Od piątku popołudniu ikonka internetowa wyświetlała napis brak połączenia. Atmosfera w domu z minuty na minutę robiła się coraz bardziej nerwowa, kiedy to nie można było dowiedzieć się:
- czy dotarła odpowiedź na ważny e-mail
- co leci w tv (od dawna nie kupujemy gazet)
- czy wpłynęła reklamacja, którą zgłaszałam w pracy
- co leci w kinie
- gdzie znajduje się dokładnie basen, do którego zamierzaliśmy się wybrać
- jak wyglądają cyferki w moich raportach
- czy wpłynęła kasa na kartę debetową
- czy wysłano mi już przesyłkę, na którą czekam tydzień
- czy termin rachunków jest taki jak mi się wydaje, czy inny
- .... itd.
Tak doszłam do wniosku, że zarówno ja, jak i Druga Połowa mamy prace, które wymagają praktycznie ciągłego dostępu do tego ustrojstwa, bez którego kiedyś ludzie się obchodzili i byli o jakieś dziesięć lat zdrowsi.
W obecnych czasach, czy chcemy czy nie, uzależniamy się, bo internet stał się "ułatwiaczem" życia, a dla niektórych nawet całym życiem. W ten sposób można się ubrać, wyposażyć dom,biblioteczkę, zagracić piwnicę, a także wysprzedać piwnicę. To przez te magiczne złącza można poznać żonę, kochankę, a nawet partnera do biznesu. Można pomnożyć, albo stracić cały majątek. Można podglądnąć starych i nowych znajomych; poznać kolegę z wojska, czy pasażera z tramwaju.
Niedługo pewnie będzie można wybrać "dostatecznie miłą teściową" (oczywiście jeszcze przed żoną), albo sąsiada zanim kupimy dom w danej okolicy. Jakieś szaleństwo !!!
Ale sami napędzamy to szaleństwo... Internet zastępuje kawiarnię, pocztę, bank, listonosza i przestaje on być kołem ratunkowych, a staje się filarem podtrzymującym codzienność. Jest jak pomoc domowa ... jak sekretarka. Jak doradca życiowy.
Te trzy dni bez internetu dały mi do zrozumienia, że ten mały komputerek z żółtym kablem, przez który ciągle się potykam jest moją pracą,t elewizją, radiem, latarnią morską, prywatną nawigacją i ciężko bez niego, jak bez auta czy telefonu.
Sam się wprosił w moje życie i teraz rozpycha się coraz bardziej i bardziej, i wiele spraw bez internetu już nawet nie da się załatwić.
- czy dotarła odpowiedź na ważny e-mail
- co leci w tv (od dawna nie kupujemy gazet)
- czy wpłynęła reklamacja, którą zgłaszałam w pracy
- co leci w kinie
- gdzie znajduje się dokładnie basen, do którego zamierzaliśmy się wybrać
- jak wyglądają cyferki w moich raportach
- czy wpłynęła kasa na kartę debetową
- czy wysłano mi już przesyłkę, na którą czekam tydzień
- czy termin rachunków jest taki jak mi się wydaje, czy inny
- .... itd.
Tak doszłam do wniosku, że zarówno ja, jak i Druga Połowa mamy prace, które wymagają praktycznie ciągłego dostępu do tego ustrojstwa, bez którego kiedyś ludzie się obchodzili i byli o jakieś dziesięć lat zdrowsi.
W obecnych czasach, czy chcemy czy nie, uzależniamy się, bo internet stał się "ułatwiaczem" życia, a dla niektórych nawet całym życiem. W ten sposób można się ubrać, wyposażyć dom,biblioteczkę, zagracić piwnicę, a także wysprzedać piwnicę. To przez te magiczne złącza można poznać żonę, kochankę, a nawet partnera do biznesu. Można pomnożyć, albo stracić cały majątek. Można podglądnąć starych i nowych znajomych; poznać kolegę z wojska, czy pasażera z tramwaju.
Niedługo pewnie będzie można wybrać "dostatecznie miłą teściową" (oczywiście jeszcze przed żoną), albo sąsiada zanim kupimy dom w danej okolicy. Jakieś szaleństwo !!!
Ale sami napędzamy to szaleństwo... Internet zastępuje kawiarnię, pocztę, bank, listonosza i przestaje on być kołem ratunkowych, a staje się filarem podtrzymującym codzienność. Jest jak pomoc domowa ... jak sekretarka. Jak doradca życiowy.
Te trzy dni bez internetu dały mi do zrozumienia, że ten mały komputerek z żółtym kablem, przez który ciągle się potykam jest moją pracą,t elewizją, radiem, latarnią morską, prywatną nawigacją i ciężko bez niego, jak bez auta czy telefonu.
Sam się wprosił w moje życie i teraz rozpycha się coraz bardziej i bardziej, i wiele spraw bez internetu już nawet nie da się załatwić.