Zaczęło się wczoraj od bólu głowy... myślałam sobie, nie panikuj, to niemożliwe, żeby trzeba było tak szybko ładować się do jaskini, przecież jeszcze trwa kalendarzowe lato. Nie zgadzam się. Nie chcę...
Ale dziś już zalała mnie fala gorąca, zimna i drgawek, gardło pęcznieje niczym nawadniana fasola, a głowa wybucha fajerwerkami jakby nowy rok świętowała. Nadszedł czas połamania z poplątaniem i potykam się o własne nogi. Sezon na misia rozpoczęty. Niedługo zapadnę w stan zimowej hibernacji.
Za oknem widzę tylko niebo. Biała zasłona mgły przykryła mój świat. Zaparzam herbatę, za herbatą, Loli pozwoliłam na tv szał, a sama wyleguję się póki mogę pod kocami i przeglądam strony o Literaturze Staropolskiej... tak, tak, to już nadszedł ten czas... w piątek mam pierwsze zajęcia na uczelni i cieszę się, co nie znaczy, że nie jestem przerażona. Jestem. Co prawda tylko odrobinę, ale jestem, bo od dwunastu lat, nie uczyłam się niczego na pamięć i nie spędziłam całego weekendu poza domem. I chyba bardziej męczą mnie wyrzuty sumienia związane z tym, kto zrobi niedzielny rosół, kto zgodnie z obowiązującymi zasadami opanieruje kotleta i skoczy po gruszki na kompot, niż strach przed nauką. No cóż, wygląda na to, że nie tylko ja się będę uczyć. Egzaminy przed całą rodziną...
Zawsze na pierwszym miejscu były dzieci. W naszym domu nie było nigdy niań, nie było babć, sąsiadek, ani innych Mary Poppins. Cierpię na syndrom zosi-samosi, Matki Polki i kokoszki w jednym, ale tak samo jak bezsenność, wcale mi to nie przeszkadza. Może to kuriozalne w dzisiejszych czasach, kiedy to kariera stanowi priorytet, a dzieci są dodatkiem na deser i jestem anachroniczna, ale taka już jestem. Lubię prowadzić życie za rękę. Nie chcę, żeby ktoś mnie przez to życie prowadził, a tym bardziej moje dzieci... i skoro do tej pory dawałam sobie radę, to mam nadzieję, że i tym razem wszystko pójdzie zgodnie z planem. Tym bardziej, że Druga Połowa wspiera, rozumie i pomaga.
I nie żebym tu jakieś fanfaronady odstawiała, ale cholerna szczęściara ze mnie... zaczynam studia na wymarzonym kierunku, a moje jedyne zmartwienie dnia dzisiejszego, to myśl, czy w domu okażę się niezastąpiona :)
Ale dziś już zalała mnie fala gorąca, zimna i drgawek, gardło pęcznieje niczym nawadniana fasola, a głowa wybucha fajerwerkami jakby nowy rok świętowała. Nadszedł czas połamania z poplątaniem i potykam się o własne nogi. Sezon na misia rozpoczęty. Niedługo zapadnę w stan zimowej hibernacji.
Za oknem widzę tylko niebo. Biała zasłona mgły przykryła mój świat. Zaparzam herbatę, za herbatą, Loli pozwoliłam na tv szał, a sama wyleguję się póki mogę pod kocami i przeglądam strony o Literaturze Staropolskiej... tak, tak, to już nadszedł ten czas... w piątek mam pierwsze zajęcia na uczelni i cieszę się, co nie znaczy, że nie jestem przerażona. Jestem. Co prawda tylko odrobinę, ale jestem, bo od dwunastu lat, nie uczyłam się niczego na pamięć i nie spędziłam całego weekendu poza domem. I chyba bardziej męczą mnie wyrzuty sumienia związane z tym, kto zrobi niedzielny rosół, kto zgodnie z obowiązującymi zasadami opanieruje kotleta i skoczy po gruszki na kompot, niż strach przed nauką. No cóż, wygląda na to, że nie tylko ja się będę uczyć. Egzaminy przed całą rodziną...
Zawsze na pierwszym miejscu były dzieci. W naszym domu nie było nigdy niań, nie było babć, sąsiadek, ani innych Mary Poppins. Cierpię na syndrom zosi-samosi, Matki Polki i kokoszki w jednym, ale tak samo jak bezsenność, wcale mi to nie przeszkadza. Może to kuriozalne w dzisiejszych czasach, kiedy to kariera stanowi priorytet, a dzieci są dodatkiem na deser i jestem anachroniczna, ale taka już jestem. Lubię prowadzić życie za rękę. Nie chcę, żeby ktoś mnie przez to życie prowadził, a tym bardziej moje dzieci... i skoro do tej pory dawałam sobie radę, to mam nadzieję, że i tym razem wszystko pójdzie zgodnie z planem. Tym bardziej, że Druga Połowa wspiera, rozumie i pomaga.
I nie żebym tu jakieś fanfaronady odstawiała, ale cholerna szczęściara ze mnie... zaczynam studia na wymarzonym kierunku, a moje jedyne zmartwienie dnia dzisiejszego, to myśl, czy w domu okażę się niezastąpiona :)
Nie wiem, być może zmartwień mi przybędzie, kiedy dostanę do rąk plan zajęć, kiedy zobaczę ile czeka mnie egzaminów, kiedy pierwszy obleję, kiedy zobaczę na głowie pierwsze siwe włoski i poczuję wrzody na żołądku wyhodowane ze wzmożonej intensywności stresu. I w końcu, kiedy jako rodowity dinozaur nie odnajdę się na uczelni pełnej młodych, prężnych, obdarzonych talentem do łaciny i semantyki studentów...
Czeka mnie... zupełnie nie wiem co mnie czeka.
Jakie to dziwne uczucie...
W związku z tym wielkim dla mnie wydarzeniem ogłaszam Konkurs :) Każdy kto pod tym wpisem wróci wspomnieniami do swoich studiów, bądź do swoich marzeń o studiach, weźmie udział w losowaniu książki "7 kolorów tęczy" Moniki Sawickiej, w której znajduje się moje konkursowe opowiadanie "Noc Aniołów".
Zdradzę, że oprócz mojej dedykacji znajdzie się w niej też dedykacja i autograf Moniki Sawickiej :)
Pula nicków wyląduje w magicznej kryształowej kuli, a niczego nieświadoma Lola wyciągnie jeden z nich.
Czekam na Wasze anegdoty i studenckie wspominki :)
p.s strasznie mi smutno z powodu śmierci Patricka Swayze. Wychowałam się na Dirty Dancing ...
Wasza przystrojona dziś w cebulkę, otulona "She's like the wind"