2009-07-22

Święto Czekolady

Dzień dobry, nazywam się Virginia, i jestem uzależniona
Uzależniona od Czekolady ...

  

Celebrowanie dzisiejszego Święta Czekolady rozpoczęłam od ciepłego kakao. Sporządziłam sobie je właśnie z odrobinę większej porcji niż zwykle (no dobra, z dużo większej porcji) i rozkoszuję się o poranku moim ulubionym napojem. Od lat nie wyobrażam sobie dnia bez kakao i moje dzieci na szczęście w genach tę miłość do "energii o poranku" przejęły po mnie.

Historia czekolady sięga czasów azteckich bogów, którzy już wówczas traktowali ją jak afrodyzjak, który dodawał sił, witalności i pewności siebie. Ziarna kakaowca mielono z nasionami anyżku, cynamonu i czerwonej papryki robiąc magiczny napój energetyzujący, po którym można było przenosić przysłowiowe góry.
Już w tamtych czasach wiadome było, że Theobroma cacao, czyli powszechnie znany kakaowiec, drzewo wiecznie zielone, to nic innego jak theos-bóg + broma-napój czyli "napój bogów". Zatem mimo kaloryczności zamierzam się tym napojem poić i mam nadzieję, że nigdy żadne bakterie, susze, ani też nielegalne wycinki drzew nie zagrożą kakaowcom, bo bez czekolady przynajmniej połowa ludzkości przestałaby się uśmiechać ...

Gdyby tylko skończył się mój zapas, który zawsze gdzieś tam po domu się ukrywa, a czekolada byłaby niedostępna, chyba wpadałabym w stan żałoby, bo Czekolada daje mi energię jakiej potrzebują do prowadzenia życia, rozjaśnia umysł, poprawia nastrój i chyba wpływa na niskie zapotrzebowanie snu (co sama odkryłam niczym Kolumb Amerykę :)

Zdaję sobie sprawę z tego, że wpadłam w sidła uzależnienia od zapachu, który mnie uspokaja, od smaku, który gdy zamykam oczy sprawia, że zakwitam niczym kwiat lotosu i czuję jak zupełnie spontanicznie na moje usta napływa uśmiech rozkoszy... to bardzo efemeryczny stan, który naukowo rzecz ujmując zawdzięczam teobrominie (głównemu składnikowi, od którego można się uzależnić - śmiertelna dla zwierząt), fenyloetyloaminie (pochodnej amfetaminy, neuroprzekaźnikowi zwanym "hormonem miłości") i kofeinie, która jednak w czekoladzie znajduje się w śladowych ilościach (chcąc zastąpić kubek kawy trzeba by zjeść 12 tabliczek czekolady). Oprócz tych "narkotykowo" brzmiących substancji czekolada zawiera też naturalny magnez, żelazo, potas, selen i cynk, które to likwidują zaczątki napływającego stresu i sprawiają, że rozpoczyna się relaksujący taniec endorfin, które kształtują tzw. odruch zakochania.

Nasuwa się zatem pytanie, czy czekolada jest zdrowa? Okazuje się, że tak. Według lekarzy to jedno z najzdrowszych uzależnień w jakie można popaść.
Niejaki profesor Louis Grivetti z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davis sporządził listę około 100 najrozmaitszych dolegliwości leczonych przez ostatnie kilkaset lat kakao i czekoladą. Na liście tej znalazły się między innymi: zmęczenie, apatia, wyczerpanie nerwowe, kłopoty z trawieniem, anemia, znaczny spadek wagi i słaby apetyt... no i najważniejsze... czekolada jest bardzo dobra na malkontenctwo.

Przynajmniej na mnie tak działa.
Ale może ja w związku z tym, że jestem spomiędzy Wenus i Marsa, mam jakieś inne czujki na głowie, daleko odbiegające od normy i okaże się, że cukier mnie zabije, ale obecnie uważam, że kilka kostek dziennie czekolady sprawia, że nawet stan depresyjny związany z nadejściem 30 -tki jest mi aktualnie obcy :)

Wszystkiego najlepszego Czekoholicy!!!

Wasza obłożona dziś czekoladkami
Virginia



2009-07-21

Powrót do Dzienników Woolf

Nigdy się tą kobietą nie znudzę. Nigdy też jej w pełni nie pojmę, nie przeniknę, nie ulepię wiarygodnego portretu, bo Virginia była jak wiatr, który w zależności od siły otulał bądź wyrywał myśli z korzeniami.

Skończyłam czytać "Czerwoną sofę" Michele Lesbre, ale śpieszyłam się tak bardzo, że piękno tej książki będę musiała powtórzyć. Koniecznie. Wzrok bowiem uciekał mi na książkę "Morświn w różowym oknie" Virginii Woolf... myślami wracałam do kartek jej "Dziennika" i już nie mogłam się doczekać pierwszej strony z listami Virginii do Vity (przyjaciółki, z którą łączyła ją miłość, jaka dokładnie, tego z Dzienników się nie dowiedziałam).

Listami się delektuję, tak jak "Dziennikiem" do którego ciągle wracam.

(Właśnie moja Druga Połowa pojawiła się niczym zjawa przed lodówką. Mam wrażenie, że nic nie widzi. Otwiera lodówkę, wypija kubek mleka, zjada plaster sera i znika w otchłani toalety. W jego interpretacji to się nazywa lunatykowanie. W mojej to spełnianie marzeń sennych o śniadaniu. Jeszcze 6 godzin kochanie... zdrzemnij się).

Od listów odeszłam chwilowo, otworzyłam za to "Dzienniki" na przypadkowej stronie... w tle słychać Philipa Glassa "The Hours" (kiedy ją czytam uwielbiam go słuchać). Ale nie lubię Virginii z filmu "Godziny", smutnej, rozkojarzonej, pogrążonej tylko i wyłącznie w depresji i obdartej z poczucia humoru, które mimo, iż zazwyczaj ironiczne, to jednak było.
Natknęłam się właśnie na notatki z 18 sierpnia 1921 roku...
Czasami mam wrażenie, że z powodu napięcia nigdy nie napiszę tych wszystkich książek, które noszę w głowie. Pisanie ma w sobie tę diabelską cechę, że utrzymuje każdy nerw w nieustannym napięciu. A tego właśnie nie potrafię osiągnąć - gdyby to chodziło o malowanie albo szkicowanie, albo szycie patchworkowych kołder, albo robienie babek z piasku, nie byłoby sprawy.

Nie mam nic do zapisania, tylko te nieznośne stany niepokoju, których trzeba się pozbyć, pisząc. Oto trwam tu przykuta do skały; zmuszona do bezczynności; skazana na to, że każda troska, każda złośliwość, irytacja czy obsesja drapie i skrobie, i powraca. To znaczy, że nie mogę chodzić i nie wolno mi pracować. Każda książka, którą czytam, pączkuje mi w mózgu w recenzję, którą chciałabym napisać. W całym Sussex nie ma drugiej równie nieszczęśliwej osoby; lub równie jak ja świadomej ogromu przyjemności, które się we mnie gromadzą, a nie wolno mi z nich skorzystać. Słyszę, jak biedny L. (czyt. Leonard - mąż) jeździ tam i z powrotem kosiarką, bo taka żona jak ja powinna mieć wywieszkę na klatce. Uwaga gryzie! (...)

Oj moja Droga Virginio Woolf... nigdy się Tobie nie skończę przyglądać!

