2012-06-27

Rodzina misiów czyli satysfakcjonująca zdobycz przypadkowa


Okropne to słowo, ale jestem gadżeciarą. Ze specyfikacją książka-słowo-obraz-rękodzieło-antyk w jak najniższej cenie. Przechodzę koło efekciarskich wystaw bez wzruszenia, nie kupuję butów za pół wypłaty ani sukienki na jedno wyjście by wyglądać ładnie, bo wypada. Ale za to mam słabość do przedmiotów, na które wystarcza mi rzucić jedno spojrzenie i widzę w nich coś osobistego. Odbija mi się w nich fragment mojej codzienności. Wiem natychmiast gdzie by stały, jaką rolę pełniły. Najdroższe z nich są nowości literackie, notesy, bransoletki, włoska kawa i dwa moje ulubione obrazy na zamówienie. Jeden z Virginią Woolf. Drugi z Wisławą Szymborską. Reszta trafia się za złotówki. Stare książki znalezione w antykwariacie czy na bibliotecznym kiermaszu, fotografie z początku wieku i z czasów wojennych uratowane przed spaleniem. Antyczne drobiazgi. Lampa z piwnicy sąsiadów. Mini koronkowa parasolka z Wenecji. Kufry na listy i wycinki z gazet. Stare pióro znalezione za łóżkiem w domu oddanym do przeprowadzki. "Przekroje" z czterdziestego siódmego roku z domu obok, na które mam pomysły kolażowe. Bujak. Naszyjnik z ołówkiem czy konikiem na biegunach. Stary obraz od teściowej z widokiem na pokój z kredensem. I nie jest tak, że nie mam w domu nic nowoczesnego, skłamałabym je ukrywając... ale to właśnie takie drobiazgi jak te przypadkiem dziś w kramiku przy torach znalezione mają dla mnie wartość wyzwalającą radość spontaniczną z przejawami radosnych podskoków. Czyż te podpórki do książek nie są warte tych kilku słów wspominki o nich...