2012-01-25

130. rocznica urodzin Virginii Woolf




Nadal, niezmiennie od kilku lat, poszerzam swoją wiedzę o twórczości i życiu Virginii Woolf. Dziś, przeglądając jej Dzienniki, zauważyłam jak wiele mi umknęło, i dopiero po tych wszystkich przeczytanych książkach (jej autorstwa, i o niej) Dzienniki będą odpowiednią lekturą. Dla mnie ponowną podróżą, bogatszą o wychwycenie nawet pojedynczych słów, których mi brakuje, by upiąć końce kilku niejasnych nadal kwestii. Virginia Woolf miała tak bogate, pełne zawiłych psychologicznych perturbacji życie, że nie sposób w kilku zdaniach jej przedstawić. Dla jednych pozostanie obłąkaną, ponurą, niepewną siebie i świata wycofaną kobietą; dla innych jej posępny wizerunek uchwycony na fotografiach, czy pojedyncze zdania umieszczone na okładkach książek, nie będą wcale podstawą ku jej krytycznej ocenie. Virginię Woolf trzeba poznać dogłębnie od pierwszych lat życia, zajrzeć do ciemnych pokoi jej wiktoriańskiego domu z dzieciństwa, zrozumieć, zaakceptować, docenić siłę jaką musiała posiadać, by przejść przez cztery trudne dla niej śmierci w stosunkowo krótkich odstępach czasu i mimo załamań podnieść się i zostać jedną z czołowych postaci literatury modernistycznej XX wieku (matka Julia zmarła w 1895 roku, przyrodnia siostra Stella - 1897, ojciec  Leslie - 1904, brat Thoby - 1906).
Dla mnie Virginia Woolf jest kobietą niezwykle intrygującą, inteligentną, sumienną i wbrew opiniom silną. Skutecznie dążyła swą pracowitością do wydań kolejnych książek, a jednocześnie robiła to z charakterystyczną sobie intensywnością przeżywania i umiejętnością zauważania tego, co większości ludziom z codzienności się wymyka i nie ma znaczącego przekładu na odczuwanie życia. Potrafiła godzinami spacerować w samotności, przez Londyn, pośród wzgórz South Downs, i zachwycać się smakami, zapachami, życiem. Wydaje się, że nigdzie się nie śpieszyła, że garb przeżyć jaki przez całe życie musiała dźwigać, skutecznie ją spowalniał. Jedynie pisanie płynęło wartkim nurtem, od pewnego momentu czas odliczała od zaczęcia, do skończenia kolejnej książki... między pisaniem podróżowała, pielęgnowała przyjaźnie, pisała mnóstwo listów, czasem piekła chleb, sprzątała by uspokoić zasupłane myśli, a wieczorami namiętnie oddawała się lekturze. Cenię sobie w równym stopniu zarówno jej powieści, jak i dzieła krytyczno-literackie, eseje i listy. To wielkie bogactwo, że z tak różnych stron można ją poznawać. Patrząc na fakt, iż nie miała żadnego wykształcenia, całe życie liczyła na palcach i zmagała się ze stanami depresyjnymi, zasługuje na pamięć i ciągłe jej odkrywanie. Wielka moja radość, że jeszcze sporo odkryć przede mną.
Dziś, w dniu w którym obchodziłaby 130 urodziny, spędzę wieczór przy ponownej lekturze Dzienników, i popatrzę w duże, trwające w skupieniu oczy, które obserwować mogę na jej pięknym portrecie w sypialni (dzięki mężowi, który chyba już zaakceptował Virginię w moim życiu :)

Happy birthday Dear V.!

25 stycznia 1915

Moje urodziny - niech no wyliczę wszystko, co dziś dostałam. L. przysiągł, że nic mi nie ofiaruje, a ja, jako dobra żona, uwierzyłam mu bez zastrzeżeń. Tymczasem podkradł się do mojego łóżka z niewielką paczuszką, w której była prześliczna zielona portmonetka. I przyniósł mi śniadanie i gazetę z wiadomością o zwycięstwie na morzu (zatopiliśmy niemiecki okręt wojenny), i prostokątna paczkę owiniętą w szary papier, w której znajdował się "Opat" - śliczne pierwsze wydanie. Miałam więc bardzo wesoły i przyjemny poranek - który jednakże nie dorównał przyjemnościom popołudnia. Zabrano mnie do miasta, zupełnie za darmo, i zafundowano mi najpierw kinematograf, a następnie podwieczorek w herbaciarni u Buszarda. Chyba od dziesięciu lat nikt nie świętował moich urodzin. A to naprawdę był urodzinowy dzień - ładny, mroźny, wszystko świeże i wesołe, tak jak powinno być, a nigdy nie bywa (...)


25 stycznia 1918

Moje urodziny. L. wsunął mi dziś w rękę prześliczny nożyk z kościaną rączką. Nelly wydziergała parę czerwonych skarpetek zapinanych przy kostce - idealnie odpowiadających mojemu porannemu samopoczuciu. Przyjechała Barbara; razem rozsypałyśmy cztery strony, a L. wydrukował cztery kolejne u drukarza - w sumie niezła dniówka. W tym tempie będziemy gotowi z opowiadaniem Katherine  w cztery tygodnie.