Jest druga w nocy. Zjawa z ubikacji wyszła i grzebie w szufladzie z narzędziami. Zepsuła się spłuczka. Winny kubek mleka i to parszywe lunatykowanie... a ja mówię trza było śnić o łące z kwiatami, a nie o lodówce pełnej jedzenia. W szufladzie brak odpowiednich kleszczy. Podobno kapać do rana nie może. Zjawa wyszła z domu i poszła do garażu ... mam nadzieję, że trafi w odpowiednie miejsce i do rana znajdzie to czego szuka.

Dobra, idę pomóc, bo nie wypada o drugiej spłuczkę i męża w samotności zostawiać ...

Wasz nikt inny jak hydraulik tej nocy

2009-07-19

Jestem szalona!

Ostatniego października wkraczam w wiek kobiety po trzydziestce. Jakiś czas temu postanowiłam, że na trzydziestkę albo zrobię coś szalonego, albo spełnię jakieś kolejne ze swych marzeń.
Dziś o godzinie 10 rano dowiedziałam się, że zostałam przyjęta na I rok Filologii Polskiej... uwaga mury uczelni, rozstąpcie się... nadchodzi dinozaur!!!

Spełniłam swoje szalone marzenie.
Matka Polka rusza na studia.
Łomajgod... chyba zwariowałam na dobre.
Czuję się jak dinozaur, który posadził jajo w centrum handlowym i nie wie co z nim zrobić.
Mam nadzieję, że mi minie, bo cieszę się pełną piersią i przełykiem.

Wasza z leksza szalona
 
 

2009-07-16

Kolorowe czytanie

Od jakiegoś czasu w przerwie między czytaniem książek ustawionych w równym rzędzie na oknie, czytam sobie co jeszcze przeczytać warto i dochodzę do wniosku, że nie starczy mi życia na te wszystkie pozycje :(

Niebawem zabraknie mi też miejsca w linkowni, na wprowadzenie tych wszystkich interesujących blogów o książkach, które przeglądam co jakiś czas i tylko notuję, że jeszcze to i to, i jeszcze tamto zakupić trzeba... i łapię się już na tym, że przemycam bokiem, w ukryciu przed Drugą Połową książki spontanicznie zakupione, niczemu winne, a jednak wygrywające walkę z na przykład kilogramem mięsa na obiad :)

No, ale co tu zrobić, jeżeli książka jest mi pisana i chowa się długimi tygodniami przed tłumami szperaczy, żeby tylko doczekać się na mnie.  Tak było dziś. Miałam pół godziny wolnego, bez dzieci i mogłam w podskokach beztrosko przemierzyć księgarnianą łąkę w poszukiwaniu książek na czytelnicze wyzwanie "Kolorowe czytanie" - regulamin tu http://miastoksiazek.blox.pl/2009/06/Kolorowe-czytanie-na-wakacje.html (w skrócie wyzwanie to polega na tym, że maniaczki książek czytają po trzy wybrane z ogólnodostępnej listy tytuły książek, w tytułach których znajduje się jakiś kolor, np."Czerwona sofa", a następnie zamieszcza się recenzję i zarywa noce na przemiłych rozmowach o książkach.

Mój wybór padł na kolory biały, czerwony i różowy:
1) "Białe noce" - Fiodor Dostojewski
2) "Czerwona sofa" - Michele Lesbre
3) "Morświn w różowym oknie" -listy Virginii Woolf do Vity Sackville-West

i był niesamowicie trudny, bo jeszcze kusiło mnie to, i kusi nadal:

4) "Złoty notes" - Doris Lessing (ale jeszcze pozycja jest niedostępna)
5) "Sen zielonych powiek" - Edyta Szałek (przeczytam na pewno, bo mam zamówione, ale z wrażenia dziś zapomniałam w księgarni zapytać czy już przyszła)
6) "Różowe strusie pióra" - Hanna Krall (nie mogłam wybrać, bo róż już przypadł Virginii, ale zajrzę do tej książki)
7) "Czarny ogród" - Małgorzata Szejnert
8) "Jasne błękitne okna" - Edyta Czepiel
9) "Oliwkowy labirynt" -Eduardo Mendoza

Tak, czy tak wyzwanie uznaję za rozpoczęte, bo Trójca już zakupiona i gotowa na wyzwanie. Jednak szczególną troską obejmę książkę "Morświn w różowym oknie", bo coś mi się zdaje, że nikomu więcej nie uda się jej znaleźć... ciężko bardzo, przejrzałam wszystkie internetowe księgarnie, byłam w bibliotece, przegrzebałam antykwariaty i allegro i ... wszędzie pozycja niedostępna. Nawet do Wydawnictwa Twój Styl napisałam i rozłożyli ręce w geście bezradności.
Dziś jednak, zupełnie przypadkiem, aczkolwiek głosem zniechęconym długimi poszukiwaniami, zapytałam w naszej księgarni miejskiej i ... o mały włos zemdlałam jak usłyszałam A wie Pani co, chyba ją mamy. Prawie wskoczyłam Pani na kolana za biurko i pośpiesznie zadałam pytanie Gdzie ją macie?

Ale okazało się, że na to pytanie odpowiedzi brak. Komputer mówił, że jest, ale fizycznie nigdzie jej nie było. Na żadnym z pięciu regałów, które przeglądałam kręcąc łepkiem w lewo i w prawo niczym szalony kanarek nasłuchujący odgłosów pęczniejącego ziarna.
Nie poddałam się. Otarłam pot z czoła (dziś był upał niemiłosierny), zarzuciłam torebkę jeszcze wyżej, byleby mi na łeb więcej nie spadała, i zaparłam się, że nie wyjdę dopóki jej nie znajdę ... i wiecie co?... w końcu Panie z obsługi, widząc moją upartość i brak reakcji na słowa My ją Pani znajdziemy i odłożymy pomogły w poszukiwaniach i okazało się, że jeden egzemplarz tak przeze mnie poszukiwanej od dwóch tygodni książki, czekał na mnie za regałem, leżakując w kurzu niczym wino w beczce. Niczym dzielny żołnierz w okopach.
Prawdopodobnie jedna z ostatnich sztuk Virginii (to książka Wydawnictwa Twój Styl z 2003 roku) ukryła się i czekała, aż druga Virginia przyjdzie i zaprze się jak osioł, że znaleźć ją musi :)
Niesamowite.

Z księgarni wybiegłam dumna, spocona i spóźniona... ale za to mam niezłą zdobycz na "Kolorowe czytanie".

Chciałam gorąco podziękować Padmie za organizację już piątego wyzwania i przy okazji zachęcić tych, którzy o nim jeszcze nie wiedzą.
Zapraszam też na blog Padmy http://miastoksiazek.blox.pl/html oraz na blog stworzony specjalnie na potrzeby wyzwania http://koloroweczytanie.blox.pl/html

A teraz pora się zdrzemnąć
Dobrej nocy

Wasza słońcem przyrumieniona

Virginia

2009-07-14

Wakacyjnie, czyli marzenia o leżakowaniu

Jeszcze nawet połowa wakacji nie minęła, a ja jestem już jak Matka Polka na wyczerpaniu. Moje dzieci zamieniły się w fontanny energii.Tryskają siłą, której ja pojąć nie potrafię. Do tego trysną raz humorem, raz dziecięcym malkontenctwem i nieokiełznane larmo gotowe. Dwu i pół letnia kobieta plus ośmioletni młodzieniec to ja w miniaturze , przekrojona na pół.Virginia na czterech nogach. Tak bardzo są do mnie podobni. A jednak tak różni.
Nie do pomyślenia wręcz, że te wszystkie cechy są moje i ja jeszcze nie zwariowałam. A może jeszcze tylko o tym nie wiem...

