2010-05-25

Z pokładu codzienności

Kiedy ponad dwa lata temu zakładałam bloga nie miałam pojęcia co dzieje się w blogosferze i poruszałam się w przód bardzo niepewnie, jak by poza tym fascynującym kołem, delikatnie na paluszkach, żeby tylko być, ale raczej pod szklanym kloszem. Klosz jednak został rozbity kilkoma polecanymi postami na głównej stronie Onetu i zaczęło odwiedzać mnie coraz więcej osób, którym mój świat ukazywał się jako bajkowa kraina gdzie zawsze sporo śmiechu, dystansu do domowników i radości z każdego dnia. Jednak wraz z poleceniami trafiali się też tacy, którym przeszkadzało to, że potrafię czerpać radość z codzienności i z uporem przesyłali mi maile pełne słów zalewających czarną smołą zawiści moje życie... na szczęście nie zastygłam, choć czasem było ciężko zmyć to wszystko z duszy, która ma tę skazę, że jest nadwrażliwa.
To dlatego przeszłam metamorfozę, którą zauważyła ostatnio moja przyjaciółka stwierdzając, że czuje się niepewnie w rozmowie ze mną, bo ja mam swój świat książek, a ona tego świata zupełnie nie zna. Kiedy pisałam tylko o mojej codzienności czuła, że jest blisko mnie, a teraz dogonić mnie nie może. Ja jednak celowo z powodu pewnych osób, które zaczęły przeciwko mnie wykorzystywać to, że dzieliłam się tym co w duszy mi gra, przestałam pisać tak dużo o mojej prywatności, a że pisać przestać zupełnie nie jestem wstanie, to blog ten przekształciłam z typowego dziennika w dziennik książkowej pasjonatki. Ku radości niektórych, a odruchu znudzenia mną innych (bo oczywiście fakt, iż Virginia Woolf nie lubiła zakupów, a Marcel Proust był uzależniony od matki, jest mniej interesujący niż to kto płaci mój kredyt, albo ile hektarów ziemi mam wokół domu i jak bardzo codziennie się nudzę)... chcę jednak zapewnić, że prywatnie w mailu napiszę co u mnie, że odbieram telefony przyjaciółek, że czasem wręcz czekam na nie, że pukając do moich drzwi nie zsypią się im na głowę już w przedpokoju książki, a ja nie zacznę recytować poezji nim jeszcze wsuną na stopy papućki w kolorowe cekinki :). Ja sama, skłonna odpowiedzieć na zaproszenie, zapewniam, że nie przyjadę na kawę z aktualnie czytaną „Czarodziejską górą” pod pachą i nie zatopię się w głębi kanapy nie zwracając uwagi na gościnność, ani też nie poruszę niepytana tematu książek. Mimo swojej nienormalności, jestem całkiem kulturalna ...  jeśli oczywiście wrodzona szczerość i nabyta z wiekiem asertywność, zaliczana jest do dobrych manier, a nie braku taktu, wywyższania się, bądź stwierdzenia że zadzieram nosa. A z taką przykrą opinią się już spotkałam... uważam jednak, że skoro nie mam ochoty na pokaz garnków za pięć tysięcy, albo nowej sieci komórkowej, to mówię bez owijania w bawełnę, że nie jestem zainteresowana, bo szkoda mi czasu na coś na co mnie nie stać. Tak samo jeśli zamiast podążania za modą typu tenis, nurkowanie, szusowanie po stokach w najmodniejszych i najdroższych danego sezonu nartach , wolę poczytać, bądź coś czasem niemądrego, lub całkiem znośnego napisać, to mówię o tym głośno i oczekuję zrozumienia, bo ja przecież niezainteresowanych do akcji Czytanie w pianie, albo Czytanie na dywanie nie zmuszam. Dlatego czasem nie rozumiem, czemu moja pasja tak niektórych odstraszyła, czemu zrodził się dystans, czemu jeżeli pani z cukierni staje się szwaczką jest to normalne, a ja jako była menedżerka nie mogę bez szeptów za moimi plecami bardziej niż walki o czarne bmw miłować książek...
Przypomniała mi się teraz moja wymiana mailowa z pewną pisarką, której nie wymienię z nazwiska, bo nie wiem czy by sobie tego życzyła, ale zdradzę, że ma na swoim koncie kilkadziesiąt napisanych książek (jestem pełna podziwu), a w kręgu rodziny i znajomych niejednokrotnie określana jest mianem „nieroba”, bo pisanie to przecież „nicnierobienie”. A czytanie, które jak wiadomo jest podstawą dobrego pisania, jest już w takim razie lenistwem niegodnym nawet wspomnienia... zatem lenię się, nic nie robię, i całkiem możliwe, że niebawem zostanę „nierobem”. 

p.s a teraz idę załadować pralkę, bo kupiłam dzieciom nowe kaloszki i wczoraj uległy urokowi okolicznych kałuż; pozanosić na swoje miejsca czternaście kwiatków, które przesadziłam; ugotować zupę z fasolki szparagowej i wymyślić coś na drugie danie; wypuścić psy na błoto w ogrodzie, umyć po raz trzeci już dziś osiem łap; zagrać w grę planszową Farmer; odebrać Charliego ze szkoły; zrobić zakupy, zadanie i porządek w kuchni; wyprać dywanik z ubikacji, bo Lola nie zdążyła; odwiedzić babcię po operacji; odpowiedzieć na „dwieście pytań do mamy”... czyli generalnie odbębnić pewien odłam nieróbstwa, jak to mojej Drugiej Połowie się wydaje. Tak, jestem zmęczona. Tak, mam na głowie moją pracę i kryzys jaki sprawił, że ledwo utrzymuję działalność co wiąże się z tym, że szukam nowej; wielki dom z ogrodem, dwoje dzieci, dwa psy i obciążenie związane z wychowaniem całej czwórki. Nie, nie narzekam, dam sobie radę, zastanawiam się tylko, czemu mężczyzna jest w stanie skupić się tylko na jednej rzeczy (czyt. praca),która i tak już jest w jego mniemaniu tak wykańczająca, że grozi mu zawałem, a kobieta musi ogarnąć całą resztę? Począwszy od prasowania jego koszul, poprzez mycie jego butów, plewienie jego choinek, gotowanie domowych obiadków;malowanie tarasu, koszenie i wyręczanie go z innych czynności ... chciałam być dobrą żoną, chyba zbyt dobrą, a wyszłam na tym jak zabłocki na mydle. Koniec.
Mam trzydzieści lat i nie wiem co wpisać w CV.
A moja koleżanka wczoraj dostała pracę w bibliotece... druga przesłała mi swoją książkę z dedykacją; trzecia stwierdziła, że mnie podziwia, a czwarta, że ona by na moim miejscu zwariowała. Czyż to wszystko nie jest pocieszające... mnie bardzo podniosło na duchu. Dzięki kochane :)