26 stycznia 1920

Dzień po moich urodzinach; mam już zatem trzydzieści osiem lat. Cóż, nie ulega wątpliwości, że jestem teraz dużo szczęśliwsza, niż kiedy miałam lat dwadzieścia osiem; i szczęśliwsza dzisiaj niż wczoraj, jako że dziś po południu wpadłam na pomysł nowej formy dla nowej powieści. Przypuśćmy, że jedna rzecz powinna wynikać z drugiej - a równocześnie zachować formę i tempo i zawierać wszystko, wszystko? Wyobrażam sobie bowiem, że tym razem podejście będzie kompletnie inne: żadnych rusztowań, nawet cegły właściwie niewidoczne, wszystko zmierzchające, tylko serce, emocja, humor, wszystko to jasne, jak płomień we mgle. Temat jest na razie zagadką. Tak czy inaczej, jest oczywiste, że droga prowadzi jakoś w tym kierunku; będę się jeszcze potykać i eksperymentować, ale dzisiejsze popołudnie przyniosło promień światła.
Wczoraj - w swoje urodziny, gdy na dodatek dzień był jasny i czysty, a na drzewach błyskały raz po raz zielone i żółte refleksy - wybrałam się do South Kensington posłuchać Mozarta i Beethovena.


25 stycznia 1921

No więc odczekałam dwadzieścia pięć dni z rozpoczęciem nowego roku; a ten dwudziesty piąty dzień nie jest, niestety, dniem moich dwudziestych piątych, ale trzydziestych dziewiątych urodzin; wypiłam herbatę i obliczyłam koszty wydania Czechowa; a teraz L. zgina kartki swojej książki, a Ralph już poszedł. W pracy nad "Jakubem" mam kryzys: chcę skończyć całość w dwadzieścia tysięcy słów, napisanych bez przerw, w stanie rozgorączkowania. I muszę się zebrać w sobie, żeby tego dokonać. Lytton zapytał mnie, czy może mi zadedykować "Wiktorię", co jest dla mnie bardzo miłe, a z próżności zastrzegłam sobie, żeby dał pełne imię i nazwisko.

26 stycznia 1930

Mam czterdzieści osiem lat. Byliśmy w Rodmell - kolejny mokry, wietrzny dzień. Ale w moje urodziny poszliśmy na spacer między wzgórza - jak między złożone szare ptasie skrzydła; zobaczyliśmy lisa, bardzo długiego, z wyciągniętą kitą, potem drugiego, który szczekał, bo słońce mocno przygrzewało; lekko przeskoczył przez ogrodzenie i zniknął w janowcach - to bardzo rzadki widok. Ile jest lisów w Anglii?
Zapomniałam napisać, że kiedy robiliśmy nasze półroczne rachunki, okazało się, że zarobiłam w zeszłym roku około trzech tysięcy dwudziestu funtów - a więc tyle, ile wynosi pensja urzędnika państwowego. Jaka to niespodzianka dla mnie, która przez tyle lat zadowalałam się dwustoma funtami.


26 stycznia 1941

Bitwa z depresją, dziś rozgromioną (mam nadzieję) dzięki porządkom w kuchni; i jak myślę, dzięki dwudniowemu bodaj wyłomowi w "Pointz Hall", na pisanie pamiętników. Nie dam się, przysięgam, wciągnąć w koryto tej rozpaczy. Samotność jest ogromna. Życie w Rodmell to kompletna pustynia. Dom jest wilgotny. Zabałaganiony. Ale nie ma alternatywy. Mnie potrzeba dawnego zrywu. "Twoje prawdziwe życie, tak jak i moje, jest wśród idei", powiedział mi kiedyś Desmond. Ale trzeba pamiętać, że idei nie da się zatankować. Zaczynam nie lubić introspekcji. Wybieramy się na dwa dni do Cambridge. Wojna chwilowo się uspokoiła. Sześć nocy bez nalotów. Garvin twierdzi jednak ( w "Observerze"), że największe starcia mają dopiero nastąpić - powiedzmy za trzy tygodnie -  więc wszyscy mężczyźni, kobiety, psy, koty, a nawet chrząszcze, muszą zewrzeć szeregi, wzmocnić wiarę i tak dalej. Tak, myślałam o tym, żyjemy bez przyszłości. To właśnie jest takie dziwne, z nosami przyklejonymi do zamkniętych drzwi.


28 marca tego roku, Virginia odebrała sobie życie wchodząc do rzeki Ouse z kieszeniami wypełnionymi kamieniami, niedaleko jej domu w Rodmell. Miała 59 lat. Zostawiła dwa listy pożegnalne, jeden dla ukochanej siostry Vanessy, a drugi dla męża Leonarda, z którym w związku małżeńskim wiodła szczęśliwe życie.