Mam ostatnio słabość do mężczyzn, tych piszących oczywiście, i przebieram w coraz to znakomitszych nazwiskach omijając po drodze kobiece, co poniekąd mnie zastanawia, bo nigdy nie klasyfikowałam literatury na lepszą, czy gorszą, ze względu na płeć autora. Jednak tej jesieni przewaga mężczyzn jest widoczna i to wzbudza mój niepokój, bo tracę zaufanie do kobiet piszących... niewiele jest takich, których powieści zostają we mnie na dłużej. Tymczasem mężczyźni brylują, mam za sobą dwa spotkania ze Stefanem Chwinem, a przed sobą stosik stworzony z takich nazwisk jak Rylski, Stasiuk, Tyrmand, Llosa, Roth, Marquez, Oz, Bukowski... ach, co za uczta!
Fascynuje mnie ich postrzeganie świata, konkretne, często dla mnie enigmatyczne, frapujące, w przeciwieństwie do zwykle przewidywalnych w powieściach kobiet. Czytając prozę spod pióra autora płci męskiej, zawsze coś mnie zaskoczy, podczas gdy ta piękniejsza płeć jedynie wzbudza chwilową fascynację, po czym stwierdzam, że gdzieś już to czytałam. U mężczyzny zapewne. Albo to kopia moich własnych myśli, lekko tylko przerysowanych, co mnie po tylu już przeczytanych książkach po prostu nudzi. Szukam czegoś innego, pragnę wdepnąć w mniej przewidywalny świat, przejść na drugą stronę lustra, gdzie wcale nie jest tak bajkowo, ale za to bardziej podniecająco, bo czymże innym może być nieznane.
Wracam więc do Stefana Chwina, bo jestem właśnie w trakcie spaceru z nim pod ramię i mam ochotę ten spacer przedłużyć sobie jeszcze w najbliższych czasie o jego Dzienniki.
Zaczęłam od „Złotego pelikana”, choć większość czytelników zaczyna od podobno jego najlepszej książki „Hanemann”. Jeśli zatem „Hanemann” jest lepszą książką, to ja już jestem pełna uznania i podziwu dla pióra tego autora, bo „Złoty pelikan” dał mi całkiem satysfakcjonujący przedsmak jego mistrzostwa.
Powieść zaczyna się tak jak lubię, spokojnie i obrazowo autor przedstawia głównego bohatera oraz otaczający go świat z uwzględnieniem najdrobniejszych szczegółów. Nigdzie się nie śpieszy, z wielką starannością spogląda wstecz i delikatnymi pociągnięciami stalówki szkicuje postać Jakuba, od narodzin, aż po moment w którym jest już żonaty i wykłada na wydziale prawa, gdzie wpisuje w indeksy oceny swym złotym piórem marki Pelikan, trzymanym w czarnym etui. Wydaje się, że Jakub ma wszystko co do szczęścia człowiekowi potrzebne, dobrą pracę, markowe ubrania, żonę, mieszkanie, uczciwość i wrażliwość... Dobra te jednak tracą na znaczeniu, kiedy dochodzi do pewnego niezręcznego incydentu na uniwersyteckim korytarzu. Podczas egzaminów wstępnych zostaje on oskarżony o błędną punktację przez dziewczynę w niebieskiej sukience z indyjskiej bawełny... Mijają wakacje, zdaje się, że Jakub zdążył zapomnień o drobnej dziewczynie w jasnopopielatych włosach, jednak początkiem nowego roku, siedząc w kawiarni gmachu prawa, słyszy od studentów siedzących przy sąsiednim stoliku, że jakaś dziewczyna odebrała sobie życie po feralnym egzaminie. Jesteśmy raptem na trzydziestej siódmej stronie książki i to od tego momentu życie Jakuba staje się koszmarem, a czytelnik odkrywa stopniowo kulisy wielkiego upadku człowieka, który nie znajdując pomocy u psychoanalityka, ani też w religii, nie radzi sobie z własnymi problemami.
„Złoty pelikan” to precyzyjna analiza kondycji współczesnego człowieka, który z łatwością poddaje się upadkowi, jakby chciał w ten sposób odkupić swe winy. Brnie w coraz bardziej uwłaczające ludzkiej godności sytuacje, nie buntuje się, nie szuka wyjścia z pułapki w jaką zapędziły go własne poczynania. Nie żałuje. Przyjmuje to, co szykuje dla niego każdy kolejny dzień.
Styl Chwina jest niezwykle obrazowy, dokładny, pamięta się pojedyncze przedmioty, miejsca, zaułki... odczuwa się na skórze zadany bohaterowi ból, zarówno ten fizyczny, jak i emocjonalny. Jedno tylko mnie drażniło w tej książce, to ciągłe, męczące, charakterystyczne dla tego pisarza akcentowanie mark różnych przedmiotów... jest H&M, Chanel, Kenzo, Armani, Nina Ricci, Rossman, McDonalds, Auchan, Jacobs... powtórzenia typu - przyklejone dwa razy tym samym klejem, zęby umyte dwa razy pastą Colgate... zupełnie do całego piękna stylu Chwina nie pasuje mi taka wyliczanka, która zapewne była zamierzona, ale według mnie niepotrzebna. Na szczęście w kolejnej książce, którą właśnie teraz czytam, czyli w „Esther” jest tych konkretnych marek znacznie mniej i mam nadzieję, że „Hanemann” nie ma ich już wcale.
A co dalej? Pewnie bliższe poznanie samego Stefana Chwina, czyli „Kartki z dziennika” i „Dziennik dla dorosłych”. Czytał ktoś?
A może jakąś mądrą kobietkę ktoś mi podsunie? Książkę, która powali mnie na kolana i przerwę trwającą od jakiegoś czasu dobrą passę starszych panów? :)