Nie udało mi się uniknąć przesilenia wiosennego. Czuję jakby ciało oddzielało mi się od kości, a w wolnej przestrzeni był przeciąg. Wieje nastrojami. Wieje chłodem. Przeziębienie osiadło na mnie, jak nieproszony pył wulkaniczny. I słońce od kilku dni oszukuje. Niby zagląda zza chmur, ale dłonie marzną, lekkie kurtki są za lekkie, i tak się to później kończy, że jestem przesiąknięta kwaskowatością cytryny.
Mimo wszystko szukam ciągle punktu zaczepienia, żeby już strzepnąć zimową skórkę, odstawić na bok te wszystkie trumny, które ciągle mam przed oczyma, bo w każdej gazecie relacje z kolejnych pożegnań ofiar tragedii pod Smoleńskiem. Za dużo tej śmierci.Wszystko od jakiegoś czasu porusza się mozolnie w rytm „Wyjazdu z Polski” Michała Lorenca. W takich momentach zazdroszczę tym,którzy potrafią szybko zapominać, którzy kładą się i zasypiają wraz z trzecią przeskakującą przez płotek owieczką. Mnie śniły się dziś żmije ... co za tupet tych żmij. Chodziły sobie po mnie i chyba badały poziom mojego strachu. A ja chciałam, żeby śniły mi się magnolie. Takie piękne, pulchne, w kolorze lizaka.Specjalnie wzięłam dzieci na spacer kilka dni temu w miejsce, gdzie rosną najpiękniejsze magnolie i zawsze o tej porze roku się nimi zachwycam. To taki obraz z dzieciństwa, one zawsze tam były, tak jak na kolanach mojej mamy zawsze popołudniami był obrus, a na nim fiołki haftowane czeską muliną.