Biegają całymi dniami, skaczą, wiercą się, śmieją, marudzą i pieczołowicie pielęgnują zdanie nudzi mi się. Nosz jasna cholera mnie trafia jak słyszę te słowa, bo gdzie się nie odwrócę tam natknę się na jakąś zabawkę, a pokoje dzięki między innymi kochającym babciom pękają w szwach.
Ja wiem, że dom w wakacje nudny się robi, obrasta w słońce, płonie wewnątrz, albo płacze skraplając łzy na szybach. Pamiętam, że jako dziecko też o dziewiątej wybiegałam już na plac zabaw, targając ze sobą rower, paletki do badmingtona, piłkę, gumę do skakania, kredy do gry w podchody i wydeptywałam trawę pod balkonem, z którego babcia spuszczała mi w wiaderku kanapki i picie. Robiliśmy bunkry z koców na drzewach, zwiedzaliśmy piwnice w blokach, graliśmy w chowanego po całym osiedlu i zapuszczaliśmy się do lasu, do którego wchodzić nam nie wolno było. A dla naszych rodziców i dziadków sprawujących opiekę wakacyjną przygotowywaliśmy specjalne występy. Całe dnie spędzaliśmy na szykowaniu zaproszeń, biletów, i na próbach skeczów i piosenek dla dumnie zasiadających tłumów na ławkach wokół placu zabaw... naprawdę mieliśmy sporą widownię.

Moim dzieciakom brakuje towarzystwa. Nie cieszy ich tak jak mnie widok na góry, piękna okolica i fakt, iż taras mamy na stoku południowym, gdzie można się wygrzewać mocząc stopy w basenie i popijać kawę z podwójną pianką. Mało atrakcyjna stała się huśtawka, piaskownica i trampolina na środku patelni... a podstawą jest pytanie o poranku gdzie dziś jedziemy nim jeszcze ową pyszną kawę zdążę łyknąć.
No więc wymyślam różne wycieczkowe eskapady, ładujemy się do auta, zaliczamy baseny, góry, spacery w lesie, kolegów, place zabaw, lody, waty cukrowe, rurki z bitą śmietaną, wystawy psów i inne atrakcje z dala od domu... ale pomału zaczyna mi brakować pomysłów i ogrania mnie przerażenie, że bez Redbulla niedługo nie sprostam ich wymaganiom i polegnę w połowie wakacji.
W dodatku w domu nic samo nie chce się zrobić, dwieście metrów obrasta w wiecznie sfruwający z niebios kurz, na podłodze jest wszystko co tylko można przynieść z ogrodu, kucharek brak, sprzątaczek brak, pocieszycielek też.

Książki czekają w kolejce do przytulenia; okna w kolejce do umycia; praca w kolejce do nadrobienia; dzieci na śniadanie... a ja mam czasem wrażenie, że widzę podwójnie i to nie byle co... nie powiem co :)

Ale jest słońce. To najważniejsze. Bo jestem jak kolektor słoneczny i bez słońca robię się chłodna i bezużyteczna. Czasem też szalona. Z przegrzania. Bardzo szalona.
Ale szczegółów owego szaleństwa na razie nie zdradzę... może za kilka dni.
Postanowiłam spełnić jedno z moich zakurzonych już marzeń. Wybieram się na wakacyjny kurs kamasutry na Jamajkę... żartuję :) :) :)... mówiłam przecież, że szczegóły za kilka dni.




2009-07-08

Biały welon

Zaczyna się ostatnie odliczanie.
Jeszcze jestem panną, wolną, bez zobowiązań, przyrzeczeń i obowiązków.
Płynę białym mercedesem w inny świat, w życie po życiu. Promienia słońca odprowadzają mnie pod sam kościół, wiatr gra cichutko marsz weselny i czeka na chwilę, w której będzie mógł zajrzeć mi pod sukienkę tworząc fale białej niewinności.

Kościół wypełnia się ludźmi, ale widzę tylko ich kontury. Wzrok mój przyciągają kwiaty, to z nich czerpię siłę i na ich widok się uśmiecham. Oddycham po raz ostatni powietrzem w samotności.
Za kilka minut wyjdziemy złączeni węzłem małżeńskim... gotowi do wspólnego życia. Nasze serca zaczną bić jednym rytmem.

Jest 8 lipca 2000r. Godzina 13.00.
Nie boję się. Nie obawiam. Jestem szczęśliwa i pewnym krokiem ruszam w stronę ołtarza, gdzie czeka na mnie mój książę na białym rumaku. Po prawej widzę mamę... oczy wypełnione ma łzami niepewności ona ma tylko dwadzieścia lat, czy nie jest za młoda na bycie żoną - myśli.
Po lewej spogląda na mnie teściowa. Spod ciemnych okularów spływają łzy on ma tylko dwadzieścia pięć lat, czy sprosta obowiązkom utrzymania rodziny? - myśli.

Dziś mija 9 lat.
Obawy naszych Mam były niepotrzebne. Skropieni łzami rodzicielek ciągle idziemy wspólnie przez życie i planujemy jeszcze długą podróż.

Nadal kroczę dumnie w białej sukni...
Kwiaty pachną wokół...
Dzieci podtrzymują mi welon...
Mąż otula mnie swoimi ramionami.

Jesteśmy szczęśliwi.

Kocham Cię.
Twoja Virg :)
 
 
 

2009-07-05

Filmowo

Jestem inna. Zdecydowanie tak. Cierpię na syndrom niemarnowania czasu. Dochodzę już do perfekcji w wykonywaniu kilku czynności na raz i zastanawiam się tylko kiedy się w tym wszystkim pogubię.
Mam nadzieję, że nie prędko, bo... tyle mam jeszcze do zrobienia.

Z racji wakacji ciągle coś piorę, bo uwielbiam zapach prania wysuszonego wiatrem. A z racji ciągłego prania nie jestem w stanie uniknąć prasowania. I tym oto sposobem oglądnęłam ostatnio kilka dobrych filmów, bo jak już wspominałam siedzieć na kanapie bezczynnie nie potrafię i nawet już doszłam do perfekcji w prasowaniu i czytaniu z ekranu telewizora.
Jak znajdę chwilkę to może uda mi się coś więcej o nich napisać, tymczasem tylko wymienię tytułu póki pamiętam... "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona", "Vicky Cristina Barcelona", "Dobry rok", "Siedem dusz", "Oszukana", "Chłopiec w pasiastej piżamie", "Rodzina Savage", "Droga do szczęścia", "Kobiety", "33 sceny z życia" (po raz drugi) i ciągnie mnie do ukochanych "Godzin" (po raz setny).

Jak ktoś ma jakiś fajny film do podrzucenia i pranie do prasowania to chętnie przyjmę.
Tymczasem dobranoc. Biegnę do wanny, bo Doris Lessing już marudzi, że wodę puściła, a ja ciągle na dole. Pierwszy raz czytam pozycję tej noblistki i jestem pewna, że jeszcze w jej duszę nie raz zaglądnę. Kojarzy mi się troszkę z Virginią Woolf, ale jeszcze nie doszłam do tego czemu... może z racji podobnego koka na głowie.
Dobrej nocki
p.s szczególne nocne pozdrowienia dla Klepsydry :)

Wasza słońcem dziś skropiona
Virginia
 
 

2009-07-04

Flip i Flap w poszukiwaniu deszczu


 

Wczoraj obiecałam wycieczkę. Przegrzebałam internet i wybór padł na DinoPark w Ostravie. Charlie oszalał z radości i odtańczył taniec przypominający wysiadywanie jaj. Lola, jako lustrzane odbicie powtórzyła owy wyczyn.
Ja tymczasem pakowałam torby, torebki, torebeczki, paszporty, dowody i korony czeskie.
Prawie w drzwiach coś mnie tknęło, żeby sprawdzić, czy aby na pewno cervenec to po czesku czerwiec (pisało  "Otevirame 10 cervence"). Nie wiem co to mnie tknęło, ale fenkju very muche... cervenec po czesku to lipiec !!!

