszej postaci, to mamy do niej żal i traktujemy jak wroga. Przeklinamy ją, a to przecież dzięki niej, odkrywamy kolejne etapy wielobarwnego istnienia. Nieprawdaż?
W książce „Za zakrętem” poznałam historię dwóch kobiet, Anny i Iriny, które jednocześnie straciły w wypadku, jedna córkę Julię, druga syna Romana... to chyba najgorsze odgałęzienie przemilajności, utrata dziecka, totalne złamanie. A i z nią trzeba się pogodzić, bądź znaleźć w sobie odwagę na odejście z tego świata. Cieszę się, że właśnie teraz, w obliczu mojej na znacznie niższym poziomie straty, trafiłam właśnie na tę książkę. Czytając o losach tych kobiet, biorąc na siebie ich ból, ich wspomnienia, ich obezwładniające cierpienie, poczułam jak szczęśliwie do chwili obecnej jestem doświadczana tylko przez tę jasną stronę przemilajności. Idę alejką, wzdłuż rzeźbionych różnorako dni - jak postać na okładce książki - zgodnie ze wskazówkami zegara czasu, jednak najbliżsi podążają tuż obok mnie, mimo iż czasem krok przede mną, bądź dwa za mną. To najważniejsze, a mniejsze i większe starty wpisane są w tę podróż i muszę próbować się uczyć to akceptować.
Wracając jeszcze do książki...
„Za zakrętem” to głęboko psychologiczny obraz godzenia się z przemijalnością życia ludzkiego, jednak w miarę możliwości bardzo pięknie pokazany z Petersburgiem w tle, po którym kobiety poruszają się śladami swoich zmarłych dzieci. Szukają najdrobniejszych szczegółów istnienia własnych dzieci, które zginęły w tragicznych wypadku. Spacerując parkiem wśród fontann, pokonując trasy metrem, czy popijając wspólnie zieloną herbatę i jedząc peterhowskie „pyszki” opowiadają sobie nawzajem historie swoje i swoich dzieci, jedna drugą wspierając szukają drogi powrotnej ku normalnemu życiu. Przenoszą się razem nad brzeg jeziora gdzie w słomkowym kapeluszu z książką w rękach siedziała nastoletnia Julia, którą wówczas po raz pierwszy swym młodzieńczym zauroczeniem obdarzył Roman... Irina wspomina swoją babcię, domek dwurodzinny, który po niej odziedziczyła i sąsiadkę wiedźmę, która uratowała swe dzieci od śmierci głodowej; Anna mieszkanie w komunałce skąd pochodziła nawiedzająca ją sąsiadka Ninel; Irina męża pijaka, Anna męża którego nie dane było jej zbyt długo kochać... wszystko to sprawiło, że kobiety stały się sobie bliskie niczym siostry: Nie mówiły o sobie koleżanki, bo łączyło je coś więcej niż koleżeństwo. Przyjaciółkami też nie mogły się nazwać, choć było to określenie chyba najodpowiedniejsze. A to dlatego, że nie przyjaźń je połączyła, lecz nienawiść. Zwykły mówić o sobie siostry. Lecz sformułowanie to nie było nacechowane pozytywnym, rodzinnym uczuciem. Siostry niedoli albo po prostu znajome (...)
(...) Cztery lata temu spotkały się po raz pierwszy. Krzykom i obelgom nie było końca. On ją zabił. Ona zabrała go mnie. On. Ona. Przez niego. Z nią. Tylko rozdarte matczyne serce i ból. Łzy i krzyk. Strach i niepojęte uczucie pustki, która nagle wtargnęła do wnętrza. Ogołocone życie.
Spotkały się na cmentarzu. Przeklinały jedna drugą za to, że traf chciał, aby pochowały dzieci na tym samym cmentarzu na obrzeżu miasta. Anna krzyczała najgłośniej. Irina najciszej milczała. Anna chowała się za brzózkami, które jak na ironię posadzono, aby ożywić tę część cmentarza. Irina udawała, że jej nie zauważa. Podświadomie się szukały. Irina kątem oka, nie odwracając głowy, aby nie spłoszyć Anny. Anna, chodząc między drzewami w oczekiwaniu na pojawienie się znajomej już sylwetki.
Za każdym razem wewnętrzna walka. Krzyknąć, walnąć pięścią. Objąć i zapytać, jaka była w domu tej kobiety. Wędrówki cmentarnymi alejkami na mogiłki Julii i Romka. Przesiadywanie na ławeczkach. W końcu w milczeniu. W zupełnym milczeniu. Potem trzymając się za ręce. I tak już zostało (...)
Dla mnie ta książka była w danej chwili bardzo ważna, bo prawiła o przemijaniu, które dzięki niej ułożyłam sobie według pewnej hierarchii i pozwoliłam odejść w spokoju mojemu psiemu przyjacielowi. Jednak zbyt emanował z niej smutek, który miałam wrażenie momentami był na siłę dopięty do pięknie opowiedzianej historii o stracie najbliższej osoby. Nie wiem, może gdyby ta książka była grubsza (ma jedynie 148 stron) to natężenie tych wszystkich tragicznych sytuacji, o których w niej się czyta, byłoby bardziej naturalne, mogące się wydarzyć. Tymczasem ma się wrażenie, że Autorka chce do ostatniej kropli wycisnąć z czytelnika łzy i skutecznie się jej do udaje, aż do końcowej kropki. A ja chyba tych łez ostatnio miałam za dużo... Jednak właśnie dzięki temu będę tę książkę pamiętać i uważam, że warto poświęcić jej wolne popołudnie, bo zarówno jej tematyka jak i samo pisarstwo Mariki Krajniewskiej godne są zauważenia i chwili refleksji.
A dla mnie to pierwsza książka w tym roku, więc też z tego powodu ważna, bo jaka pierwsza takie kolejne.
O autorce: Marika Krajniewska, ur.1979r. w Petersburgu, z wykształcenia jest tłumaczką, a z zamiłowania dziennikarką. Fascynuje się kulturą polską i rosyjską, pisze z potrzeby serca. Jest laureatką drugiej edycji konkursu "Czerwone jabłko miłości" na najpiękniejsze opowiadanie o miłości, organizowanego przez magazyn Pani. Jej opowiadanie zostało wybrane przez jury, w skład którego weszli między innymi: Janusz Leon Wiśniewski, Małgorzata Domagalik i Joanna Brodzik. Jest mamą uroczej czterolatki. Jej debiutancka powieść to „Papierowy motyl”, pod taką nazwą założyła też własne Wydawnictwo Papierowy Motyl . Ponadto napisała też „Zapach malin” i wraz z Marzeną Lickiewicz „Erę kobiet”. Z miłą chęcią sięgnę po kolejne książki tej dobrze zapowiadającej się polskiej pisarki.