2011-10-24

"Boska" o 20.30 w TVP 1

Polecam! Doczekać się nie mogę. 

Byłam na tej sztuce w Teatrze Adama Mickiewicza w Cieszynie w marcu 2009r. i wspomnę tylko to o czym już pisałam:

Spektakl opowiada o niezwykłym fenomenie jakim była najgorsza śpiewaczka operowa świata, niejaka Madame Florence Foster Jenkins (1868-1944). Egzaltowana diva pozbawiona głosu i słuchu. Kobieta Boska... boska na swój sposób. Florence od dziecka marzyła o karierze śpiewaczki. Ojciec zapewnił jej zatem lekcje śpiewu, ale szybko zauważył , że córka nie dysponuje nawet odrobiną talentu i postanowił czym prędzej wydać ją za lekarza, żeby zapewnić jej stabilność finansową. W wieku 17 lat wyszła za mąż. Lekarz jednak prawdopodobnie nie zniósł śpiewu Florence i ich małżeństwo nie przetrwało.
Później Florence nie miała już męża, jednak do ostatnich chwil życia partnerował jej, nie pozwalając jej krzywdzić, przyjaciel Clair (w tej roli Wiktor Zborowski).
W "Boskiej" obserwujemy ostatnie lata życia Florence - od nawiązania współpracy ze swoim dwudziestym już akompaniatorem Cosme, zakompleksionym gejem (w tę rolę wcielił się bosssski Maciej :), aż do koncertu w nowojorskiej Carnegie Hall.
Pani Janda pokazała Florence jako ekscentryczną, lekko przygarbioną kobietę, poruszającą się niepewnie i bardzo chaotycznie. Jakby sama nie była pewna kolejnego kroku, czy zrobić go w prawo, czy w lewo... czy zjeść ciastko, wypić cherry, czy gorącą herbatę ... Okazywała swoją nerwowość i roztrzepanie... była czasami zagubiona we własnym pokoju, przesiadywała się z fotela na kanapę, z kanapy na fotel.
Ale bardzo często się uśmiechała, bo w tym swoim świecie była szczęśliwa. I była pewna jednego, dla niej najważniejszego... własnego talentu.
Według niej wszystko było możliwe, wystarczyło tylko mieć marzenia i wierzyć w siebie.

Kariera Florence nabrała rozgłosu tak naprawdę dopiero jak zmarł jej ojciec (miała wówczas 41 lat), bowiem przejęła w spadku ogromną fortunę i była od tego momentu w stanie sama sponsorować sobie swoje koncerty. I wbrew przeświadczeniom, że sale powinny świecić pustkami, przychodziły tłumy. Początkowo setki. Później już tysiące.
Ale nikt nie traktował jej jako artystki... była jedynie nietuzinkowym zjawiskiem, które trzeba było zobaczyć.
Każdy w Stanach Zjednoczonych chciał zobaczyć dziwaczkę, która "morduje" Mozarta. Morduje bez skrupułów z uśmiechem na ustach podrygując raz lewą, a raz prawą nóżką, co chwilę niespodziewanie podskakując i do tego radośnie fałszując.
Poowijana własnoręcznie skrojonymi strojami ośmieszała się już na samym wstępie (dziwaczne kapelusze, sztuczne kwiaty, falbany, o które się potykała, strój pasterki, strój anioła z monstrualnymi skrzydłami). Gdy tylko zaczynała śpiewać, a właściwie kwilić jak koty i niemiłosiernie fałszować, ludzie śmiali się, gwizdali, turlali się ze śmiechu po podłodze, co poniektórzy podobno nawet walili głową w podłogę.
Im większy fałsz, tym większy był aplauz, tym więcej ważnych osobistości pękało ze śmiechu, wpadało w histeryczne łkanie... a biedna Florence popadała w samozachwyt i przerywała śpiew kłaniając się przed publicznością. Była wierna sobie i swoim marzeniom. Od zawsze i na zawsze.

Nigdy nie wątpiła w swoją sławę. Mówiła:
Mogą sobie gadać, że nie umiem śpiewać. Ale nikt nie będzie mógł powiedzieć, że nie śpiewałam.


Na jej ostatni koncert w Carnegie Hall przyszło 3 tysiące osób. Po raz kolejny spotkała się z bezwzględną krytyką i zmarła miesiąc po koncercie w wieku 76 lat.