Języki to prawdziwa magia. Z ciekawostek Wam powiem, że jak jakiś Włoch Was kobitki zaprosi na "colazione" to nie przychodźcie na nią w wystawnych kreacjach tylko w szlafroku, bo colazione po włosku to śniadanie :)

Wycieczka zakończyła się na krytym basenie i na spacerze w workach na głowach... to była atrakcja dnia. Bawili się w poszukiwaczy deszczu :)


Poległam

Jestem zła na siebie, bo nie lubię zaczynać i nie kończyć. Wszystkiego, a książek przede wszystkim. Jednak przy "Biegunach" Olgi Tokarczuk zasnęłam trzy razy w wannie, a to znak, że nie jestem w stanie dalej przez nią przebrnąć, bo grozi to utonięciem. I moim. I książki. A tego bym nie chciała, bo ma ona swoje miejsce na półce i być może kiedyś do niej wrócę.

Tymczasem pożegnałam się z nią w połowie drogi, na 210 stronie. Już dawno mi się to nie zdarzyło. Bardzo dawno.
Wypuściłam z rąk dłonie bohaterów (tych nielicznych jacy tam się narodzili), którzy chcieli pokazać mi swoje historie. Nie wpasowali się we mnie na tyle, żebym miała ochotę za nimi dalej podążać.
Poza tym nie zdążyłam się z nimi zżyć. Zmęczyłam się czekaniem na nich. Gdzieś tam byli, ale z każdą stroną o nich zapominałam, bo szereg chaotycznie rozścielonych po drodze myśli mnie wybijał i czasem miałam wrażenie, że to w jakiejś innej książce czytałam o Kunickim szukającym żony, rybaku Eryku, czy doktorze Blau.

 ... gdyby tak te porozrzucane zlepki myśli posegregować, nadać temu kształt, ubrać w podrozdziały to było by znacznie, nie tyle łatwiej, co przyjemniej z tą książką spędzić czas. Według mnie pani Tokarczuk przekombinowała. A szkoda, bo perełki warte podkreślenia się zdarzały.
Życie ludzkie składa się z sytuacji. Istnieje za to pewne lgnięcie do powtarzalności zachowań. Ta powtarzalność nie przesądza jednak o tym, by nadawać życiu pozór jakiejkolwiek konsekwentnej całości.

2009-06-30

Nocny apel

Pogoda nas nie rozpieszcza. Chmury marszczą się nad głowami, straszą różnymi odcieniami szarości i wiecznie płaczą. Przez ogródek przepłynął nam wodospad. Pod drzwi próbował podpłynąć potoczek, ale w ostatnim momencie zmienił zdanie. Droga do działki obok odpłynęła w pole, piaskownica przebrała, wierzba naprawdę płacze... czy to się kiedyś skończy?
Czy tego roku lato przechodzi menopauzę???

Dzieci zaczynają wariować.
Ja pomału też.
Zrobiliśmy już całe mnóstwo rysunków, zbudowaliśmy zoo z klocków, przetestowaliśmy kalosze i przeczytaliśmy wszystkie 30 Franklinów.
Nie mam już pomysłów...
Jedynie ten dzisiejszy odświeżył mi mózg jak multiwitamina, a może by tak jednak wywieźć ich na tydzień nad morze???

Czekam kochani na Wasze propozycje. Bo ja przegrzebałam internet i nie mam pojęcia do którego miasteczka nad polskim morzem zapukać :(
Oprócz Łeby, bo tam już byliśmy.
HELP !!!

Wasza deszczem nasączona
Virginia
 
 

2009-06-29

Michael Jackson nie żyje

  



Wieczorem w czwartek pojawiły się pierwsze informacje, że Michael Jackson został odtransportowany w śpiączce do szpitala. Nie wierzyłam. Jednak kiedy położyłam się do łóżka, kiedy próbowałam zasnąć, nie dało się... kalejdoskop wspomnień przesypywał się pod moimi powiekami, słowa i muzyka Dirty Diana, Heal the word, Human nature, Billy jean i innych jego piosenek odbijały się od ścian ciemnej sypialni.
Cofnęłam się 13 lat wstecz.

Był rok 1996. A dokładnie 20 wrzesień. Miałam niespełna 17 lat, a jednak udało mi się ubłagać mamę, żebym mogła 400km pojechać na koncert człowieka, który działał na moje biodra każdym dźwiękiem swojej muzyki. Nie należałam do tej grupy mdlejących fanek, nie miałam pod sufit oklejonego jego wizerunkiem pokoju, ani też nie marzyłam o tym, żeby został moim mężem, ale czułam, że taka okazja może się nie powtórzyć.
I miałam rację... Było nas czterech. Dwie dziewczyny i dwóch chłopaków. 19 września o 20.05 wsiedliśmy do pociągu i o 5 rano byliśmy w Warszawie. Od razu pojechaliśmy pod Marriot, gdzie czekały już dziesiątki fanów. Zmęczeni, niewyspani, pognieceni podróżami, ale wyczuleni na każde otwarcie się drzwi hotelu. Wszystkie oczy wypatrywały Michaela.
Aż w końcu wyszedł...
O 18.00 specjalnym kursem "Koncert Jacksona" dojechaliśmy autobusem na Bemowo. Cała Warszawa była zakorkowana, wyczuwana była nerwowa atmosfera, zarówno kierowców, jak i fanów, którzy bali się, że nie zdążą. Samo lotnisko pękało w szwach. Otworzyliśmy buzie z wrażenia, bo nie do końca byliśmy pewni, czy to był dobry pomysł.
Tysiące ludzi, nie tylko narodowości polskiej, dreptało prawie w miejscu wymieniając się ostatnimi uwagami gdzie kto się spotyka jak się zgubi. Nas też przeraził ogrom ludzi przeraził, tym bardziej, że nie udało nam się zamienić z nikim biletami. Chłopaki mieli sektor V, a my dopiero X. Ale nie było mowy o wycofaniu się ...
Po przejściu przez trzy kontrolne bramki, w których dokładnie sprawdzano czy nie wnosimy czegoś niebezpiecznego, ruszyliśmy przed siebie. Do sceny było jakieś 2,5 km. Z ostatniego, XXV sektora widać było tylko mały kwadracik. To była scena. Wielkości kostki rubika.
Jak doszliśmy do naszego X widok zbytnio się nie zmienił. Ale nie miałyśmy wyboru. Zostałyśmy, a nasi dżentelmeni zamiast oddać kobietom bilety, sami ruszyli do swojego V sektoru.
Łzy popłynęły nam po policzkach. Nic nie widziałyśmy. Wokół leciały w naszą stronę przekleństwa innych niezadowolonych fanów. Postanowiłyśmy działać i wyrwać się z miejsca, w którym skumulowała się podejrzana grupka mężczyzn.
Na kolejnej bramce (powinnam za to Oskara dostać :) wykazałam się doskonałą grą aktorską. Szkodliwość owego przedsięwzięcia była znikoma, nikomu nic nie ukradłyśmy, nikomu nie odebrałyśmy miejsca... po prostu troszkę skłamałyśmy :) Ale ciii.

