Tydzień ferii za nami. Pokonaliśmy kilkaset kilometrów do Dosi i z powrotem, przez małe miasteczka o niskich kamienicach, przez wioski w których dziadkowie w sterczących czapkach siedzieli mimo mrozu na ławkach przed domami, a listonosz jeździł na rowerze. Mijaliśmy kilometry autostradą, kilometry slalomem między dziurami, przez gwarne centrum, przez oprószony śniegiem las... lubię jeździć samochodem, świat za oknem mimo obecnej szarości ma sporo do przekazania.
Wróciliśmy przed czasem, świadomie, bo dzieci od Dosi poległy powalone chorobą i będąc matką wiem, że w takich chwilach myśli się tylko o jednym. O zdrowiu własnych dzieci i zapewnieniu im jak najlepszej opieki, byle z dala od szpitala (co Młodszemu groziło). Nie zdążyłyśmy poplotkować, tak jak to w planach miałyśmy, z kubkiem gorącej herbaty wieczorem, w ciszy... ale życie nie jest po to by je planować, ono nas nie pyta, serwuje już gotowe, często kwaśne dania. Nie wiedziałam jak pomóc, stałam bezradna i tylko odkurzacz i naczynia w zlewie byłam w stanie ogarnąć. Resztą musieli zająć się rodzice, owych chorych małych, słodkich istot.
Już zapomniałam jak to jest... kiedy maluch się dusi, bo nos pełny; kiedy noce są nieprzespane, kiedy w każdej minucie dnia trzeba być gotowym, na baczność, bez możliwości skorzystania z komendy spocznij. A różnica wieku między dziećmi troszkę ponad rok, to dodatkowe nieznane mi oblicze macierzyństwa. Wydawało mi się, że to jest do ogarnięcia, ale momentami obserwując wszystko z boku, czułam się jako gość dodatkową przeszkodą utrudniającą bieg przez tę zagmatwaną codzienność. A kiedy usłyszałam słowo szpital, spanikowałam i zarządziłam ewakuację naszej trójki... nic byśmy nie pomogli, tylko dodatkowo obciążalibyśmy głowy domowników. Wiem, że kiedy dziecko trafia do szpitala, bądź mu on grozi, to wszystko się wali, kawa nie smakuje, słowa przejść nie potrafią przez gardło, myśli plączą się, nogi nie mają sił utrzymać trzęsącego się ciała... spędziłam z Lolą tydzień w szpitalu, to piekło dla matki, wypala się każdego dnia. Dlatego przytuliłam ich na pożegnanie i teraz tylko mogę trzymać kciuki by Młodszy z tego wyszedł, bez szpitala, tylko z dupką siną od zastrzyków. By Dosia dała radę, by przetrwała najbliższy tydzień, najbliższy rok... potem już zobaczysz tęczę kochana, a na jej końcu słońce i przyjadę raz jeszcze, byś wpisała mi obiecaną dedykację do książki.
A co przyniesie następny tydzień? Dziś udaję się na spektakl o Agnieszce Osieckiej "Słodkie rodzynki, gorzkie migdały" w reżyserii Renaty Putzlacher... doczekać się nie mogę. Przy filiżance z kawą leży książka "Czytadła. Gawędy o lekturach" Agnieszki Osieckiej, w której to autorka prowadzi czytelnika przez swój świat pochłoniętych przez lata książek. To krótkie eseje, swobodne teksty, luźne myśli o fascynacjach literackich, które zamieszczane kiedyś były w "Ex Librisie" - dodatku do Życia Warszawy.
Biało pod lasem
Mróz osadza się w kątkach szyb
Jeszcze nie widać wiosny
ale ja już ją czuję
Przesłała mi uśmiech
na śniadanie
I nowe pączki kwiatów storczykom...
Miłej niedzieli, przy lekturze, w kocu, na spacerze, w Teatrze... gdziekolwiek Wam dobrze :)