Miało mnie dopaść przesilenie wiosenne, ale ostatecznie wybrało inną drogę, a ja niczym radosny krokusik, rozpromieniona, słońcem łechtana, sił dostałam nadprzyrodzonych. Kilka dni temu ściągnęłam kożuch liści zebrany na budzących się do życia w ogrodzie: żółtych krokusach, fioletowych irysach, czerwonych tulipanach; wyplewiłam resztki jesiennych pozostałości po chwastach; wyszorowałam dziesięciometrowy taras i przygotowałam wszystkie zimowe buty do upchania w kartony.Wyszedł karton na głowę, bo jeszcze znalazły się buty za małe; buty które czekały na swoją kolejkę i się nie doczekały, oraz tak zwane buty widmo - są kiedy sprzątam, nie ma ich kiedy w pośpiechu trzeba wybiec z domu.
Wczoraj pozaklejane kartony wyjechały na poddasze,ugotował się obiad, wysprzątał cały dom; z innych kartonów wyskoczyły mechate zające, grubaśne barany, jednookie kurczaki i wielkanocne jajka, które koniecznie musiały zawisnąć na lampie. Umyły się okna (sztuk sześć, jeszcze jakieś dziesięć zostało), garnki które ktoś cały dzień mi podrzucał, a na koniec jeszcze samochód się umył z pomocą czterech małych rączek, które sprawiły, że trzy pary świeżo dzień wcześniej wyszorowanych precyzyjnie butów, zaszło błotem, a właściwie w nim utonęło.
Druga Połowa w tym czasie sprawił, że mamy owocowo w przedpokoju. Morele mnie miło zaskoczyły i mam ochotę na przemalowanie całego domu (on oczywiście znacznie mniejszą) ... tej głębi, intensywności koloru, tej świeżości potrzebowałam. I czystych okien. I krokusów miniaturowych gdzieś tam w ogrodzie, niewidocznych, przyczajonych, ale ważne że mam świadomość ich kwitnięcia. I tulipanów na stole. I puchatych bazi na oknie. I kawy na tarasie... i bażanta, który od pięciu lat nam towarzyszy i dostojnie, niczym mniejsza wersja pawia prezentuje swe upierzenie, i niczym bardziej uparta wersja koguta budzi bażancim jazgotem o poranku... dziś zapomniał zegar biologiczny przestawić, ale za to zabrał żonę na spacer. Pierwszy raz tej wiosny.
p.s właśnie w wiadomościach przeczytałam, że zmarła Eva Markvoort, od kilku miesięcy śledziłam jej szpitalne życie, które opisywała na blogu. W środę, tak jak moja mama, obchodziłaby urodziny ... Eva 26. Smutno mi się zrobiło. To była sympatyczna dziewczyna.
Wczoraj pozaklejane kartony wyjechały na poddasze,ugotował się obiad, wysprzątał cały dom; z innych kartonów wyskoczyły mechate zające, grubaśne barany, jednookie kurczaki i wielkanocne jajka, które koniecznie musiały zawisnąć na lampie. Umyły się okna (sztuk sześć, jeszcze jakieś dziesięć zostało), garnki które ktoś cały dzień mi podrzucał, a na koniec jeszcze samochód się umył z pomocą czterech małych rączek, które sprawiły, że trzy pary świeżo dzień wcześniej wyszorowanych precyzyjnie butów, zaszło błotem, a właściwie w nim utonęło.
Druga Połowa w tym czasie sprawił, że mamy owocowo w przedpokoju. Morele mnie miło zaskoczyły i mam ochotę na przemalowanie całego domu (on oczywiście znacznie mniejszą) ... tej głębi, intensywności koloru, tej świeżości potrzebowałam. I czystych okien. I krokusów miniaturowych gdzieś tam w ogrodzie, niewidocznych, przyczajonych, ale ważne że mam świadomość ich kwitnięcia. I tulipanów na stole. I puchatych bazi na oknie. I kawy na tarasie... i bażanta, który od pięciu lat nam towarzyszy i dostojnie, niczym mniejsza wersja pawia prezentuje swe upierzenie, i niczym bardziej uparta wersja koguta budzi bażancim jazgotem o poranku... dziś zapomniał zegar biologiczny przestawić, ale za to zabrał żonę na spacer. Pierwszy raz tej wiosny.