I tym oto tajemniczym sposobem doszłyśmy pod samą scenę, do II sektoru, który był najlepszym z możliwych. Punktualnie o 21.00 (po całkiem znośnym występie Formacji Nieżywych Schabuff i Dj Bobo) na niebie rozbłysły sztuczne ognie, a na scenie wylądowała rakieta. Otworzyły się drzwi i stanął w nich Michael, w srebrnym kombinezonie. Z kłębów białego dymu coraz intensywniej wyłaniała się sylwetka najbardziej znanego króla popu. Stał nieruchomo kilka minut, na lekko ugiętych kolanach i z charakterystycznie odwróconą w jedną stronę głową. Nie ruszał się. Ale widać było jak wciąga w siebie powietrze pełne euforii i uwielbienia fanów.
Lotnisko oszalało. Piszczał nawet sam beton pod 120 tys. par butów ...

Pierwszą piosenką był "Scream", który Michael odtańczył z kolegami robotami w bardzo energicznym układzie. Dopiero na drugiej "They don't care about us" zrzucił z siebie kombinezon i ukazał się nam w złotym przylegającym do ciała stroju i oficjalnie się przywitał. Nie było końca pisków, gwizdów i głośnego "Michael, Michael, Michael ... ".

Po jakiejś godzinie koncertu zostałyśmy ukarane za przeciśnięcie się pod samą scenę. Nastąpiła fala nieproszonych gości. Jak się później dowiedziałam, jakieś tysiąc ludzi przecisnęło się gdzieś bokiem i pchali się na przód. Coraz bardziej nas ściskano. Nie byłam w stanie nawet podnieść ręki, żeby pomachać do koleżanki, która znikała mi z oczu.
Po kilku minutach straciłam ją całkiem, a wszyscy byliśmy przechyleni w bok o jakieś 30 stopni. Gdyby nie fakt, że podtrzymywaliśmy się nawzajem własnymi ciałami, nastąpiła by tragedia. Półprzytomne osoby i dzieci były wyciągane górą. Michael nie przestawał śpiewać. Ludzie zaczynali płakać ...
Ale na szczęście po jakiś piętnastu minutach organizatorzy poradzili sobie z rozładowaniem fali ... resztę koncertu jednak wysłuchałam zupełnie sama. Koleżankę odnalazłam dopiero o 1 w nocy na stacji benzynowej przed lotniskiem, na którym umówiłyśmy się w razie takiej właśnie sytuacji. Stamtąd autobus (jeden z 80 podstawionych), wypchany po brzegi i trąbiący wiecznie na pozostałe sto tysięcy ludzi idących ulicą, dowiózł nas do centrum.
Byliśmy wykończeni emocjami. Wypełnieni wspomnieniami. Dudniło nam w uszach. Nie spaliśmy do rana.

Ale wracając do samego koncertu, było to show, którego nie sposób zapomnieć. Jackson był prawdziwym królem sceny, która go kochała. Poruszał się po niej pewnie i płynnie, a jego taniec na żywo naprawdę wyciskał z człowieka łzy wielkiego uznania. Wydawało się bowiem nieprawdopodobne, że taka gibkość i zwinność ciała, połączona z tanecznymi trikami, jest możliwa.
Dla mnie Michael był, jest i będzie zawsze wielkim artystą. Muzykiem legendą, tak jak Elvis Presley, czy Freddie Mercury.
Czy płakałam w piątek? Tak, płakałam, bo wiem jak liche są dusze artystów. Ich życie to całe pasmo wysokich gór, rwących potoków i głębokich mórz. I nie interesuje mnie co mówią inni, Ci którzy nazywają go ćpunem, białym murzynem, czy dziwakiem. Nawet jeżeli taki był to co tego? A jeśli faktycznie chorował na bielactwo nabyte - vitiligo i całe życie był niesłusznie oskarżany o odbarwianie sobie skóry? Jeżeli był ćpunem, bo musiał, bo nie był w stanie radzić sobie z bólem i głęboką depresją?
Nie mam prawa oceniać go jako człowieka. Każdy ma prawo być tym kim chce. I za jaką cenę chce. Choć wydaje mi się, że Michael nigdy w pełni nie był tym kim chciał być. Patrząc na jego oczy, mam wrażenie, że to najsmutniejsze spojrzenie show biznesu. Nawet kiedy się uśmiechał, oczy pozostawały gdzieś w tylko jemu znanej ciemnej otchłani pełnej bólu i niespełnienia.

Ale jako artysta i człowiek sceny był niepowtarzalny i zawsze jego muzyka będzie żyła, mimo iż jego już z nami nie ma.
 
 

2009-06-23

Ponowna przygoda z "Bluszczem"

Kochani moi, myślałam, że umiem dochować tajemnicy, ale nie umiem...
No nie potrafię i basta!  Nie w takich momentach, kiedy radość unosi mnie nad ziemią i tak sobie wiszę niczym lawendowy balonik uczepiony malutkiego dziecięcego paluszka.

Wiem, że częściowo dzięki Wam tam wiszę. Jesteście tym sznureczkiem utrzymującym mnie w pionie. Jesteście częścią tego bloga i należą się Wam wyjaśnienia mojego obecnego stanu ducha.
Tradycyjnie odstawiam wariacje pochwalne ... :)

Ale pozwólcie, że przejdę do meritum.

Jakiś czas temu dostałam takiego oto maila:

"Szanowna Pani,
Piszę do Pani na prośbę redakcji miesięcznika „Bluszcz”,z którym Blog.onet.pl stale współpracuje. Redaktorzy pisma są zainteresowani publikacją fragmentów Pani bloga w sierpniowym numerze. W związku z tym zwrócili się do naszej redakcji z prośbą o przekazanie im Pani danych kontaktowych, aby móc z Panią omówić szczegóły i uzyskać niezbędną zgodę na publikację.
Czy mogę przekazać „Bluszczowi”, Pani adres e-mail? Czy zechciałaby Pani podać również swój nr telefonu, ponieważ znacznie ułatwiłoby to kontakt?"

Oczywiście zechciałam. Przekazałam. I dziś (a właściwie wczoraj) nastąpił ciąg dalszy.
Miła Pani z redakcji "Bluszcza" odezwała się do mnie i... tadammmm!!! Juuupppiiiii !!!!! :) :) :)

p.s numer 11 (sierpień) w którym zabukowane mam całe dwie strony, pojawi się zaraz na początku sierpnia, a może nawet końcem lipca. Z tego co kojarzę to można "Bluszcz" zakupić w Ruchu, Kolporterze, Rossmanie, Empiku i Merlinie. Ja osobiście mam od samego początku prenumeratę do czego gorąco zachęcam, bo zapewniam, że jest tam sporo ciekawych artykułów do przeczytania.

A na koniec ...

Z tego oto miejsca, w godzinach późno nocnych, chciałam wygłosić oficjalne podziękowania dla Redakcji Onetu i Redakcji Bluszcza,
za wyróżnienie moich słów i fragmentów mojej duszy.
Publikacja na łamach pisma literackiego "Bluszcz", które w moim domu ma osobną skrzyneczkę skutecznie chroniącą kartki przed kurzem, jest czymś o czym śnić zaczęłam bardzo niedawno, a już ten sen został w realia zamieniony.
Dziękuję. Bardzo dziękuję.
Po raz kolejny głośno krzyczę LUDZIE, MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ !!!

