Dzieci kaszlące, Charlie z bólem gardła, Lola zakatarzona. Ich nagrzane ciała wypełzły rano spod kołder i ogłosiły sprzeciw. Uległam, samą mnie też dziś nie ciągnie poza dom. Ostatnimi dniami w każdej kolejce, na każdym rogu, przystanku i w przerwie na kawę mówi się o jednym. Ktoś brutalnie zamordował dwoje nastolatków na parterze jednej ze starych kamienic usytuowanych wokół rynku. Pełno takich u nas w mieście, z ciężko otwierającymi się drzwiami, ciemnymi śmierdzącymi korytarzami, krętymi schodami i rzeźbieniami na ścianach. W tej stoi mały posąg niedźwiadka z uniesionymi łapami, jakby chciał zaatakować, bądź stanął w pionie dla obrony. Obok niego znaleziono ciało młodej dziewczyny i jej chłopaka. Bez względu na to jaką wersję kreują plotki, jak daleka ona jest od tajemnicy, którą skrywa wnęka przed wejściem na schody, nie zasłużyli na taką śmierć. Zawsze w takich chwilach patrzę na moje dzieci, boję się o nich, świat karmi się depresją, zwykli ludzie przepoczwarzają się w psychopatów. Zauważam na ulicach coraz mniej uśmiechu. Trąca mnie za to wszechobecny smutek, który odbija się od szarej kamienicy i trąca kolejną osobę. Pogrążamy się wzajemnie z prędkością pchniętego domina. Szaro przed oczami, nienawiść pod nogami, uschnięte marzenia w co drugiej kieszeni. Chciałabym dać się unieść za rączkę parasola, jak Mary Poppins, ponad defetyzmem ludzkości, gdzie mogłabym się bez wyrzutów sumienia uśmiechać.Tymczasem niczym lustro przyjmuję na siebie ten cały smutny wizerunek świata i mimowolnie staję się jego częścią. Karcę się za to, bo kiedyś potrafiłam oszukać moją wrażliwość i nie przeżywać tak wszystkiego. Nadal cieszą mnie drobnostki, choćby te trzy krokusy i dwa żonkile przy drewnianych schodach tarasowych, na których w końcu mogę zasiadać po zimie z kubkiem kawy, ale mam poczucie, że Japonia tonie w kataklizmie i mój uśmiech w stronę kwiatów jest nie na miejscu.
2011-03-16
Jak Mary Poppins
Dzieci kaszlące, Charlie z bólem gardła, Lola zakatarzona. Ich nagrzane ciała wypełzły rano spod kołder i ogłosiły sprzeciw. Uległam, samą mnie też dziś nie ciągnie poza dom. Ostatnimi dniami w każdej kolejce, na każdym rogu, przystanku i w przerwie na kawę mówi się o jednym. Ktoś brutalnie zamordował dwoje nastolatków na parterze jednej ze starych kamienic usytuowanych wokół rynku. Pełno takich u nas w mieście, z ciężko otwierającymi się drzwiami, ciemnymi śmierdzącymi korytarzami, krętymi schodami i rzeźbieniami na ścianach. W tej stoi mały posąg niedźwiadka z uniesionymi łapami, jakby chciał zaatakować, bądź stanął w pionie dla obrony. Obok niego znaleziono ciało młodej dziewczyny i jej chłopaka. Bez względu na to jaką wersję kreują plotki, jak daleka ona jest od tajemnicy, którą skrywa wnęka przed wejściem na schody, nie zasłużyli na taką śmierć. Zawsze w takich chwilach patrzę na moje dzieci, boję się o nich, świat karmi się depresją, zwykli ludzie przepoczwarzają się w psychopatów. Zauważam na ulicach coraz mniej uśmiechu. Trąca mnie za to wszechobecny smutek, który odbija się od szarej kamienicy i trąca kolejną osobę. Pogrążamy się wzajemnie z prędkością pchniętego domina. Szaro przed oczami, nienawiść pod nogami, uschnięte marzenia w co drugiej kieszeni. Chciałabym dać się unieść za rączkę parasola, jak Mary Poppins, ponad defetyzmem ludzkości, gdzie mogłabym się bez wyrzutów sumienia uśmiechać.Tymczasem niczym lustro przyjmuję na siebie ten cały smutny wizerunek świata i mimowolnie staję się jego częścią. Karcę się za to, bo kiedyś potrafiłam oszukać moją wrażliwość i nie przeżywać tak wszystkiego. Nadal cieszą mnie drobnostki, choćby te trzy krokusy i dwa żonkile przy drewnianych schodach tarasowych, na których w końcu mogę zasiadać po zimie z kubkiem kawy, ale mam poczucie, że Japonia tonie w kataklizmie i mój uśmiech w stronę kwiatów jest nie na miejscu.