List do Violet Dickinson:
38 Brunswick Square W.C.
4 czerwca, 1912
Moja Violet,
Mam Ci coś do wyznania. Wychodzę za mąż za Leonarda Woolfa. Jest Żydem bez grosza przy duszy. Jestem szczęśliwsza niż mogłam sobie wyobrażać - ale domagam się, żebyś i Ty go lubiła. Czy możemy oboje przyjść we wtorek? Czy wolałabyś, żebym przyszła sama? Był wielkim przyjacielem Thoby'ego, wyjechał do Indii - wrócił zeszłego lata i wtedy go zobaczyłam, mieszka tutaj od zimy (...)
"Ślub zaplanowano na 12 sierpnia, ale przyśpieszono go ze względu na Bellów ( siostra Virginii - Vanessa z mężem Clivem). Odbył się zatem w niedzielę 10 sierpnia, część oficjalna miała miejsce w Urzędzie Stanu Cywilnego St Pancras. ( Być może z tego powodu pani Woolf się nie pojawiła). Virginia uważała, że to bardzo dobry sposób zawierania małżeństwa, bardzo prosty i szybki. Jednak urzędnik stanu cywilnego uznał go za męczący, częściowo dlatego, że, jak się wydawało Virginii, był na pół niewidomy, a częściowo z powodu szalejącej burzy z piorunami, częściowo wreszcie dlatego, że kiedy doszło do wywoływania świadków, poplątał imiona, których nie znał: Virginia, i jeszcze gorzej, Vanessa. Wtedy, w swój mglisty, a zarazem rozmyślny sposób Vanessa przerwała uroczystość (...). Virginia dobrze się bawiła zarówno podczas uroczystości, jak i na przyjęciu. Kiedy dobiegło końca, oboje z Leonardem pojechali w doskonałych humorach do Asham. Spędzili tam noc, a potem, przed planowanym wyjazdem za granicę pojechali na kilka dni do Quantocks. Pierwotnie mieli zamiar spędzić miesiąc miodowy na Islandii, ale było już za późno i wyjechali z Somerset w bardziej ortodoksyjnym kierunku - do Awinionu i Vaucluse, a stamtąd do Hiszpanii. W Barcelonie jedzenie było niedobre, a Madrycie panował obezwładniający upał; pojechali do Toledo i Saragossy. Było im rozpaczliwie gorąco i często czuli się zmęczeni, ale zadziwiły ich surowość i piękno krajobrazu. Jeździli na mułach i spóźniającymi się pociągami. Virginia czytała Dostojewskiego i Charlotte M. Yonge. Potem znaleźli się w Walencji, gdzie czytała "Czerwone i Czarne". Z Walencji popłynęli statkiem do Marsylii; pojechali dalej, do północnych Włoch i Wenecji, które po Hiszpanii wydawały się wygodne, ale zdecydowanie udomowione. Wreszcie, 3 października wrócili do Londynu. Stwierdzili, że przez czas bez przerwy rozmawiali i stali się "chronicznie koczowniczy i monogamiczni" (...) - napisał Quentin Bell w biografii o swojej ciotce Virginii Woolf.
Virginia była bardzo szczęśliwa w małżeństwie. Leonard dbał o nią w ciężkich momentach zachorowań, wspierał jej działalność pisarską, ona z kolei zawsze ciepło, z szacunkiem i wdzięcznością się o nim wyrażała. Związek ten w obecnych czasach pewnie by nie przetrwał. Virginia nie rozumiała seksualnej namiętności u mężczyzn i pełna awersji do pożądania była w tej sferze bardzo oziębła i niepewna (prawdopodobnie z powodu przejść w dzieciństwie z przyrodnim bratem Georgem). Jednak to nie miało zbyt wielkiego wpływu na ich małżeństwo, Leonard wykazał zrozumienie i trwał u boku żony, aż do samobójczej śmierci Virginii w 1941 roku. Po tym tragicznym wydarzeniu mieszkał do końca życia (jeszcze 28 lat) w ich ukochanym domu Monk's House w Rodmell, w którym spędzili wspólnie dwadzieścia dwa lata swojego małżeństwa. Ich prochy spoczęły na terenie ogrodu pod wiązami, którym kiedyś nadali swoje imiona.
W październiku 1937 roku Virginia napisała w swoim dzienniku: Nie, nie pojechałam do Paryża. Trzeba to zanotować. Obudziwszy się o trzeciej, stwierdziłam, że weekend spędzę w Paryżu. Doszłam już nawet do tego, że sprawdziłam pociągi i pytałam Nessę o hotel. Potem L. powiedział, że on nie bardzo ma ochotę. Potem mnie ogarnęło szczęście. Potem spacerowaliśmy wokół skweru kompletnie zakochani - po dwudziestu pięciu latach nie możemy znieść rozstania. Potem ja przespacerowałam się wokół stawu w Regent's Park. Potem... cóż, to jest niesamowita rozkosz, że ktoś chce mojej obecności przy sobie: jako żony. Nasze małżeństwo jest tak doskonałe (...)
W październiku 1937 roku Virginia napisała w swoim dzienniku: Nie, nie pojechałam do Paryża. Trzeba to zanotować. Obudziwszy się o trzeciej, stwierdziłam, że weekend spędzę w Paryżu. Doszłam już nawet do tego, że sprawdziłam pociągi i pytałam Nessę o hotel. Potem L. powiedział, że on nie bardzo ma ochotę. Potem mnie ogarnęło szczęście. Potem spacerowaliśmy wokół skweru kompletnie zakochani - po dwudziestu pięciu latach nie możemy znieść rozstania. Potem ja przespacerowałam się wokół stawu w Regent's Park. Potem... cóż, to jest niesamowita rozkosz, że ktoś chce mojej obecności przy sobie: jako żony. Nasze małżeństwo jest tak doskonałe (...)