Wasza skrywająca uśmiech pod powiekami i aktualnie tańcząca ze snem
Virginia :)

p.s wydarzenie to miało miejsce kiedy prowadziłam blog www.virginia79.blog.onet.pl



2009-06-22

"Złodziejka książek" Markus Zusak

  


Wczoraj skończyłam czytać historię Liesel Meminger. Całą dzisiejszą noc przy tej małej dziewczynce czuwałam, i nadal jestem duszą w Molching, małym miasteczku na przedmieściach Monachium.
Stoję na Himmelstrasse. Niebiańskiej ulicy. Czuję zapach przesiąkniętych strachem okolicznych piwnic, a szczególnie tej jednej, tej pod numerem 33. To ona skrywała w sobie największą tajemnicę okolicy. To ona stała się wybawcą dwóch istnień.

Ale zacznę od początku ...

Jest rok 1939. Główna bohaterka, dziesięcioletnia Liesel, jedzie pociągiem ze swoją mamą i sześcioletnim bratem Wernerem. Niebawem mają zostać oddani na wychowanie przybranym rodzicom, Rosie i Hansowi Hubermann, kobiecie o kartonowej twarzy i mężczyźnie, który zawsze pozostawał w tle, nawet stojąc w pierwszym szeregu. Niestety Wernerowi nie dane jest ich poznać. Umiera w pociągowym przedziale, a jego martwe oczy wpatrzone w Liesel, stają się początkiem jej nocnych koszmarów.
Obie natychmiast wysiadają, milcząca kobieta i przerażona dziewczynka. Gdzieś na małym cmentarzyku żegnają ciało sześcioletniego chłopca i to tam Śmierć pierwszy raz spotyka Liesel. Zerka na nią zza drzewa, macha do niej, a potem przygląda się małej dziewczynce wygrzebującej ze śniegu książkę, którą upuścił jeden z mężczyzn chowających jej brata. Tą pierwszą cudzą książką jest "Przewodnik grabarza". Od tego czasu kradzież staje się nałogiem Liesel, a Śmierć obserwatorką jej życia.

Mija dzień za dniem. Liesel próbuje rozpocząć nowe życie w domu Hubermannów. Pomaga Rosie odnosić wyprasowane przez nią pranie do najbogatszych rodzin z Molching, a papie zwija skręty i towarzyszy przy malowaniu ścian. Ten w zamian w wolnych chwilach gra jej na akordeonie, a po nocach, w tajemnicy przed apodyktyczną i wulgarną Rosą uczy córkę czytać i pisać. Zaszczepia w niej miłość do słowa. I do siebie samego. Daje jej ciepło i uczucie jakiego się nie spodziewała. Skutecznie odgania jej nocne koszmary. Śpi obok jej łóżka na krześle. A na święta daje dwie książki, mimo iż zupa w garnku jest jeszcze bardziej wodnista niż zazwyczaj.

Ale Liesel jest spragniona kolejnych porcji słów. Chce mieć pewność, że nigdy nie będzie tak, że będzie musiała oszczędzać strony w obawie, że nie będzie miała co czytać. Zaczyna rozglądać się za kolejną okazją do kradzieży. Nadarza się taka podczas obchodów urodzin Fuhrera, kiedy cały stos książek zostaje podpalony. Liesel się nie waha, kradnie z ogniska "Wzruszenie ramion", które wrzuca pod płaszczyk. Zza kołnierzyka momentalnie unosi się dym.
A potem jest jeszcze kolejna, i kolejna, w większości z domu burmistrza, do którego Liesel wskakuje przez okno z tyłu domu. Myśli, że jest niezauważalna. Jednak Ilsa Hermann doskonale wie, jak i gdzie ma ułożone książki. Nie zdradzę jednak jak zakończy się znajomość żony burmistrza z małą Liesel ...

Oprócz książek, duszę i czas Liesel wypełniają też dwaj przyjaciele.
Pierwszy, Rudy Steiner, to rówieśnik z ławki szkolnej, chłopiec o cytrynowych włosach, który nie odstępuje jej na krok. Wspólnie grają w piłkę, jeżdżą zardzewiałymi rowerami i kradną rolnikom kartofle i jabłka. Z głodu. Wspólnie też na przemian ssą jednego cukierka. Z biedy. Bo na dwa im nie starcza. Wspólnie nienawidzą Hitlera, bo ten zabrał im ojców. Wspólnie marzą o pierwszym pocałunku, który tak uparcie jest przez Liesel strzeżony. 

Drugi to dwudziestoczteroletni Max Vandenburg. Żyd, którego Hubermannowie ukrywają w zimnej piwnicy pomiędzy puszkami z farbami i    starymi prześcieradłami. Żyd , któremu należało pomóc. Nie mieli co do tego oboje wątpliwości. Dzielą się z nim suchym chlebem i wspólnie z nim chowają paraliżujący strach do kieszeni.
Na przemian. Między jednym, a drugim pukaniem do drzwi.

Dla Liesel Max Vandenburg jest kimś dla kogo warto kłamać i dusić w sobie tajemnicę. Dla kogo warto pamiętać o wyciągnięciu gazety ze śmietnika w drodze ze szkoły i komu należy się symbol zimy w piwnicy. Czasem myślę, Liesel, że najlepiej byłoby umrzeć, a wtedy ty zjawiasz się w piwnicy z bałwanem w rękach - powiedział do dziewczynki podczas składania sobie życzeń świątecznych.
Dla Maxa Liesel jest kimś, dla kogo warto pisać "Strząsaczkę słów". Książkę o Liesel Meminger.

Reszty nie zdradzę, bo nie chcę psuć Wam przyjemności z czytania.
Złodziejka książek to nie pierwsza książka o holokauście. Ale gwarantuję, że żadna nie przedstawia tego tematu w taki sposób.
Z punktu widzenia Śmierci. To Śmierć jest tutaj narratorem.
Ale nie taka typowa kostucha w czarnym płaszczu, z kosą i dziurami zamiast oczu... Śmierć Zusaka jest jak Anioł o ludzkich cechach. Odczuwa strach, zimno i przygnębienie. Ma wyrzuty sumienia, że to jej w udziale przyszła tak niewdzięczna robota.
Jest nią zmęczona.
Potępia ją.
Czuje, że odrywanie dusz od ciał, to nie zajęcie dla niej. Wolała by być przyjacielem, a nie wrogiem. Ale czy podczas wojny ludzie mieli jakiekolwiek możliwości wyboru? Czy Śmierć może marudzić, skoro bomby ją omijają? Skoro jako jedna z nielicznych przeżywa naloty i rzeź Żydów... . Nie może. I nie marudzi, ale stara się tłumaczyć - Proszę, bądźcie spokojni, mimo mojej wcześniejszej groźby. To tylko takie strachy na lachy. Nie stosuję przemocy. Nie ma we mnie podłości. Jestem skutkiem.

Złodziejka książek to mimo trudnego tematu bardzo ciepła i pięknie napisana powieść. Przez 500 stron przepływa się bez zbytnich obciążeń związanych z tragedią tamtych lat. Śmierć nie boli, nie kaleczy,nie zabija. Nie powoduje złości i nienawiści. Śmierć Zusaka pokazała mi, że w tym bólu był czas na uśmiech, dobre słowo, miłość i przyjaźń. Że być może małe dziewczynki podczas nalotów czytały w piwnicach ludziom książki... że nawet pod okiem Hitlera ludzie nie zapominali o istocie człowieczeństwa.

Polecam. Każdemu. Nawet dzieciom, oczywiście w odpowiednim wieku.
Ja będę miała Liesel Meminger długo w pamięci. Bardzo długo.
I Śmierć Zusaka też.
Taką Śmierć, która jest tylko skutkiem...

2009-06-15

Buongiorno

Ostatni tydzień szkoły. Charlie popada w radość nieokiełznaną i wręcz wybiega rano z domu, żeby już przyśpieszyć to ostatnie wyczekiwanie na wakacje.
Lola wybiega za nim. Nie ważne, że na zegarku 7.45. Nie ważne, że śpioszki w oczach i buty na opak ubrane. Rytuał pożegnalny jest obowiązkowy. Codziennie. Chłopaki w prezencie od Loli dostają świeżo zebrane kamienie sprzed domu, za co w podziękowaniach muszą zatrąbić kilka razy.
A my machamy jak szalone...
Kot sąsiadów patrzy i czarnych ślepiom nie wierzy.
Szarak stoi na dwóch łapkach i uśmiechem strzela zza kiełków zboża.

A potem jest już tylko lament ...czemu oni mamusiu zabrali nam moje auto - pyta córcia ze łzami w oczach. Po jakiejś godzinie zapomina. Piaskownica jest jak lek na całe zło.

Mam kilka minut na caffe machiato na tarasie. Mama moja kochana, z okazji przypływu większej gotówki, zrobiła nam prezent na rocznicę ślubu (nieubłaganie się 9 zbliża) i dostaliśmy zestaw mebli na taras. Taki nasz wymarzony, rodem z włoskiej kawiarenki, z białymi poduchami na głębokich fotelach. Mogę już bezpiecznie , bez obawy że plastikowe nogi ugną się pod moim laptopem, stukać w klawiaturę na tarasie.
Żyć, nie umierać...
Ale bałam się, że umrę zanim z tym cudnym kompletem do domu z OBI dojadę. Pojechaliśmy na dwa auta. W jednym ja, w drugim reszta ekipy, czyli Druga Połowa i dzieciaki. Już nie pamiętam kiedy sama autem jechałam... bez krzyków, bez próśb o picie, wafle, paluszki, siku. Tylko ja, kierownica i Ania Dąbrowska. Bosssko, mogłabym tak jechać na koniec świata.
Komplet w OBI okazał się znacznie większy niż na zdjęciu w gazetce reklamowej. Zonk!!! Wizja upchania sześciu foteli z włókna Petan (coś podobnego do ratanu) i wielkiego stołu (160/100) zaczęła  się rozpływać jak lody na słońcu. Oczami wyobraźni zobaczyłam samochód reklamujący sklep Ikea w telewizji i uśmiechnęłam się sama do siebie...  wariaci, pomyślałam.
Ale zaryzykowaliśmy ustawieniem się w kolejce, zakupiliśmy i niczym "Sąsiedzi" z czeskiej bajki przystąpiliśmy do upychania w samochód dwóch wypełnionych po brzegi wózków sklepowych.

Wracałam 68km z krzesłem na głowie... 
Warto było. Nie muszę tego lata jechać do Włoch

Kawa się skończyła. Piasek stał się nieatrakcyjny. Obowiązki wzywają.
Miłego dnia kochani :)

Arrivederci a presto...

Wasza nadająca w włoskiej kawiarenki
Virginia



2009-06-12

Jak kamienie

Milczymy tajemniczo, by nie mówić głupio. Ile razy tak było? Ludzie chętnie nazywają milczenie złotem, by ukryć pustkę, którą mają w głowie, albo i w sercu. Więc lepiej nie zmuszajmy do mówienia tych, co uciekają w milczenie. Zachowajmy złudzenie ...

                                        "Dziewczyna z zapałkami" Anna Janko

Coraz częściej żyjemy w ciszy. Mijamy się w drzwiach, siadamy na odległych krańcach stołu, płodzimy obojętność.
Małżeństwa z dnia na dzień się starzeją.
Żyją o kulach.
Wiotczeją.
Chorują na głuchotę.

Szkoda, że tak wiele związków się rozpada...

2009-06-10

Z pokładu codzienności


  

Lola nie została przyjęta do żadnego z pięciu przedszkoli do jakich ją zgłosiłam.
A już takie miałam plany na wrzesień ...
Tymczasem jestem w kropce.
Wielkiej jak słoń.

Zaważyło osiem dni, bo jako dziecko urodzone 8 stycznia 2007, musiała przepuścić całe tłumy urodzone w 2006r, bo teraz ten rocznik szedł do przedszkola. A że tłumy były spore, to wykopały ją daleko w ciemny las, na listę rezerwową. Babcie zapracowane, prowadzące własne działalności. Żłobki przepełnione, po brzegi, okna i wszystkie kąty. Nianie kasują fortuny niczym "menedżerki do spraw rozwoju rodziny".

Wysyłam sygnał S.O.S.
Cały plan poległ na kolana.

p.s.
pytacie o moje zdrowie. Dziękuję Wam za pamięć i troskę.  Halluksy są do wycięcia... pan doktor czeka na moją decyzję  i trochę sobie poczeka, bo przede mną wakacje i dwoje dzieci żądne zabaw i organizacji czasu. Nie mogę dać się w gips wcisnąć. Kręgosłup do wycięcia, jeżeli chcę żeby mi nic nie drętwiało. A jeżeli nie chcę już nic wycinać to... 2-3 h dziennie ćwiczeń z rehabilitantem. Trzy razy w tygodniu basen, masaże i bio prądy... ja się pytam kiedy? Kiedy to mam zrobić? Tymczasem leki przeciwbólowe jak mnie gdzieś pstryknie i żyć trzeba dalej.
Temat ręki jest bardziej złożony, bo nikt nie wie skąd się drętwienia w niej biorą. A na samą myśl o tym, że mam wysłuchać kolejnej wersji o zespole guyona, boleriozie czy innych dolegliwościach, to ja już wolę nauczyć się być leworęczna :)


Ale leje. Z moich kwiatów na tarasie wiecznie wylewam wodę. Wiecznie je też przestawiam, bo wiatry bezczelnie, bez pytania podkradają te najpiękniejsze pączki, zanim one jeszcze zdążą zakwitnąć. Idealna pogoda na książkę... a te oto pozycje dostałam od "Bluszcza" z dedykacją i pozdrowieniami od redakcji. Miło. Dziękuję.

Chciałabym mieć drugie życie. Życie tylko do czytania.

Wasza kroplą deszczu ubarwiona

2009-06-06

Smoczkowy dramat

Przeczytałam właśnie to ...
http://wiadomosci.onet.pl/1985013,11,item.html

Wróciły wspomnienia. Wspomnienia bolesne ze szpitala w Krakowie.
Było to 2,5 roku temu.
I widzę, że nic się od tamtego czasu nie zmieniło.
Przez sześć dni i siedem nocy z przerażeniem obserwowałam jak pielęgniarki wpychają noworodkom smoczki do buzi... smoczki ściągnięte z butelek, smoczki wypchane tetrową pieluchą z drugiej strony, żeby były twardsze. Dla pewności, że nie będzie się trzeba wracać po kilku minutach, pielęgniarki owijały resztą pieluchy dziecko, tak, żeby smoczek nie wypadł. Niektóre miały technikę wpychania pieluchy pod poduszkę.

Kilka razy udało mi się któreś z dzieci uwolnić...
Kilka razy pielęgniarki mnie nakryły i kazały zająć się własnym dzieckiem.
Milionów razy już nie widziałam...
Ale w pamięci mam każde z tych maluchów.

p.s wpadłam w sidła "Złodziejki książek"  Marcusa Zusaka i nie chcę się z nich wyplątać. Całe szczęście ma 500 stron. Wtapiam się w nią coraz bardziej, jak słońce w wiosenny pejzaż.
Książka inna, zupełnie, ale takiej szukałam. Narratorem jest śmierć... bohaterką dziesięcioletnia Liesel Meminger.
Wraz z bratem miała zostać oddana pod opiekę przybranych rodziców. Matka wiezie ich pociągiem do Monachium. Sześcioletni chłopczyk umiera na oczach siostry zmęczony podróżą i chorobą ... mimo wszystko matką ją oddaje. Z jedną walizką i skrywaną głęboko na dnie książką zostaje wyrwana siłą z samochodu pod domem państwa Hubermann... jest 1939 rok.

Zafundowałam sobie ostatnio lekką "Poczekajkę" Katarzyny Michalak i "Czerwony rower" Antoniny Kozłowskiej... pora na coś więcej, coś co już czuję zapadnie w mej pamięci tak jak ukochana "Dziewczyna z zapałkami" Anny Janko.



Miłego piątkowego wieczoru

Wasza nadal zachrypnięta

2009-06-04

Wizerunek Polski nagrodzony "Nike"

Doszłam do wniosku, że albo jestem taką delikatną panienką, albo coś tu nie halo z wielką promocją "Wojny polsko-ruskiej" Doroty Masłowskiej. Nie potrafię zrozumieć fenomenu akceptacji i promowania brutalności w czasach, kiedy wystarczająco sporo jest jej wokół nas i wręcz walczyć z nią Polska powinna, a nie ją promować i laurami obdarowywać.

Już sam wizerunek Borysa Szyca na plakacie działa na mnie odpychająco. Łysa pała, zafarbowane brwi, oczy usypane z działki amfetaminy, a w nich odbicie zabawy w seks z byle kim, byle gdzie i byle jak. Reszta plakatu też mnie nie zachwyca, tym bardziej, że plagiatem się okazał. A feee, nieładnie... Myślałam, że tylko niektóre zespoły się w coś takiego jak kopiowanie bawią, a tu okazuje się, że reżyser o takim nazwisku jak Żuławski, imieniu Xawery, też nie ma własnych pomysłów na promocję swojego dzieła.

Plakat plakatem, ale żeby książek nie czytać? I to nie byle jakich książek... chodzi o książkę na podstawie której własny film się kręci. To już jakiś absurd. Nie rozumiem, jak reżyser może stworzyć film odzwierciedlający książkę, przez którą sam nie był w stanie przebrnąć? Notabene główny bohater, czyli Szyc, też się poddał i gra "na sucho".
I tym oto sposobem, moim skromnym zdaniem nic im z tego nie wyszło. Jedynie jakaś niskobudżetowa produkcja, w której słowo kurwa brzmi jak "dzień dobry". Wszyscy się leją po pyskach, krew sika, kobiety wyglądają jak wycieraczki, które szacunek dla siebie wyssały z ostatnią kroplą mleka matki dawno temu i już nie znają jego smaku.
Oto proszę państwa przed Wami zekranizowana wizytówka Polski nagrodzona prestiżową nagrodą Nike, za najlepszą książkę roku 2006.

I w związku z tym do kina nie idę.
Zwiastun mi wystarczył , żeby się przekonać o tym, że zarówno Szyc, jak i bełkocząca coś pod nosem Masłowska tak strasznie mnie drażnią, że wolę kupić dzieciom mandarynki.
Przez książkę też nie jestem w stanie przebrnąć, choć próbowałam, a to dlatego, że zbuntowałam się na dobre, jak "takie coś" Nike dostało. I nie zwracam się tu epitetami "takie coś" w stosunku do Masłowskiej (każdy ma prawo pisać o czym chce, w jakim stanie chce, i kiedy chce) ale do książki, którą znawcy literatury uznali, za dzieło warte postawienia na tej samej półce co dzieła Szymborskiej, Miłosza, Myśliwskiego, Hartwig czy Tokarczuk... wstyd. To gwałt na języku polskim.
Nie wiem, może moja wrażliwość źle została oszlifowana i nie znam się na dziełach, które powinny mnie ruszyć. "Wojna polsko ruska " mnie nie rusza. Nie rzuca mnie na kolana. Ona mnie odrzuca.
Zabija we mnie to co piękne każdym splunięciem Szyca i każdym wulgaryzmem jakie aktorzy cedzą przez usta jakby im wstyd było, że tam grają, albo jakby nie zdążyli się ról douczyć.
Dla mnie kicz. Przez wielkie K. I głębokie dno.

Chyba musiałabym się naćpać tym białym proszkiem, żeby dostrzec coś pięknego w obrazie stworzonych przez Masłowską i Żuławskiego... może wtedy w otoczeniu brutalności i typowo polskiego "kurwa" człowiek czuje się jak na łące wśród maków, chabrów i stokrotek. A każde "kurwa" brzmi jak "alleluja" ...




2009-06-03

Nikt mnie nie namówi

Nikt mnie nie namówi na podróż samolotem. NIKT.
To jest strach, którego się nie da przełamać i nawet zapłacony lot z zapłaconymi wczasami na Majorce w hotelu stu gwiazdkowym mnie nie przekonuje.
Wiem, że tragedie takie jak ta z udziałem Airbusa zdarzają się niezwykle rzadko, jednak ja dziękuję za ryzyko spadania w dół, wprost do oceanu, przez 5 minut, a może nawet dłużej. Dziękuję za minę mojego dziecka siedzącego obok mnie... nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić.
Ta niemoc, ta bezradność, ta całkowita pewność, że się śmierci człowiek nie wywinie. Że nawet nie warto walczyć. Nie warto też przypominać sobie przeszłości, bo człowiek i tak nie zdąży zebrać myśli.
W takim momencie można tylko zamknąć oczy i pomyśleć, że to sen, że to przejażdżka na karuzeli i zaraz podadzą watę cukrową.

Od czasów dzieciństwa śniły mi się samoloty. Zazwyczaj wojskowe. Bombardowały mój dom, albo latały nad głowami, a ja ukrywałam się w wysokiej trawie, pod łóżkiem, albo stałam jak posąg i nie potrafiłam kroku zrobić. Po tragedii Airbusa śnił mi się już samolot spadający na nasz dom... tak głęboko to do mnie przenika.
To taka moja fobia. Nie mam ich wiele, ale na samoloty patrzeć nawet nie mogę. Paraliżują mnie całkowicie.



2009-06-01

Z dialogów rodzinnych odc.3 - rozmowy (nie) kontrolowane

Siadamy do stołu i przeglądamy ulotkę z pizzerii.
Przed nami stoi wazon z kwiatami, pachną piwonie, irysy, róże i coś tam jeszcze (mamo wybacz, nie wiem co to :).
W kieliszkach oczekuje na pierwszy łyk czerwone wino.

- Kochanie, mam coś dla Ciebie - przerywa milczenie moja Druga Połowa
- Coś dobrego? - pytam
- Nie wiem czy dobre, ale dla Ciebie... popatrz w menu... niejaka "Oślica Górska" - dodaje, po czym zwija się ze śmiechu.

I to ten sam facet, który kilka dni temu posłał mi sms Kocham Cię jak Neptun kocha morza błękit i tak jak winogrona kochają słońce Prowansji.

Ja mu dam Oślicę Górską!!!
Nu Pagadi !!!